Od morza do morza/XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Od morza do morza
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. From Sea to Sea
Podtytuł oryginalny Letters of Travel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIX.
Opowiada, jak zwiedziłem piekielne czeluście i zobaczyłem tam różnokolorowych szatanów i żołnierzy. — Piekło i stara jejmość z Chicago.

Zaczęliśmy zwiedzanie od Źródeł Mamutowych w jednym powozie z wojowniczą, starą jejmością z Chicago i z jej małżonkiem, który cały ten widok nazywał „bezbożnym.“
Na końcu małej doliny, gdzie stoi hotel, przesycone wapnem źródła, wytryskające z gór, porosłych jodłowym lasem, utworzyły skamieniały wodospad z białemi, żółtawemi i blado-różowemi pokładami, nad którym i w którym wrząca woda kotłuje się, pryska, burzy i spada z blado-zielonych lagun do prześlicznie powyrębionego basenu. W ziemi pełno zagłębień i któregokolwiek dnia hotel Mamutowy razem z gośćmi zapadnie się wgłąb ziemi i zamieni w stalaktyty. Wszedłszy na pierwszy taras, wydeptany stopami wędrowców, ujrzałem strumień ciemno-rdzawej, gorącej wody, znikający w otworze jamy, jak królik. Zabełkotało coś śmiejąco, a potem coś głęboko westchnęło — gdzie, nie wiadomo.
Z jakieś pięćdziesiąt stóp nad moją głową podniósł się słup pary i rozpłynął w błękitnem powietrzu. Było to coś jeszcze groźniejszego od wrzącej góry w Myanoshita. Brudny, białawy osad ustąpił tu miejsca wapnu, białemu jak śnieg, wyglądało to, jak zamrożone srebro, a pełne było wody czystej, jak błękit nieba. Nie mam pojęcia, jaka jest głębokość tego cudu. Oko zapuszcza się wgłąb przez jaskinie i groty berylowe w otchłań, które muszą chyba graniczyć z ogniem, płonącym w głębinach ziemi. Woda tam znów niespokojna, cierpi i opowiada o swojej męce: jęczy i szemrze i wzdycha. Z wapiennych krawędzi, o czterdzieści stóp w głębi, wymykają się w górę srebrzysto bańki i mącą spokój kryształowej powierzchni. Wtedy całe jezioro wstrząsa się i mętnieje, i rozlegają się za niem hałaśliwe odgłosy. Odszedłem ztamtąd i ujrzałem inne jeziorko, tak samo znów niespokojne i nieszczęśliwe, i rozpadliny, pełne płynącej, wrzącej wody, oślizgłe warstwy osadu, pokrytego zielonawo-szarą, gorącą wodą, tu i owdzie otwory po wyschniętych zbiornikach, pełnych kurzu, a pozbawionych wody. Gdzieniegdzie piekielne wrzątki ugotowały najpierwej, a potem zabalsamowały jodły i krzaki — w innych miejscach liście drzewa zdobyły się na odwagę i przydusiły podziemne wytryski warstwą zieloności, tak, że dopiero, rozkopawszy ziemię, możnaby przekonać się, jakie żary płoną w jej głębi. Zdaje się, że jodły zwyciężą w tej walce, bo przyroda, która w swych kuźniach wyrabia podobne cuda, gotowa tu jest złagodzić swoje wybuchy. Ognie wewnętrzne stopniowo wygasają; hotel zbudowany jest na tem samem miejscu, gdzie dumne wytryski naniosły płaskie warstwy osadu; jodły zagarnęły już te miejsca, zkąd pierwotnie wytryskiwały źródła. Tylko właściwy wodospad zachował całą potęgę i strzeżony jest przez żołnierzy z nabitą bronią, którzy pilnują, ażeby turyści nie wyłamali baryer i nie wpadli do jeziorka, lub też, wszedłszy na miejsca, gdzie skorupa powierzchni jest zanadto cienka, nie zapadli się wewnątrz i nie ugotowali we wrzątku.


∗                ∗

Nazajutrz o brzasku wsiadłem do powoziku lekkiej budowy, razem z parą staruszków z Chicago i puściłem się na niebezpieczną wyprawę. Pojechaliśmy prosto na górę, na sam szczyt, z którego było widać w odległości sześćdziesięciu mil białe domy Cook City na wierzchołku drugiej góry. Powietrze było upajające. Słychać było ryk wody, a droga zawracała nagle. Z jednej strony spiętrzone skały i pokłady łupku, milczące i nieruchome, jakby się obawiały ześlizgnąć; z drugiej strony strome zbocze góry i szum wody gdzieś w dole głęboko. A dalej, na środku drogi, gdzie przejazd nie był zanadto ułatwiony, stał słup kamienny. Nic, żadnej baryery, tylko skalista ściana. Wtedy zrobiło mi się mdło, jak ludziom, siedzącym na huśtawce, bo poczuliśmy brudną ziemię, dającą przecie jaką taką rękojmię bezpieczeństwa, i popłynęliśmy w powietrzu, zakręcając łuk, a potem stromo w górę, przez drewniany pomost, rzucony między skałami. Deski były poprzybijane gwoździami na końcach i nie chwiały się, ani skrzypiały zanadto, chwiały się tylko i skrzypiały dostatecznie. To była Złota Brama. Mdłości opuściły mnie dopiero wtedy, gdy wjechaliśmy na rozległe płaskowzgórze, przyozdobione naokoło jeziorem i pagórkami. Czyście widzieli kiedy miejscowość nietkniętą ręką człowieka? Góry, dźwigające na sobie drzewa, które nie widziały nigdy siekiery, w których tylko uragan powyrywał drogi do przejścia i zawalił je obalonemi drzewami? Każde drzewo leży tak, jak padło, widać jego pień i gałęzie, powracające do tej ziemi, z której wyrosły, tak, jak ciało człowieka do ziemi powraca; trawa porasta na pniach i gałęziach, i w końcu pozostaje zaledwie niewyraźny zarys drzewa pod żywotną zielonością, która je zakrywa.
Przejechaliśmy pod czarną skałą obsydyanu, podobną do czarnego szkła, wysoką dwieście stóp, a droga pod nią była czarna od spadających odłamków, które trzeszczały pod kołami. Poniżej leży jezioro, na którem bobry zbudowały tamę półtorej mili długą, a kręcącą się w różnych kierunkach, według potrzeby. Rząd opiekuje się bobrami i broni od wytępienia, więc zrobiły się dyabelnie zuchwałe te zwierzęta, o czem będzie później. Stara dama z Chicago zaledwie zdołała ukończyć wykład o bobrach, zanim wjechaliśmy na szczyt góry, a potem znów na dół po rozpaczliwie stromym spadku, wśród gęstej kurzawy, jak mgła, drogą, z obu stron zasłoniętą lasem.
— Jakim sposobem czterokonne powozy mogą tędy zjeżdżać? — zagadnąłem woźnicę, Toma, przypomniawszy sobie, że właśnie w tę stronę wyruszyły przed godziną dwadzieścia trzy dusze ludzkie.
— Zjeżdżają cwałem! — odpowiedział Tom, wypluwając kurz i piasek.
Droga zakręcała nagle gwałtownym łukiem, którego zakończeniem był most, ale, na szczęście, nie jechał nikt z przeciwnej strony, więc dostaliśmy się do drewnianej budy, nazwanej hotelem, w samą porę na liche śniadanie, przy którem usługiwały bardzo wspaniałe dziewczęta o różnych licach. Gdy zdrowie ulegnie szwankowi w gorączkowem życiu wielkich miast, godzą się one za „pomocnice“ na cały sezon do hotelów w Yellowstone Parku, co przywraca równowagę w najbardziej nawet wyczerpanym organizmie.
Po śniadaniu wybraliśmy się gromadkami na wyżyny tego piekła gejzerów. Wyglądało to tak, jakby epoka chaosu powracała ku nam przez te przestrzenie olśniewająco białych pokładów. Były tam różne okropności. O kilka kroków od drogi słup pary wybuchał co parę sekund z rykiem, błotnisty wulkan wypływał w górę strumieniem błota, potoki gorącej wody huczały pod nogami, spływając w dół pomiędzy jodły parującym wodospadem i zamierały na białej pustyni, na której liczne zbiorniki wody szaro-zielonej, żółtawo-czarnej i ciemnawej gotowały się, pieniły, ryczały i syczały, pełne złości i kaprysów. Zdawało się, że to pustkowie powinnoby być zamarznięte, ale pod stopami czuć było rozpalony żar ziemi. Zapuściłem się między jeziorka, pilnując starannie wydeptanych szlaków, ale gdy raptem zapadła mi się niespodziewanie jedna noga, a z pod niej wytrysnęło zaraz źródło, zawróciłem, nie mając ochoty zwiedzać tego podziemnego piekła. Powróciłem na brzeg, na którym leżał muł i pokłady siarki, i rozpościerały się tłuste, bezimienne błotne rośliny, godne rosnąć na wybrzeżach Lety.
I ta droga wydawała mi się zbudowana nad otchłanią; bo i kto mógł powiedzieć, kiedy wściekły oddech pary, niezaspokojony dotychczasowem ujściem, wybuchnie całą potęgą i pogrąży w nicość to wszystko? Wszędzie rozchodził się odór zgniłych jaj, bryłki siarki kruszyły się pod nogami, a blask słońca na białej powierzchni poprostu oślepiał. Kiedym siedział pod wyniosłością gruntu, ukazał mi się żołnierz, dawny nasz strzelec z Kraju Przylądkowego, obecnie służący w armii amerykańskiej. Miał przy sobie tylko rewolwer i pas z nabojami, kapelusz popielaty ocieniał jego piękną twarz, a koń jego drżał, rzucał się w bok i stawał dęba, gdy jeździec wysuwając jednę nogę ze strzemienia, klepał go po spotniałej szyi.
— Nie oswoił się jeszcze z Parkiem, a i na paradzie lubi stawać dęba, ale mimo to rozumiemy się z nim dobrze — powiedział mi jeździec.
Tffff! Zasyczał słup pary obok drogi. Koń rzucił się wystraszony, a przytrzymywany ręką jeźdźca, zaczął się wspinać, i myślałem, że upadnie razem z żołnierzem.
— O, nie! Odzwyczailiśmy go od tego podczas ujeżdżania! — zawołał Centaur. — Dawniej próbował rzucać się ze mną na ziemię, istny dyabeł!
A koń, jakby na potwierdzenie słów żołnierza, zaczął tańczyć fantastyczny taniec.
— Jeżeli wszyscy wasi żołnierze jeżdżą tak samo, to wasza jazda byłaby najlepsza na całym świecie! — zawołałem z zachwytem, przyglądając się z uszanowaniem zakurzonej bluzie i popielatemu kapeluszowi.
— Dzięki za dobre słowo, ktobądź pan jesteś — odpowiedział.
I rozstaliśmy się; on pojechał do placówki o piętnaście mil dalej, ja powróciłem do mojego kabryoletu, a staruszka z Chicago, która, przypatrując się okropnościom ognistych jam, wołała co pół minuty:
— Wielki Boże!
Mąż jej biadał nad „takiem zmarnowaniem pary“ i pojechaliśmy znów dalej, pod jasnem niebem, rozmawiając znów o tworzeniu się gejserów.
— A ja powiadam! — zawołała staruszka — że Bóg stworzył to piekło dla tych, którzy bluźnią jego słowu...
Nb. Tom przed chwilą klął straszliwie na klacz, która się potknęła. Teraz patrzył wprost przed siebie, ale lewem okiem błysnął raz jeden w moją stronę.
— A jeżeli — mówiła dalej staruszka — widzimy takie okropności, jak parę i siarkę, na powierzchni ziemi, musimy uwierzyć, że dziesięć razy gorsze rzeczy, ukryte przed naszym wzrokiem, przeznaczone są dla bezbożników!
Okrążyliśmy górę; wysiadłem i szedłem obok Toma, który powiedział mi półgłosem:
— Szkoda było ich tu przywozić, chyba po to, żeby przyrównywali ten kraj do piekła. Ja myślę, że i Chicago nie więcej warte...
Wjechaliśmy w gęste zarośla jodłowe, w których droga kręciła się wężykowato, a koła sunęły cicho na warstwie odwiecznej pleśni. Oprócz nas, wszystko w tym lesie było martwe i tylko rzeka szemrała gdzieś gniewnie po prawej stronie. Jechaliśmy tak parę mil, dopóki Tom nie objaśnił nas, że trzeba wysiąść i obejrzeć wodospad. Wyszedłszy z lasu, potknęliśmy się prawie o skałę, wznoszącą się nad wzburzoną rzeką i powróciliśmy co tchu, domagając się nowych cudów. Gdyby rzeka płynęła pod górę, może bylibyśmy zaszczycili ją zwróceniem uwagi, ale to był tylko wodospad, a doprawdy, że już nie pamiętam, zimnej, czy gorącej wody? Płynie tu także potok, zwany Ognistą rzeką. Zasilają go dopływy różnych gejzerów i jeziorek — wrząca, umarła rzeka, w której nie mogą żyć ryby. Przejeżdżaliśmy przez nią kilkanaście razy w ciągu dnia...
Potem słońce zaczęło się zniżać, czuć było przymrozek w powietrzu; wyjechaliśmy z lasu na otwartą przestrzeń i dojechali do nędznej budy, jeszcze nędzniejszej, niż poprzednia, a w tej budzie, po przejechaniu czterdziestu mil, mieliśmy zjeść objad i nocować. O pół mili ztamtąd, nad brzegiem Ognistej rzeki, stała „chata bobrów,“ a opowiadano też o niedźwiedziach i innych rozkosznych zwierzętach, przebywających w lasach na górze po za hotelem.
W chłodny, spokojny wieczór poszedłem nad rzekę i zastałem tam cały stos świeżo naciętych kawałków drzewa i gałęzi. Bobry pracują tak, jakby się posługiwały nożycami i kilka cięć wystarcza do zapełnienia kilkocalowego dołu. Po za wodą, na odległym brzegu, jaśniało białością nowego budulcu domostwo bobrów, stos gałęzi obdartych z kory. Mieszkańcy jego zbudowali tamę poniżej strumienia, i utworzyło się skutkiem tego małe jeziorko. Pytanie tylko, czy bobry wyjdą na przechadzkę, zanim się zrobi zanadto ciemno, żeby je można dojrzeć? Wyszły — oby wszelkie powodzenia spłynęły na ich krótkie pyszczki! ukazały się — jak ukazują się cienie — i płynęły z wodą, nie poruszając łapką, ani ogonom. Było ich trzy. Jeden płynął dalej obejrzeć, w jakim stanie jest tama, dwa inne zaczęły szukać wieczerzy. Cichość poruszeń bobra, płynącego po wodzie, jest jeszcze bardziej zdumiewająca od cichych ruchów tygrysa w dżungli. Najbardziej wytężony słuch nie zdołałby pochwycić szmeru, pomimo, że zajadały rosnącą nad brzegiem roślinę, zwaną bobrową trawą. Ja, przykucnąwszy pomiędzy drzewem, przypatrywałem się pilnie; były nie dalej, jak o dziesięć kroków odemnie, i byłyby zjadały w spokoju wieczerzę, bylebym ich nie spłoszył. Rozkoszne, śliczne, kochane zwierzątka! Chciałem właśnie podpełznąć o krok bliżej, gdy nieznośna baba z Chicago ukazała się nad brzegiem z parasolką w ręce i narobiła wrzasku.
— Bobry, bobry! Pokaż młodzieńcze, gdzie są bobry? Wielki Boże! A to co?
Rozległ się buk podobny do strzału pistoletowego. Byłbym pragnął, żeby ten strzał położył trupem starą jejmość z Chicago, ale to tylko jeden z bobrów ostrzegł o niebezpieczeństwie, uderzając ogonem w wodę. Było to podobne do strzału, który spalił na panewce. I bobry znikły, nie było już nic widać, ani jednego włoska z ich wąsików. Ale domostwo ich zostało i stworzenie, stojące pod każdym względem niżej od bobra, zaczęło rzucać w ich domek kamieniami... dlatego, że stara jejmość z Chicago powiedziała:
— Może jak ich pan spłoszysz, wyjdą na wierzch? Takbym chciała zobaczyć bobra!
Cieszy mnie to bardzo, że widziałem bobry na swobodzie. Nie pójdę już nigdy oglądać ich w ogrodach zoologicznych...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Maria Gąsiorowska.