Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w Anglii nie widzi się nic podobnego. Amerykanom trzeba to zawsze mówić. To ich cieszy.
Potem zagadnął mnie:
— Pan zapewne podasz się o przyjęcie do amerykańskiego obywatelstwa?
— Poco? — zapytałem go z kolei.
— Zapewne pan zamierzasz prowadzić tu interesy i robić majątek, więc to jest pańskim obowiązkiem...
— Panie! — wyrzekłem słodko — Jest z tamtej strony morza mała wysepka, zwana Anglią. Niewiele ona większa od Yellowstone Park. Na tej wysepce człowiek z waszego kraju może pracować, ożenić się, zrobić majątek, dwadzieścia majątków nawet, i umrzeć. Przez całe życie nikt go się nie zapyta, czy jest poddanym angielskim, czy szatana... Zrozumiałeś pan teraz?
Sądzę, że zrozumiał, bo odszedł, mrucząc coś niepochlebnego o „Brytańczykach.“





XXIX.
Opowiada, jak zwiedziłem piekielne czeluście i zobaczyłem tam różnokolorowych szatanów i żołnierzy. — Piekło i stara jejmość z Chicago.

Zaczęliśmy zwiedzanie od Zródeł Mamutowych w jednym powozie z wojowniczą, starą jejmością z Chicago i z jej małżonkiem, który cały ten widok nazywał „bezbożnym.“