Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kilka osób, siedzących wewnątrz powozu, zauważyło, że widok jest „elegancki.“ Co miała wspólnego „elegancya“ z tysiąc stóp wysokiemi, brunatnemi skałami, piętrzącemi się złomami i poszarpanemi szczytami z najwyższym szczytem górskim, dźwigającym orle gniazdo, jak koronę, nie mogłem pojąć. Mówili oni niezrozumiałym dla mnie językiem.
Dojechaliśmy do hotelu Mamutowych źródeł — wielkiego, żółtego spichrza — a tablica na ścianie oznajmiła nam, że znajdujemy się na wysokości sześciu tysięcy dwustu stóp nad poziomem morza.
Podróżni-wycieczkowicze (bogdajby ich przewodnik zginął haniebną śmiercią pod kołami lokomotywy!) rozleli się z wyciem po całym hotelu i zlekka tylko opłókawszy się z kurzu, zabrali się do obchodu uroczystości czwartego lipca, rocznicy ogłoszenia niepodległości Stanów Zjednoczonych. Przemowy, sławiące największy, najznakomitszy, najdzielniejszy, najbogatszy naród na świecie, potem śpiewy, hymny patryotyczne, a na zakończenie wszyscy wylegli na werendy, przypatrując się puszczaniu rakiet i ogni sztucznych.
Co mnie zdumiewało najwięcej, to spokój, z jakim całe to zebranie wysławiało swoje szlachetne „ja,“ swój kraj, instytucye, wszystko swoje. Język ich w moich zalęknionych uszach rozbrzmiewał blagą, przechwałkami, przesadą, wszystkiem, oprócz zdrowego rozsądku. Archanioł, sprzedający działki w niebie, nie mógłby wychwalać ich z większym zapałem.
Pod koniec festynu jakiś zupełnie nieznany człowiek napadł na mnie, pytając, co myślę o amerykańskim patryotyzmie. Powiedziałem mu, że u nas