Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i tańcem, wyrażone tylko poprawniejszym językiem, ale niemniej jadowite...
Nazajutrz rankiem łowiłem znów pstrągi, i słuchałem Dyany, opowiadającej mi historyę swego życia. Nie pamiętam już, co mi mówiła, tylko wiem, że miała królewskie oczy i usta, którychby się nie powstydziła córa książęcego rodu.
Dziś jestem już w Yellowstone Park i wolałbym nie żyć. Pociąg zatrzymał się na stacyi Cissnabar, a gdy wysiedliśmy, wsadzono nas z całą wyjącą i wrzeszczącą gromadą do ekwipażów z najrozmaitszemi zaprzęgami i zawieziono osiem mil do obejrzenia gorących Mamutowych źródeł.
— Co znaczy ten tłum? — zapytałem woźnicy.
— To wycieczka, urządzana przez przedsiębiorstwo podróży Raymeuta. Tłum głupich potępieńców. A pan nie z nimi?
— Nie — odrzekłem. — Czy mogę usiąść obok ciebie, złotousty człowieku?
Ruszyliśmy, a słońce paliło. Był to czwarty lipca. Konie przybrane były w amerykańskie flagi, dużo kobiet tak samo, z chustkami o narodowych kolorach u paska, a jakiś młodzieniec, siedzący koło mnie, ubolewał nad zgubionem pudełkiem rakiet. Opowiadał, że był w Europie w szkołach i że tam zatracił czystą angielską wymowę, ale żadne europejskie szkoły nie mogłyby w jego twarzy i nosie zatrzeć wybitnej cechy żydowskiego pochodzenia.
Przyglądałem się z zachwytem zręczności woźnicy, kierującego czwórką rosłych koni na krętej drodze. Każde zboczenie mogło nas zepchnąć w rzekę Gardinier, huczącą o sześćdziesiąt stóp poniżej.