Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

między jodły parującym wodospadem i zamierały na białej pustyni, na której liczne zbiorniki wody szaro-zielonej, żółtawo-czarnej i ciemnawej gotowały się, pieniły, ryczały i syczały, pełne złości i kaprysów. Zdawało się, że to pustkowie powinnoby być zamarznięte, ale pod stopami czuć było rozpalony żar ziemi. Zapuściłem się między jeziorka, pilnując starannie wydeptanych szlaków, ale gdy raptem zapadła mi się niespodziewanie jedna noga, a z pod niej wytrysnęło zaraz źródło, zawróciłem, nie mając ochoty zwiedzać tego podziemnego piekła. Powróciłem na brzeg, na którym leżał muł i pokłady siarki, i rozpościerały się tłuste, bezimienne błotne rośliny, godne rosnąć na wybrzeżach Lety.
I ta droga wydawała mi się zbudowana nad otchłanią; bo i kto mógł powiedzieć, kiedy wściekły oddech pary, niezaspokojony dotychczasowem ujściem, wybuchnie całą potęgą i pogrąży w nicość to wszystko? Wszędzie rozchodził się odór zgniłych jaj, bryłki siarki kruszyły się pod nogami, a blask słońca na białej powierzchni poprostu oślepiał. Kiedym siedział pod wyniosłością gruntu, ukazał mi się żołnierz, dawny nasz strzelec z Kraju Przylądkowego, obecnie służący w armii amerykańskiej. Miał przy sobie tylko rewolwer i pas z nabojami, kapelusz popielaty ocieniał jego piękną twarz, a koń jego drżał, rzucał się w bok i stawał dęba, gdy jeździec wysuwając jednę nogę ze strzemienia, klepał go po spotniałej szyi.
— Nie oswoił się jeszcze z Parkiem, a i na paradzie lubi stawać dęba, ale mimo to rozumiemy się z nim dobrze — powiedział mi jeździeć.
Tffff! Zasyczał słup pary obok drogi. Koń rzuci