Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

a kręcącą się w różnych kierunkach, według potrzeby. Rząd opiekuje się bobrami i broni od wytępienia, więc zrobiły się dyabelnie zuchwałe te zwierzęta, o czem będzie później. Stara dama z Chicago zaledwie zdołała ukończyć wykład o bobrach, zanim wjechaliśmy na szczyt góry, a potem znów na dół po rozpaczliwie stromym spadku, wśród gęstej kurzawy, jak mgła, drogą, z obu stron zasłoniętą lasem.
— Jakim sposobem czterokonne powozy mogą tędy zjedżać? — zagadnąłem woźnicę, Toma, przypomniawszy sobie, że właśnie w tę stronę wyruszyły przed godziną dwadzieścia trzy dusze ludzkie.
— Zjeżdżają cwałem! — odpowiedział Tom, wypluwając kurz i piasek.
Droga zakręcała nagle gwałtownym łukiem, którego zakończeniem był most, ale, na szczęście, nie jechał nikt z przeciwnej strony, więc dostaliśmy się do drewnianej budy, nazwanej hotelem, w samą porę na iche śniadanie, przy którem usługiwały bardzo wspaniałe dziewczęta o różnych licach. Gdy zdrowie ulegnie szwankowi w gorączkowem życiu wielkich miast, godzą się one za „pomocnice“ na cały sezon do hotelów w Yellowstone Parku, co przywraca równowagę w najbardziej nawet wyczerpanym organizmie.
Po śniadaniu wybraliśmy się gromadkami na wyżyny tego piekła gejzerów. Wyglądało to tak, jakby epoka chaosu powracała ku nam przez te przestrzenie olśniewająco białych pokładów. Były tam różne okropności. O kilka kroków od drogi słup pary wybuchał co parę sekund z rykiem, błotnisty wulkan wypływał w górę strumieniem błota, potoki gorącej wody huczały pod nogami, spływając w dół po-