Obłomow/Część druga/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Sztolc był Niemcem tylko napół, po ojcu. Matka była Rosjanką. Religję wyznawał prawosławną. Rodzinną mową jego był język rosyjski. Nauczył się tego języka od matki i w szkole, w uniwersytecie, w zabawach z rówieśnikami na wsi, w rozmowach z ich ojcami i na bazarach moskiewskich. Znajomość niemieckiego języka zdobył po ojcu i z książek.
We wsi Wierchłowie, gdzie ojciec jego był rządcą, Sztolc wyrósł i chował się. W ósmym roku życia siedział już wraz z ojcem nad mapą geograficzną, czytał Herdera, Wielanda, biblję i robił rachunki dla włościan, mieszczan i fabrykantów, a z matką czytał historję biblijną, uczył się bajek Kryłowa i jako tako rozumiał Telemaka.
Oderwawszy się od książek i rachunków, pędził z wiejskimi chłopakami wybierać ptasie gniazda, a nieraz przy lekcji lub przy modlitwie z kieszeni jego odzywały się piski młodych kawek.
Bywało i tak, że ojciec po obiedzie siedzi pod drzewem w ogrodzie i pali fajkę, a matka robi coś na drutach lub wyszywa, gdy nagle z ulicy dolatują hałasy, krzyki i do domu wpada tłum ludzi.
— Co się stało? — pyta przestraszona matka.
— Pewnie znowu prowadzą Andrzeja — odpowiada obojętnie ojciec.
Drzwi otwierają się naoścież i tłum chłopów, bab, chłopaków wpada do ogrodu. W rzeczy samej przyprowadzano Andrzeja, ale w jakim stanie — bez butów, w porwanem ubraniu, z rozbitym nosem, u niego lub u innego chłopaka.
Matka była zawsze niespokojną, gdy Andrzej nagle wymykał się z domu na całe pół dnia i, gdyby tylko ojciec nie opierał się stanowczo, ażeby mu nie przeszkadzać, matka trzymałaby go przy sobie.
Ona go umyje, zmieni bieliznę, ubranie, i Andriusza przez połowę dnia chodzi czyściutki i grzeczny. Wieczorem lub rano znowu go ktoś przyprowadzi zabrudzonego, z roztrzepaną czupryną, ledwie go poznać można, lub chłopi przywiozą go na wozie z sianem, lub wreszcie z rybakami na łodzi niewód zapuszcza.
Matka we łzach, a ojciec nic — śmieje się.
— Dobrym będzie burszem! dobrym burszem! — powie czasem.
— Zmiłuj się, Iwan Bogdanycz — powiada mu — nie mija dzień, aby gdzie sobie nie nabił siniaka lub nosa do krwi nie rozbił.
— Cóżby to był za chłopiec, gdyby ani razu sobie lub komu innemu nosa nie rozbił? — odpowiada ojciec, śmiejąc się.
Matka popłacze, popłacze, potem siada do fortepianu i grając coś Herza, łzy jej spływają na klawisze. Przyprowadzają lub przywożą Andriuszę; pocznie on coś opowiadać tak jasno, tak żywo, że rozśmieszy ją wreszcie. A jaki pojętny! Wkrótce Telemaka rozumiał jak i ona, a grał z nią na cztery ręce.
Raz przepadł gdzieś na cały tydzień. Matka oczy wypłakała, a ojciec — nic, chodzi po ogrodzie i kurzy fajeczkę.
— Gdyby to syn Obłomowa zginął — odpowiada na propozycję żony pojechania na poszukiwanie, — jabym całą wieś na nogi postawił, poruszył policję, ale Andrzej wróci. O, dobry bursz z niego!
Na drugi dzień znaleziono Andriuszę spokojnie śpiącego w swojem łóżku, a pod łóżkiem leżała czyjaś strzelba, proch i śrut.
— Gdzieżeś się ty kręcił? Skąd wziąłeś strzelbę? — zasypała go matka pytaniami. — Dlaczego milczysz?
— Tak! — tyle tylko było odpowiedzi.
— Czy tłumaczenie z Korneljusza Neposa na język niemiecki zrobione? — zapytał ojciec.
— Nie.
Ojciec wziął go jedną ręką za kark, wyprowadził za bramę, nałożył mu czapkę na głowę i dał ztyłu takiego kopniaka, że chłopiec się przewrócił.
— Ruszaj, skąd przyszedłeś i wracaj z przekładem, zamiast jednego, dwóch rozdziałów Neposa. Żebyś się nauczył także roli, którą ci zakreśliła matka, — bez tego nie wracaj.
Andrzej wrócił po tygodniu: przyniósł przekład Neposa i nauczył się roli.
Gdy podrósł, ojciec sadzał go koło siebie na resorową bryczkę, dawał lejce do rąk i kazał się wieźć do fabryki, potem w pole, do miasta, do sklepów po sprawunki, do urzędów sądowych. Nieraz kazał obejrzeć jakąś glinę; sam weźmie ją na palec, powącha, czasem liźnie, potem da synowi do powąchania i wyjaśni, co to za gatunek i do czego może służyć. Czasem pojadą zobaczyć, jak wypalają potaż, dziegieć, topią tłuszcz.
Czternasto- piętnasto-letni chłopczyk wyjeżdżał nieraz sam na bryczulce lub konno z torbą przez plecy lub przytroczonej przy siodle w rozmaitych sprawach ojca do miasta i nigdy nie zdarzyło się, ażeby zapomniał o czem lub coś przeinaczył, nie dopatrzył, zrobił źle.
— Recht gut, mein lieber Junge! — powiadał ojciec, wysłuchawszy sprawozdania syna i klepiąc go po ramieniu szeroką dłonią, płacił mu dwa — trzy ruble, stosownie do wartości spełnionego poruczenia.
A matka potem długo wymywała kopeć, błoto, glinę lub słoninę z rąk i ubrania Andriuszy.
Niezupełnie jej się podobało takie ciężkie, praktyczne wychowanie chłopca. Lękała się, że syn wyrobi się na takiego samego praktycznego burżuja, jakim był ojciec. Na cały naród niemiecki ona patrzyła, jak na tłum patentowanych burżujów; nie lubiła tego grubego samochwalstwa i pewności siebie, z jaką rasa niemiecka nosiła swoją tysiącletnią mieszczańską kulturę — jak krowa dźwiga swoje rogi, nie mogąc ich ukryć.
Według jej pojęcia, w całym narodzie niemieckim nie było i nie mogło być ani jednego dżentelmena. W niemieckim charakterze nie dostrzegała żadnej miękkości, delikatności, wyrozumiałości, nic z tego, co życie na świecie czyni przyjemnem, co łatwo pozwala obejść każdę regułę, złamać obyczaj, nie zastosować się do przepisów.
Nie, ci ludzie szorstko łamią wszystko, naciskają na to, co w ich pojęciu jest słuszne, co sobie raz do głowy wbili; gotowi są w ścianę łbem walić, byleby, w ich przekonaniu, postąpić słusznie.
Ona była guwernantką w zamożnym domu i miała sposobność zwiedzić obce kraje. Przejechała przez całe Niemcy, a wszystkich Niemców złączyła w jedną kupę — palących fajki na krótkich cybuszkach, plujących przez zęby praktykantów sklepowych, rzemieślników, kupców, wyciągniętych prosto, jak kije, oficerów z żołnierskiemi pyskami i urzędników z pospolitemi twarzami, zdatnych tylko do grubej roboty, do ciężkiego zdobywania grosza, do głupiego porządku, do nudnego i pedantycznego spełniania obowiązków.
W jeden tłum spędzała wszystkich tych biurgerów z ogrubiałemi rękami, z mieszczańską świeżością na twarzy i prostacką mową.
„Jak chcesz, ubierz Niemca — myślała ona — daj mu najcieńszą bieliznę, obuj w lakierowane trzewiki, daj mu żółte rękawiczki, a mimo to będzie wyglądał cały, jakby był wykrojony z pospolitego juchtu. Z pod białych mankietów wyglądać będą szorstkie, grube, czerwone ręce, a choćby najwykwintniej był odziany, wydaje się, jak piekarz albo lokaj bufetowy. Te grube łapy zdają się aż prosić, ażeby w nie wetknąć szydło lub — jest to już wiele — smyczek w orkiestrze.
W synu swoim widzieć chciała ideał jakiegoś nowożytnego barina. Choć pod względem świetności rodu byłby on dorobkiewiczem, synem ojca-mieszczanina, ale z matki miałby krew szlachecką, byłby bielutkim, pięknie zbudowanym chłopakiem, z małemi rękami i nogami, z czystą twarzą, z jasnym, bystrym wzrokiem, takim, na jakich ona napatrzyła się w rosyjskich zamożnych domach i zagranicą — ale nie u Niemców.
Nie życzyła sobie wcale, ażeby on sam obracał kamienie w żarnach, wracał do domu z fabryk i pól, jak ojciec, w zatłuszczonem ubraniu, powalany gnojem, z brudnemi, czerwonemi, zgrubiałemi rękami i z wilczym apetytem.
Poczęła tedy strzyc Andriuszy włosy, zawijać kędziory, szyć piękne kołnierzyki, zamawiała w mieście wykwintne ubranie, zachęcała, by wsłuchiwał się w pełną myśli muzykę Herza, śpiewała mu o kwiatach i poezji życia, mówiła o świetnej przyszłości jako żołnierza, lub pisarza, marzyła z nim razem o wysokiej roli, jaką mu wypadnie może odegrać w życiu.
Czyżby to wszystko miało rozbić się o robienie rachunków i odczytywanie zasmolonych chłopskich zapisków i obcowanie z rzemieślnikami!
Znienawidziła nawet tę bryczulkę, na której Andriusza jeździł do miasta, i ceratowy płaszcz, podarowany mu przez ojca, i zamszowe żółte rękawiczki — wszystkie te pospolite atrybuty pracowitego życia.
Na nieszczęście, Andriusza uczył się świetnie i ojciec zrobił go korepetytorem w swoim małym pensjonacie.
Niechby już tak było, ale on wyznaczył mu pensję, jak jakiemuś rzemieślnikowi, zupełnie po niemiecku, — po dziesięć rubli miesięcznie i kazał mu kwitować z otrzymanych pieniędzy.
Uciesz się, dobra matko: twój syn wyrósł na glebie rosyjskiej nie w codziennym tłumie, z mieszczańskiemi krowiemi rogami, z rękoma, obracającemi kamienie żarnowe.
W pobliżu była Obłomówka, tam codziennie święto! Tam odsuwają od siebie wszelką pracę, jako niewolę, tam barin nie wstaje przed wschodem słońca, nie chodzi do fabryk, nie dotyka maszyn, smarowanych oliwą.
Ale i w samym Wierchłowie jest wielki dom, który przez większą część roku bywa zamknięty; tam też często zagląda swawolny chłopiec i widzi wielkie salony, galerje, poczerniałe portrety na ścianach, nie o pospolitych twarzach i czerwonych zgrubiałych rękach, lecz o ciemno-błękitnych oczach, o włosach napudrowanych i białych delikatnych twarzach, o pełnych piersiach i białych rękach z szafirowemi żyłkami, dumnie trzymających szpady. Przesuwa się przed nim szereg pokoleń, które przeżyły szlachetnie próżniacze życie w rozkoszy, w adamaszkach, koronkach i aksamitach.
W twarzach ich widzi historję świetnych czasów, bitew, nazwisk, czyta w nich powieść o dawnych latach, nie taką, jaką sto razy opowiadał mu ojciec, paląc fajkę i plując, o życiu w Saksonji, spędzonem między brukwią i kartoflami, między ogrodem a rynkiem w miasteczku.
Raz na trzy lata zamek ten wypełniał się ludźmi, kipiał życiem, ożywiał się balami, zabawą. Długie galerje nocami świeciły ogniem.
Przyjeżdżali tu książę i księżna z rodziną. Książę, stary już człowiek z przekwitłą twarzą, z mętnemi, wyłupiastemi oczyma, z wielkiem w centkach czołem, z trzema gwiazdami na piersi, ze złotą tabakierką w ręku, z wysoką trzciną, zakończoną gałką z brylantami, w aksamitnych butach. Księżna — kobieta wspaniała pięknością, wzrostem i objętością, do której jak gdyby nikt nigdy się nie zbliżał, nie objął jej, nie pocałował, nawet sam książę, — chociaż mieli pięcioro dzieci.
Ona wydawała się wyższą ponad ten świat, do którego raz na trzy lata raczyła się zbliżyć. Nie rozmawiała z nikim, nie wyjeżdżała nigdy, lecz siadywała zwykle z trzema staruszkami w narożnym zielonym salonie, a przez ogród krytą galerją chodziła do cerkwi i siadywała na krześle za parawanem.
W domu natomiast, oprócz księcia i księżnej, wszyscy byli tak pełni życia i wesołości, że Andriusza swemi dziecinnemi zielonemi oczyma patrzył na trzy — cztery różne sfery, a bystrem spojrzeniem ciekawie lecz nieświadomie obserwował typy tego różnorodnego tłumu, jak na maskaradzie.
Byli tu książęta Pierre i Michel, z których pierwszy natychmiast nauczył Andriuszę, jak biją capstrzyk w kawalerji, a jak w piechocie, jakie szable i ostrogi noszą huzarzy, a jakie mają dragoni, jakiej maści są konie w każdym pułku i do jakiego koniecznie trzeba wstąpić po ukończeniu nauk, ażeby odpowiadało to godności książąt.
Drugi, Michel, ledwie się zapoznał z Andriuszą, wnet go postawił na „pozycji“ i począł walić go kułakami, gdzie trafił, w brzuch, w nos i oświadczył, że to — angielskie boksowanie.
Po trzech dniach, dzięki tylko wiejskiej świeżości i muskulaturze rąk, rozwalił mu nos po angielsku i po rosyjsku, bez żadnej osobnej nauki i odrazu zyskał sobie powagę u młodych książąt.
Były jeszcze dwie księżniczki, dziewczątka jedenasto- i dwunastoletnie, wysokie, zgrabne, strojnie ubrane, z nikim nie rozmawiające, nikomu nie kłaniające się i obawiające się mużyków.
Była także guwernantka M-lle Ernestine, która chodziła na kawę do matki Andriuszy i nauczyła ją zawijać mu loki. Niekiedy sama brała jego głowę, kładła sobie na kolana i zawijała mu włosy w papierki, z mocnym bólem, a potem ująwszy ją białemi rączkami, całowała bardzo łaskawie!
Był też Niemiec, który na tokarni wyrabiał z drzewa tabakierki i guziki; nauczyciel muzyki, zawsze pijany od niedzieli do niedzieli; cały sztab pokojówek, wreszcie mnóstwo psów i piesków.
Wszystko to wypełniało dom i wieś całą hałasem, krzykiem i muzyką.
Z jednej strony Obłomówka, a z drugiej zamek książęcy z szerokim rozmachem wielkopańskiego życia, spotkały się z niemieckim żywiołem i przeszkodziły Andriuszy stać się dobrym burszem i filistrem.
Ojciec Andriuszy był agronomem, technologiem, nauczycielem. Od ojca swego fermera brał on lekcje praktycznej agronomji, na fabrykach saskich uczył się technologji, a w najbliższym uniwersytecie, gdzie było około czterdziestu profesorów, nabył chęci uczenia innych tego, co ledwie zdołało mu wbić do głowy czterdziestu mędrców.
Dalej nie poszedł i z uporem wrócił do domu, zdecydowany zabrać się do roboty. Ojciec dał mu sto talarów, nowy plecak i puścił na cztery strony świata.
Od tego czasu Iwan Bogdanowicz nie ujrzał już ani rodziny, ani ojca. Przez sześć lat podróżował po Szwajcarji i Austrji, a od dwudziestu lat mieszkał w Rosji i błogosławił swoim losom.
Pobierał nauki w uniwersytecie, uważał przeto za rzecz potrzebną wysłać tam i syna; mniejsza o to, że nie będzie to uniwersytet niemiecki, lecz rosyjski, że uniwersytet ten wywrze stanowczy wpływ na jego syna i wywoła przewrót w jego życiu, daleko odsuwając go z tej drogi, o której ojciec marzył dla niego.
Wszystko to układało się u niego bardzo prosto: chciał przykładem swego ojca prowadzić prostą linją syna, nie podejrzewając wcale, że warjacje Herza, opowiadania matki, galerje i buduar w książęcym zamku wąską drożynę niemiecką przerobią na szeroką drogę, o której nie marzyli nigdy ani dziad jego, ani ojciec, ani on sam.
Należy przyznać, że stary Sztolc nie był pedantem na tym punkcie i nie upierałby się przy swojem; nie umiałby jednak wytyczyć dla syna innej drogi.
Mało się o to troszczył poniekąd. Gdy syn powrócił z uniwersytetu i przemieszkał trzy miesiące w domu, ojciec oświadczył mu, że nic nie ma do roboty w Wierchłowie, że nawet Obłomowa wysłano do Petersburga, że zatem i on musi wyjechać.
Dlaczego miał jechać do Petersburga, dlaczego nie mógł zostać w Wierchłowie i pomagać ojcu w zarządzie majątkiem, nad tem się stary nie zastanawiał. Pamiętał tylko, że gdy sam ukończył uniwersytet, to ojciec wysłał go od siebie.
I on wysłał syna — gdyż taki był zwyczaj w Niemczech. Matka już nie żyła, nie było przeto komu się sprzeciwić.
W dzień wyjazdu syna Iwan Bogdanowicz dał mu sto rubli i powiedział:
— Pojedziesz konno do gubernjalnego miasta, tam otrzymasz od Kalinnikowa trzysta pięćdziesiąt rubli, a konia zostawisz u niego. Gdybyś go nie zastał, konia sprzedaj, tam niezadługo będzie jarmark, każdy da ci czterysta rubli. Na dojazd do Moskwy będzie ci potrzeba czterdzieści rubli, stamtąd do Petersburga siedemdziesiąt pięć wystarczy. Potem — rób co chcesz. Zajmowałeś się ze mną różnemi sprawami, wiesz zatem, że pewien kapitał posiadam, ale przed śmiercią moją nie licz na niego, a ja pewnie pożyję jeszcze jakie lat dwadzieścia — chyba kamień spadnie mi na głowę. Lampka moja pali się dobrze i oliwy ma dosyć. Wykształcenie otrzymałeś dobre, wszelkie karjery zatem przed tobą otwarte: możesz być urzędnikiem, kupcem, nawet pisarzem — nie wiem, jaką drogę wybierzesz, do czego czujesz upodobanie?
— Zobaczę, czy nie możnaby wszystkiego spróbować — odpowiedział Andrzej.
Ojciec zaśmiał się na całe gardło i począł klepać syna po ramieniu tak mocno, że i końby nie wytrzymał.
— No, a jeśli ci zabraknie jakichś wiadomości, jeśli nie zdołasz odrazu trafić na swoją drogę, i będziesz potrzebował porady lub zechcesz się o coś zapytać, idź do Reinholda, on ci da radę. O! — dodał, podnosząc palce do góry i kiwając głową — to człowiek... to... — Chciał go pochwalić i nie znajdował odpowiedniego wyrazu. — Przywędrowaliśmy z nim razem z Saksonji. On ma czteropiętrową kamienicę. Dam ci adres.
— Nie potrzeba wcale... — odpowiedział Andrzej. — Pójdę do niego, kiedy będę już miał czteropiętrową kamienicę, a teraz obejdę się bez niego...
Ojciec poklepał go znowu po ramieniu.
Andrzej siadł na konia. Do siodła był przytroczony plecak i zwitek; — był tam ceratowy płaszcz, ciężkie, gwoździami podbite buty, była bielizna z wierchłowskiego płótna, trochę kupnych rzeczy, wziętych na życzenie ojca, piękny frak z cienkiego sukna, kilka cienkich koszul i trzewiki, zamówione w Moskwie, jeszcze na życzenie matki.
— No! — rzekł ojciec.
— No! — odpowiedział syn.
— Wszystko? — spytał ojciec.
— Wszystko — odpowiedział syn.
Spojrzeli na siebie, jak gdyby wzajemnie chcieli się przeniknąć.
Tymczasem koło domu zebrała się kupka ciekawych sąsiadów, patrzących z otwartemi gębami, jak rządca będzie wyprawiał syna w daleką podróż.
Ojciec z synem uścisnęli sobie ręce. Andrzej odjechał dobrym krokiem.
— A to szczeniak! Ani łzy nie uronił! — mówili sąsiedzi. — Oto dwa kruki siedzą na płocie i kraczą — nakraczą ci one na drogę — poczekaj!
— Co jemu kruki zrobią! On na Iwana Kupałę sam w lesie po krzakach się włóczy. Do nich nic się nie przyczepi. Naszemu bratu toby nie uszło!
— Ale i stary poganin, także dobry! — zauważyła jakaś matka — jak kocię wyrzucił go na ulicę. Nie pocałował nawet — nie przyzwyczajony.
— Poczekaj! Poczekaj, Andrzeju! — krzyknął ojciec.
Andrzej zatrzymał konia.
— A... przemówiło widać serce! — ktoś w tłumie odezwał się z pochwałą.
— No? — spytał Andrzej.
— Popręgi słabo przyciągnięte.
— Dojadę do Szamszenki, tam poprawię. Nie chcę tracić czasu... muszę jeszcze przyjechać przed zachodem słońca.
— No! — rzekł ojciec, machnąwszy ręką.
— No! — kiwnąwszy głową, odpowiedział syn i schylił się tylko trochę, aby dać koniowi ostrogi.
— Ach, wy psy, prawdziwe psy! Jak obcy jeden drugiemu! — mówili sąsiedzi.
Nagle płacz rozległ się w tłumie. Jakaś kobieta nie wytrzymała.
— Ach, ty mój biedaku! — gadała, ocierając łzy końcem chustki, zawiązanej na głowie — nie masz rodzonej mateczki, biedny sieroto, niema cię komu błogosławić... Niech choć ja cię przeżegnam mój ty śliczny!...
Andrzej podjechał do niej, zeskoczył z siodła, objął starą kobietę i chciał już odjechać; nagle zapłakał, gdy ona go całowała i krzyż w powietrzu kreśliła. Zdało się mu, że w jej gorących słowach słyszy głos matki i stanęła mu na chwilkę przed oczyma jej dobra postać.
Jeszcze raz pocałował staruszkę, otarł szybko łzy i skoczył na konia. Uderzył go mocno i znikł w obłokach kurzu. Za nim z dwóch stron biegły trzy wiejskie kundysy, szczekając głośno.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.