Obłomow/Część druga/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Sztolc był rówieśnikiem Obłomowa i miał już także przeszło trzydziestkę. Był już urzędnikiem, porzucił urząd, zajął się różnemi sprawami i był w rzeczy samej właścicielem kamienicy i posiadaczem pewnego kapitału. Był spólnikiem jakiegoś towarzystwa eksportowego.
W ciągłym był ruchu: gdy spółka potrzebuje wysłać ajenta do Belgji lub Anglji, — wysyłają jego; gdy potrzeba wypracować jakiś nowy projekt, opracować nowy pomysł — jego wybierają. Niezależnie od pracy nie gardzi towarzystwem, czytuje dużo, ale kiedy mu na to wszystko czasu starczy, Bóg wie!
Zdaje się, że cały zbudowany jest z kości, z muskułów i nerwów — jak angielski koń wyścigowy. Jest on szczupły, policzków braknie prawie zupełnie — same tylko kości i muskuły, — ani śladu tłuszczowego zaokrąglenia. Barwa jego twarzy różowa, ale niema na niej rumieńców. Oczy nieco zielonkawe, lecz wyraziste.
Ruchów zbytecznych nie miał zupełnie. Gdy siedział — siedział spokojnie, jeśli zaś coś robił, to używał tyle tylko mimiki i ruchu, ile było potrzeba.
Jak w organizmie jego nie było nic zbytecznego, tak i w etycznych stosunkach swego życia starał się zachować równowagę, usiłując godzić praktyczne wymagania z wykwintnemi potrzebami ducha. Dwie te linje życia szły u niego równolegle; ale nigdy nie plątały się w trudno rozwiązujące się węzełki.
Szedł zawsze nogą pewną, mocno; żył według budżetu; tracił każdy dzień jak i każdy rubel bezustannie kontrolując siebie, swój czas, pracę, siły duszy i serca.
Rządził i kierował, jak ruchami rąk, krokami nóg, wszelkiemi smutkami i radościami i zachowywał się wobec nich, jak wobec złej i dobrej pogody.
Otwierał parasol, gdy padał deszcz — cierpiał, jak długo trwał smutek, ale nie upadał na duchu, lecz raczej z pewnem zacięciem się i dumą, znosił spokojnie cierpienie, gdyż przyczynę zawsze przypisywał sam sobie i nie wieszał go, jak kaftan, na cudzym gwoździu.
Radość cieszyła go, jak kwiat zerwany przy drodze — dopóki nie uwiądł — nie dopijał kielicha do tej kropelki goryczy, która leży na dnie każdej rozkoszy.
Mieć równy, spokojny pogląd na życie było najważniejszem jego zadaniem. Dążąc powoli do rozwiązania tej zagadki, rozumiał całą jej trudność; dumny był i zadowolony wewnętrznie, kiedy dojrzał skrzywienie swojej drogi i mógł ją znowu prosto pokierować.
„Bardzo trudno żyć mądrze i iść prosto“ — mówił często sam sobie i bystrym okiem patrzył przed siebie, uważając, gdzie się załamuje krzywizna, gdzie pochyłość, gdzie nić życia poczyna się plątać w nieprawidłowy i zawikłany węzeł.
Najbardziej lękał się wyobraźni — tego nieszczerego towarzysza podróży, który z jednej strony ma twarz przyjacielską, a z drugiej wrogą; przyjaciela — gdy najmniej mu wierzysz, i wroga — gdy uwierzysz jego zwodniczym szeptom.
Obawiał się wszelkich marzeń, a jeśli wchodził w ten świat, to jak do groty, nad którą napisano: ma solitude, mon hermitage, mon repos[1] i z obliczeniem chwili, kiedy wyjść z niej należy.
Dla marzeń, dla zagadkowych i tajemniczych myśli, nie było miejsca w jego duszy. To, co się nie poddawało analizie doświadczenia, nie miało charakteru praktycznej prawdy, było w jego oczach optycznem złudzeniem, takiem lub innem odbiciem świateł i barw na siatce wzrokowej lub też faktem, który się jeszcze nie dał sprawdzić.
Nie było u niego i tego dyletantyzmu, który lubi bujać w krainie cudów, domysłów i wynalazków, o tysiąc lat wyprzedzając ludzkość. On uporczywie zatrzymywał się przed progiem tajemnicy, nie okazując ani bojaźni dziecka, ani wątpliwości człowieka zbyt siebie pewnego, lecz czekał, aż się znajdzie klucz do niej.
Równie delikatnie i ostrożnie, jak kontrolował swoją wyobraźnię, kontrolował także serce. Często poślizgnąwszy się na tym punkcie, musiał się przyznać, że sfera wszelkich serdecznych wahań była dlań jeszcze wogóle terra incognita.
Szczerze dziękował losowi, jeśli w tej nieznanej krainie udało mu się zawczasu poznać różnicę między kłamstwem o sztucznym rumieńcu a bladą rzeczywistością. Nie martwił się, gdy od fałszu, przykrytego sztucznemi kwiatami, wypadło mu się odsunąć, nie upadał, gdy tylko gorąco i mocno uderzyło jego serce, radował się natomiast szczerze, jeśli nie oblało się ono krwią, jeśli chłodny pot nie wystąpił mu na czoło i nie padał od tego długi cień w jego życiu.
Za szczęśliwego uważał siebie już i dlatego, że mógł się utrzymać na jednakiej wysokości i pędząc na łyżwach uczucia, nie przeskoczył przez cienką linję, oddzielającą świat prawdziwego uczucia od kłamstwa i sentymentalizmu, świat prawdy od śmieszności, że nawracając nie wpadł na suchą, piaszczystą, jałową glebę grubjaństwa, pozowania na rozum, niewiary, drobiazgowości i oschłości serca.
Nawet śród uniesienia czuł grunt pod nogami, i dość siły w sobie, ażeby w razie ostateczności szarpnąć się i być wolnym. Jego nie oślepiała piękność, nie zapominał się przeto do poniżania godności mężczyzny, nie bywał niewolnikiem, „nie leżał u nóg“ piękności, chociaż nie był wolny od wzruszeń płomiennych i radości.
Nie uniżał się przed martwą potęgą, zachował natomiast całą siłę duszy, moc ciała — był dumnym ze swej wstrzemięźliwości. Czuć było od niego powiew świeżości i siły, przed którą ustępowały najbardziej natarczywe kobiety.
Znał wartość tych rzadkich i cennych zalet i tak skąpo niemi szafował, że zwano go samolubem, człowiekiem pozbawionym uczuć. Wstrzymywanie się od uniesień, umiejętność nieprzekraczania granic naturalnego, swobodnego stanu duszy uważano w nim jako wadę, ale równocześnie usprawiedliwiano z zawiścią i podziwieniem kogoś innego, kto z rozmachem pędził w błoto, marnując własne i cudze życie.
— Namiętność wszystko usprawiedliwia — mówiono dokoła niego, — a pan zamknięty w swoim egoizmie strzeże tylko siebie — zobaczymy, dla kogo.
— Dla kogoś jednak strzegę — odpowiadał w zamyśleniu, jak gdyby w dal jakąś patrzył, i nie wierzył po dawnemu w poezję namiętności, nie zachwycał się burzliwemi objawiami i ruinami, pozostałemi potem, lecz szukał ideału życia i dążności człowieka w surowem pojmowaniu i wykonywaniu obowiązków życia.
Im więcej obarczano go zarzutami, tem więcej zacinał się w swoim uporze i w dyskusjach na ten temat wpadał często w purytański fanatyzm. Utrzymywał, że „normalnem przeznaczeniem człowieka jest przeżyć cztery pory roku, to jest cztery okresy życia, bez skoków, a naczynie życia przynieść do ostatniego dnia, nie wylawszy ani jednej kropli bez potrzeby; że równe i powolne palenie się ognia jest lepsze, niż wielkie pożary, bez względu na to, jaka poezja w nich płonie“. Na zakończenie dodawał, że „byłby szczęśliwy, gdyby mu się udało sprawdzić na sobie własne przekonania; nie ma jednak nadziei na urzeczywistnienie tego, jako rzeczy bardzo trudnej“.
Sam zaś postępował z uporem wybraną drogą. Nie widywano, ażeby zamyślał się nad czemś chorobliwie, męcząco; widocznie nie dręczyły go żadne wyrzuty zbolałego serca i duszy, nie tracił nigdy przytomności w skomplikowanych, trudnych i nowych warunkach; zbliżał się do nich, jak do dawnych znajomych, jakby z nimi po raz drugi nawiązywał stosunek, odwiedzał znane już miejsca.
Cokolwiekby mu się zdarzyło, umiał odrazu znaleźć najwłaściwszy sposób wyjścia, właśnie taki, jaki był potrzebny, — jak klucznica z pęku kluczy, wiszących jej u pasa, wybierze odrazu ten, który potrzebny do otwarcia tych lub innych drzwi.
Przedewszystkiem cenił on uporczywość w dojściu do obranego celu; było to w jego oczach dowodem charakteru i ludziom, posiadającym te cechy, okazywał zawsze najwięcej szacunku, bez względu na wielkość ich celów.
— To prawdziwi ludzie! — mawiał.
Nie trzeba dodawać, że sam szedł do swego celu śmiało, zwyciężając wszelkie przeszkody i wtenczas chyba się cofał, gdy na swojej drodze spotykał ścianę lub przepaść.
Ale niezdolny był zupełnie uzbroić się w tę odwagę, która, zakrywszy oczy, rzuca się na ścianę lub chce przeskoczyć przepaść — a może uda się. On wymierzy ścianę i przepaść, a jeśli nie znajdzie sposobu obejść przeszkody — odejdzie, bez względu na to, co o nim będą mówili.
Ażeby wytworzyć taki charakter, może właśnie były potrzebne takie złożone składniki, śród jakich kształcił się Sztolc. Działacze nasi oddawna układali się w pięć — sześć typów i form stereotypowych, leniwie półokiem spoglądając dokoła, przykładając rękę do społecznej maszyny, napół sennie posuwając ją zwyczajną drogą, stawiąc nogę za nogą w ślad zostawiony przez poprzednika. Nagle oczy obudziły się z drzemki, dały się słyszeć szerokie, ostre kroki, żywe głosy... Ilu Sztolców powinno się znaleźć pod rosyjskiemi nazwiskami!
Jak taki człowiek mógł się zbliżyć do Obłomowa, którego każdy rys, każdy krok, cała jego istota była protestem przeciwko życiu Sztolca? Jest to, zdaje się, pytanie już rozwiązane — wprost przeciwne sobie ostateczności, jeśli nie są powodem do




  1. Przypis własny Wikiźródeł ma solitude, mon hermitage, mon repos (franc.) — moja samotność, moja pustelnia, mój odpoczynek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.