O kawał ziemi/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł O kawał ziemi
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XX.

Zaraz rano spostrzeżono ucieczkę więźnia i jego córki. Kiedy bowiem dozorcy weszli do piwnicy, aby go przenieść na wóz, na którym miał być odstawiony do sądu, znaleźli więzienie puste i żadnego śladu, którędy więzień mógł uciec. Dostrzegli wprawdzie na prętach kraty kawał skręconego ze szmat powrózka i drugi, większy nieco, na tapczanie; ale to nie doprowadziło ich do niczego, gdyż przypuścić nawet nie można było, aby więzień przez okno ratował się ucieczką, kraty bowiem były nie naruszone. Drzwi również były szczelnie zamknięte. Ucieczka więc więźnia była zagadkowa, niezrozumiała.
Gdy o tém doniesiono staremu Schmidtowi, zdawał się więcéj zdziwiony, niż oburzony tą wiadomością. Zeszedł na dół sprawdzić wypadek i dowiedziéć się bliższych szczegółów. Po przesłuchaniu stróża nocnego i kilku ludzi, musiano przypuścić, że ktoś z domowników porozumiał się z więźniem i ułatwił mu ucieczkę.
To przypuszczenie zaniepokoiło Schmidta więcej, niż sama ucieczka więźnia. Nie szło mu tak bardzo o Jakóba, — owszem, w całém postępowaniu z nim, w odwlekaniu przesłania go do sądu, widać było, że miał jakieś powody, dla których nie rad był, aby sprawa przeszła na drogę sądową. Ale zaniepokoiło go to, że w otoczeniu jego najbliższém znajdować się muszą ludzie, którzy byli w zmowie ze zbrodniarzem. Postanowił więc ścisłe w tym względzie przeprowadzić śledztwo. A że sam miał w sprawie barona wyjechać niezwłocznie do miasta, więc chciał to poruczyć synowi i w tym celu poszedł do jego pokoju...
Adolf spał jeszcze; zaledwie bowiem od kilku godzin położył się. Wejście ojca obudziło go. Poważna i zachmurzona twarz wchodzącego kazała mu się domyślać, że ojciec już wié o ucieczce Jakoba. Adolf zaczął żałować tego, co zrobił. Patrząc trzeźwo teraz na swój czyn, rumienić się musiał za niego wobec ojca, czuł całą lekkomyślność swoję w tym względzie i fałszywe swoje położenie.
Ojciec usiadł przy nim na łóżku i rzekł:
— Czy wiész? Jakób uciekł téj nocy...
Na Adolfa wystąpiły ognie. Nie wiedział czy się przyznać, czy udać zdziwienie. Ojciec ułatwił mu położenie, mówiąc daléj:
— Co mnie najmocniéj boli i niepokoi to to, że, według wszelkiego prawdopodobieństwa, któryś z domowników ułatwił mu ucieczkę. Klucz bowiem od piwnicy znajdował się obok mego pokoju. A więc ktoś z najbliższych służących był z nim w zmowie i otworzył drzwi i wyprowadził go. Przyznaj sam, że to niebardzo przyjemna rzecz wiedzieć, że się ma w domu nieprzyjaciela, który nam w każdéj chwili może szkodzić, gdy się najmniéj tego spodziewamy. Trzeba nam wykryć koniecznie tego człowieka.
Słowa ojca udręczały Adolfa, szlachetna i prawa dusza jego nie mogła dłużéj zcierpiéć udawania; odezwał się więc, spuszczając oczy ku ziemi:
— To ja zrobiłem, ojcze.
— Ty? — Schmidt spojrzał na syna zdziwiony, ale bez gniewu i oburzenia.
— Zrobiłem to z litości nad jego córką. Teraz widzę, że źle zrobiłem, że, powodując się uczuciem litości, zapomniałem o obowiązku, że ci wyrzadziłem tem krzywdę.
— Więc to ty jesteś tym utajonym nieprzyjacielem w moim domu? — rzekł ucieszony Schmidt — teraz wiem, kogo się strzedz muszę. No, no, nie matrw się — dodał poważniéj — w tym wypadku wyświadczyłeś mi mimowoli przysługę.
Teraz na Adolfa przyszła koléj, że się zadziwił i spojrzał na ojca dużemi oczyma. Schmidt wytłómaczył mu to:
— Widzisz, rzekł — nie chciałem się z tym człowiekiem włóczyć po sądach. W śledztwie musiały-by wyjść na wierzch niektóre sprawy, o których nie chciał-bym, aby się świat dowiedział. Było-by to nie bardzo przyjemném dla mnie i dla ciebie.
Widząc w oczach syna niepokój i zafrasowanie, dodał prędko dla uspokojenia go:
— Tajemnica ta tyczy osób, które już nie żyją, a które należały do naszéj familii. Jakób pewnie-by poruszył tę tajemnicę, bo ona posłużyła-by mu do obrony, a tegom sobie właśnie nie życzył. Był-bym nawet sam puścił zbrodniarza, gdyby mi nie szło o opinią ludzi, których-by to uderzyć musiało. Dobrze więc się stało, żeś ty to zrobił. Może to upamięta tego łotra. Dla formy jednak, należy śledztwo przeprowadzić. Ty się tém zajmij, bo ja wyjeżdżam do miasta. Dziś rozpocznę otwartą walkę z baronem w sądzie.
To powiedziawszy, pożegnał syna i wyszedł; w pół godziny potém wyjechał do miasta.
Po jego odjeździe, Adolf czas jakiś spoczywał jeszcze, rozmyślając o tém, jak szczęśliwie zakończyła się sprawa, która go tyle namysłu i wahania kosztowała. Wola Zofii była spełnioną bez obarczenia sumienia. Czuł się zadowolonym i szczęśliwym. Wstał z lekkim umysłem i niebawem zajął się spełnieniem polecenia ojca. Trzeba było odegrać przed ludźmi tę komedyą, by usunąć wszelkie podejrzenia. Zwołał więc kilku ludzi, tak z domowników, jak z robotników, i zapytywał ich, czy nie widzieli téj nocy kogo obcego w okolicy domu, czy nie spotkali się gdzie z uciekającym, lub czy nie domyślają się, kto mógł mu pomódz do ucieczki. Wszyscy mniej więcéj powtórzyli to samo, co już przedtém powiedzieli Schmidtowi staremu. Tylko jedna kobieta, która niewolana przyszła, dała wyraźniejsze objaśnienia, że Jakób z córką musieli uciekać w stronę parku. Adolfa to objaśnienie zmieszało i spytał kobiety zkąd wie o tém.
Zamiast odpowiedzi, podała mu sznurek niebieskich korali, w połowie już rozsypanych, z medalionem. Adolf poznał medalion z fotografią; téj nocy widział go na szyi Salusi. Czas jakiś przypatrywał się fotografii; twarzyczka Zofii zdawała się uśmiechać do niego i dziękować mu.
— Gdzie znalazłaś te korale? — spytał po chwili robotnicy — i kiedy?
— Przed chwilą, panocku; — odpowiedziała zagadnięta — gdym szła na robotę koło dołów studziennych, zda mi się spojrzéć na bok, a tu korale Salusi. Do razum je poznała.
— Tak, to Salki korale — powtórzyli inni.
Adolf oddalił ludzi, a korale zatrzymał u siebie, niby dla dalszego dochodzenia. Tego samego dnia wieczorem widziano go, idącego w stronę parku. Szedł powolnym krokiem, z głową spuszczoną ku ziemi. Ci, co go widzieli, byli przekonani, że szuka śladów złoczyńcy. Adolfowi to jednak ani przez myśl nie przeszło; doszedł on tam, sam nie wiedząc jak; tęsknota ciągnęła go mimowolnie w tę stronę. Dopiéro kiedy zbliżył się do krzaków zasłaniających furtkę, spostrzegł, gdzie się znajduje i obejrzał się, czy go kto nie śledzi. Wstydził się słabości swojéj; zdawało mu się, że każdy wyczyta z twarzy, jakie uczucie go tu zawiodło.
Zbliżył się pod sam parkan i zajrzał przez szczeliny do dziecinnego ogródka, w nadziei, że kogoś zobaczy. Kogo? kogokolwiek z tych, którym wolno było widywać Zofią, rozmawiać z nią, zbliżać się do niéj. Tak mało pragnął: chciał choć tych widziéć; co ją widzieli. Ale w ogródku było pusto i cicho, żadnego znaku życia. Drzwi domku były zamknięte, w jedném tylko okienku widać było światło i cień jakiś, przesuwający się czasem koło szyb.
Zgłodniała dusza Adolfa, tym niewyraźnym cieniem, który Bóg wie do kogo mógł należéć, żywiła się czas jakiś; ruch cienia rozweselał i cieszył go. Rozmarzenie to nie trwało jednak długo, prędko zreflektował się i otrzeźwił, i sam siebie spytał:
— I poco? naco się to zda drażnić duszę próżnemi nadziejami? — To pytanie pociągnęło go do domu. Zastał tam już ojca, który niecierpliwie czekał na niego, chodząc przed domem. Gdy usłyszał kroki nadchodzącego syna, poszedł naprzeciw niemu i rzekł, nim jeszcze zbliżyli się do siebie:
— Czy wiesz... — baron zapłacił.
Chciał coprędzej wypchnąć z siebie tę nowinę, która go paliła, niepokoiła i drażniła.
— Zapłacił?.. — spytał syn. Wiadomość ta zdawała mu się dość obojętną, przyjął ją bez zdziwienia. Dusza jego jeszcze nie przebudziła się zupełnie... nie umiała myśleć i oceniać doniosłości faktu, który ojca jego tak elektryzował i wzburzył.
— Tego się nigdy nie spodziewałem — odezwał się znowu stary. — Zapłacił, gotówką, złożył natychmiast tę sumę w sądzie, pierwej nim mu doręczono pozew. To nie do uwierzenia!
— I zkądże wziął pieniędzy? — spytał Adolf, oryentując się powoli w tej sprawie i zajmując się nią.
— Albo ja wiem. Tym ludziom nic nie poradzi. Ci zrujnowani pankowie mają naturę gadu: tłucz kijem jak chcesz, on jeszcze się rusza. Sądziłem, że już go się pozbędę, że się mi nie wywinie. Tymczasem... zapłacił. Teraz niema już nadziei zdobycia tego kawałka ziemi. Fabryki moje mają bardzo ciasną przyszłość; ot, będzie się z biedą wlokło i tyle. Ale dla ciebie tu niema poła. Było-by niesumiennością z mojej strony zatrzymywać cię w tej dziurze. Akt wspólnictwa jeszcze nie gotowy, możesz zaraz wycofać gotówkę, resztę spłacę ci pieniędzmi barona. Musisz wyjechać na obszerniejsze pole. Jako ojciec, radbym cię tu zatrzymać; ale jako obywatel, muszę ci doradzać odjazd dla korzyści kraju i dla twojej korzyści. Musisz odjechać!..
Te dwa ostatnie słowa odbiły się smutném echem w piersiach Adolfa.
— Musisz odjechać... — powtarzał sobie, ale wcale dla innych powodów, niż te, o których mu ojciec wspominał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.