Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przez myśl nie przeszło; doszedł on tam, sam nie wiedząc jak; tęsknota ciągnęła go mimowolnie w tę stronę. Dopiéro kiedy zbliżył się do krzaków zasłaniających furtkę, spostrzegł, gdzie się znajduje i obejrzał się, czy go kto nie śledzi. Wstydził się słabości swojéj; zdawało mu się, że każdy wyczyta z twarzy, jakie uczucie go tu zawiodło.
Zbliżył się pod sam parkan i zajrzał przez szczeliny do dziecinnego ogródka, w nadziei, że kogoś zobaczy. Kogo? kogokolwiek z tych, którym wolno było widywać Zofią, rozmawiać z nią, zbliżać się do niéj. Tak mało pragnął: chciał choć tych widziéć; co ją widzieli. Ale w ogródku było pusto i cicho, żadnego znaku życia. Drzwi domku były zamknięte, w jedném tylko okienku widać było światło i cień jakiś, przesuwający się czasem koło szyb.
Zgłodniała dusza Adolfa, tym niewyraźnym cieniem, który Bóg wie do kogo mógł należéć, żywiła się czas jakiś; ruch cienia rozweselał i cieszył go. Rozmarzenie to nie trwało jednak długo, prędko zreflektował się i otrzeźwił, i sam siebie spytał:
— I poco? naco się to zda drażnić duszę próżnemi nadziejami? — To pytanie pociągnęło go do domu. Zastał tam już ojca, który niecierpliwie czekał na niego, chodząc przed domem. Gdy usłyszał kroki nadchodzącego syna, poszedł naprzeciw niemu i rzekł, nim jeszcze zbliżyli się do siebie: