O Płomyku

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł O Płomyku
Pochodzenie Legendy Chrystusowe
Wydawca Polska Y.M.C.A.
Data wyd. 1946
Druk O.G.I.
Miejsce wyd. Rzym
Tłumacz Wanda Młodnicka
Tytuł orygin. Ljuslågan
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O PŁOMYKU
I.

Przed wieloma, wieloma laty, gdy miasto Florencja od niedawna dopiero stało się republiką, mieszkał w nim człowiek pewien imieniem Raniero di Ranieri. Był on synem płatnerza, którego to rzemiosła również się wyuczył nie trudniąc się nim jednak zbyt chętnie.
Ow Raniero był wielce silnym mężczyzną, powiadano o nim, że zbroję ciężką nosił na sobie tak łatwo, jak inni koszule jedwabne. Młody jeszcze bardzo wiele już dziwów męstwa dokazał. Raz gdy się właśnie znajdował w domu, gdzie zboże na strych zsypywano, załamała się krokiew i całe wiązanie dachu groziło zawaleniem. Wszyscy uciekli tylko Raniero głowy nie stracił. Przeciwnie, wyciągnąwszy ramiona wparł je silnie pod zachwiane sprzęsło i trzymał tak, póki ludzie nie nadeszli i belkami nie podparli dachu.
Opowiadano także o nim jako o najwaleczniejszym mężu, jakiego kiedykolwiek Florencja wydała; nigdy mu bijatyki nie było zanadto. Ledwie tylko usłyszał kiedy hałas na ulicy, wypadał co żywo z pracowni, rad że może znowu jakaś bójka się kroi, w której można będzie wziąć udział. Skoro się tylko wyrwał od swojej roboty tłukł się z równym zapałem z hołotą jak i z rycerstwem w zbroję zakutym, rzucał się w ciżbę jak wariat nie licząc się wcale z przewagą wroga.
Nie były to najświetniejsze czasy Florencji, ludność miasta stanowili po większej części tkacze i sukiennicy nie pragnący niczego więcej prócz spokoju i pracy, roiło się niemniej od tęgich zuchów, brakło im jednak animuszu do walki, dbali tylko, aby w mieście ich rodzinnym większy ład panował niż gdziekolwiek. Raniero żalił się też niejednokrotnie, dlaczego nie było mu danym żyć w kraju, w którym by król jakiś waleczny, rządził otoczony orszakiem rycerskim, utrzymując, że nie ominęłyby go w podobnym kraju zaszczyty najwyższe i odznaki.
Raniero lubił głośne przechwałki, dręczył zwierzęta, srogo obchodził się z własną żoną, słowem trudno z nim było wyżyć. Gdyby nie blizny krzyżujące się wzdłuż i poprzek, szpecące jego twarz, uchodzić mógł nawet za wcale pięknego mężczyznę. Szybki w postanowieniach, działać zwykł bez namysłu, wspaniały był nieraz w rozmachu choć nazbyt gwałtowny.
Raniero miał za żonę Franciszkę, córkę Jakuba degli Uberti, człowieka wielkiego rozumu i poważania. Jakub niechętnie myślał o oddaniu córki zabijace jak Raniero i odwlekał z daniem przyzwolenia jak mógł najdłużej. Franciszka jednak oświadczywszy, że nigdy w życiu nikogo innego nie poślubi sprawiła, że ojciec ustąpił.
Skoro Jakub dał nareszcie przyzwolenie, rzekł do Raniera:
— Wiem z doświadczenia, że takim, jak ty łatwiej zdobyć miłość kobiety, niż ją w sobie dla niej zachować, dlatego chcę też żądać od ciebie, że gdy córka moja zechce odejść by do mnie powrócić, nie będziesz jej stawiał przeszkód żadnych. — Franczeska zapewniała, ojca, że nie ma żadnej racji do podobnych zobowiązań między nimi, kocha bowiem Raniera tak gorąco, że nic jej z nim rozłączyć nie zdoła. Raniero jednak przyrzekł natychmiast i dodał:
— Tego przecież możesz być pewnym Jakubie, że kobiety, która by mnie porzucić pragnęła, jednym palcem w domu nie przytrzymam.
Franczeska wyszła tedy za Raniera i wszystko zdawało się zapowiadać pomyślnie. Wreszcie po kilku tygodniach spokoju wpadło Ranierowi do głowy ćwiczyć się w strzelaniu do tarczy. Strzelał przez parę dni do deski zawieszonej na murze. Prędko bardzo doszedł do wielkiej zręczności a wreszcie każdym razem trafiać począł w środek. Osiągnąwszy tę sztukę zapragnął dokazać trudniejszej. Chwilę się śledząc za czymś odpowiednim, nic innego nie dopatrzył jednak, prócz przepiórki wiszącej w klatce nad drzwiami domu.
Ptaszek należał do Franczeski, która go bardzo lubiła, pomimo tego kazał Raniero parobkowi otworzyć klatkę i skoro tylko ptak na wolność wyfrunął, zabił go w locie. Chełpił się tym następnie jako dobrym strzałem przed każdym kogo spotkał na ulicy.
Skoro się Franczeska dowiedziała, że Raniero zabił jej ptaszka zbladła i spojrzała nań wielkimi oczyma, zdumiona, że mógł jej świadomie tak wielką żałość sprawić. Niemniej przebaczyła mu bezzwłocznie, kochająca jak przedtem.
I znowu jakiś czas był spokój.
Jakub, teść Raniera, był tkaczem. Posiadał wielki warsztat, gdzie warczała robota. Wtem ni stąd ni zowąd uwidziało się oczom Ranierowym, że w pracowni Jakuba mieszają len z kłakami i naturalnie rozpuścił po całym mieście uwłaczającą pogłoskę. Kółkiem doszła ona do uszu Jakuba, który co prędzej usiłował zarzut niesłuszny sprostować. Uprosił więc kilku szanownych tkaczów, aby zechcieli zbadać dobroć jego przędziwa i rzetelność tkaniny; ci orzekli zaś, że len w niej najlepszej jakości. W jednym tylko ładunku przeznaczonym na wywóz znaleźli nieznaczną przymieszkę kłaków.
Na to odrzekł Jakub, że i ta drobna domieszka znalazła się w płótnie bez jego wiedzy i woli, jedynie dzięki niesumienności któregoś z czeladników. Niemniej widział sam jak trudno mu tych ludzi przekonać, jak trudno, samemu za sobą świadcząc, prawdy dowieść. Od dawna rzetelność jego była przysłowiową w mieście, teraz zaś gryzł się ciężko swoją nadszarpnięta sławą.
Raniero natomiast rad, że mu się kawał udał, pysznił się zdemaskowaniem teścia bez względu nawet na obecność Franczeski. Żal ją zdjął wielki a zarazem zdumienie ogromne, jak wtedy kiedy to jej ptaka ustrzelił. I gdy tak nad tym rozważała, zdało jej się nagle, że widzi przed oczyma miłość swoją, jak gdyby duży błyszczący szmat złotogłowiu.
Wiedziała jak wielką była ta miłość, jak świetnym lśniła połyskiem, u brzega jednak brakło na rogu złotej tkaniny, czyniąc całość ani tak zupełną, ani tak wspaniałą jak przedtem.
Uszkodzenie jednak było tak nieznaczne, że Franczeska uspokajała się myślą:
— W każdym razie do końca życia mi jej starczy, zostało jeszcze tyle, że się zużyć nie może...
I znowu minął w spokoju czas jakiś, w którym oboje z Ranierem czuli się równie szczęśliwi jak w początkach swego pożycia.
Franczeska miała brata, któremu było na imię Tadeo, wrócił on był właśnie z podróży do Wenecji, gdzie dla spraw handlowych bawił i nakupił tam sobie świetnej jedwabnej i aksamitnej odziży. Po powrocie puszył się nią i chełpił, że zaś nie było wówczas w zwyczaju we Florencji stroić się tak kosztownie, wielu dworowało sobie cichaczem z Tadea.
Nocy pewnej znaleźli się oba z Ranierem w winiarni, Tadeo odziany był w płaszcz zielonej barwy podbity sobolami i kaftan fioletowy pod spodem. Ranierowi przyszedł koncept spoić go winem, a uczyniwszy to, zdjął z nieprzytomnego szwagra płaszcz kosztowny i odział nim stracha na wróble stojącego w grzędzie kapusty za oknem.
Skoro o tym doniesiono Franczesce uczuła gniew i żal głęboki do męża. Ujrzała równocześnie złotogłów swojej miłości malejący jej w oczach niemal, jak gdyby za sprawą męża strzęp po strzępie ubywał.
A potem jak zwykle nastał pomiędzy małżonkami okres względnego spokoju. Niemniej Franczeska nie czuła się już tak szczęśliwą jak przedtem żyjąc w nieustannej obawie, że Raniero znowu coś takiego wypłatać gotów, co by nowy uszczerbek jej miłości przyniosło.
Nie mogący nigdy długo w spokoju usiedzieć nie dał czekać żonie na sposobność. Chciał koniecznie ani z oczu ani z ust ludzkich nie schodzić, aby ani na chwilę nie ustawał podziw dla dzielności jego i szalonych wybryków.
Na szczycie tumu florenckiego, który wówczas — znacznie był mniejszy niż obecnie, wisiała wysoko na jednej z wieżyc tarcza wielka i ciężka; zawiesił ją tam ongiś własnoręcznie jeden z przodków Franczeski, że zaś słynęła z dawna jako najcięższa tarcza, którą kto kiedykolwiek unieść mógł z florentyńczyków, cały ród Ubertich dumny był owym podaniem i sławą owego przodka, który tej sztuki dokazał.
Aliści dnia pewnego drapie się Raniero ku tarczy, zawiesza ją sobie na plecach i przebywa szczęśliwie zawrotną drogę ku dołowi.
Skoro wieść o tym czynie doszła Franczeski, wyrzucać jęła po raz pierwszy mężowi wszystko to, czym tak boleśnie serce jej ranił, zaklinając go, aby poniechał nareszcie świadomych a niezasłużonych upokorzeń jej rodziny.
Raniero otrzymawszy naganę miast pochwał, których się spodziewał, wpadł w gniew okrutny. Zarzucił żonie obojętność na jego przewagi i czyny zdumiewające, wyrzucał jej względy wyłączne dla własnej rodziny.
— Myślę wręcz o czym innym — rzekła Franczeska — a tym jest miłość moja dla ciebie. Nie wiem w co się ona obróci, jeśli tak dłużej potrwa.
I od tej pory zamienili niejedno ostre słowo między sobą, zwłaszcza odkąd na jaw wyszło, że dla Raniera to właśnie największą uciechę stanowi, co najbardziej przykre Franczesce.
W pracowni Raniera zajęty był ułomny i kulawy czeladnik, nieborak ten kochał się w Franczesce nim jeszcze była zamężną, uwielbiał ją też i później. Raniero wiedząc o tym miał osobną przyjemność szydzić i dworować sobie z biedaka, wtedy zwłaszcza kiedy wszyscy około stołu obiadowego siedzieli. Raz wreszcie przebrała się cierpliwość ułomnego, który nie mogąc ścierpieć dłużej drwin w obecności Franczeski, rzucił się w końcu na Raniera chcąc go wyzwać na pięści. Raniero roześmiał się jeno szyderczo i jednym zamachem silnego ramienia odrzucił go na bok jak kota. Nieszczęsny przeżyć nie mogąc upokorzenia odszedł i powiesił się.
W tym czasie mijał właśnie rok od ślubu Raniera. Franczeska widziała wprawdzie jeszcze ciągle błyszczący złotogłów swojej miłości, ale ze wszech stron wisiały zeń strzępy i przeświecały dziury na wylot, tak, że zaledwie połowa zeń pozostała.
Truchlała widząc to i nagle przeszło jej przez myśl:
— Jeszcze jeden taki rok pożycia z Ranierem, a koniec przyjdzie mojemu kochaniu. Stanę się równie ubogą, jak otom dotąd bogata się czuła.
I wtedy powzięła zamiar opuścić dom mężowski, powrócić do ojca i jak dawniej przy nim zamieszkać. O! gdyby bodaj nie dożyć dnia takiego, w którym miłość dzisiejsza w nienawiść się przemieni!
Jakub degli Uberti zajęty właśnie w swoim warsztacie pracował otoczony czeladzią, gdy Franczeska nadeszła.
Ojciec poznał od razu, że zajść musiało to, czego od tak dawna się obawiał i odprawiwszy swoich ludzi od roboty kazał im uzbroić się i dom szczelnie pozamykać. Sam zaś udał się do Raniera.
— Córka moja wróciła dziś do mnie prosząc, aby nadal w domu moim pozostać mogła — rzekł Jakub, wchodząc do pracowni zięcia. — Ufam tedy danemu mi przed rokiem słowu, że do powrotu zmuszać jej nie będziesz.
Raniero nie biorąc widocznie całej sprawy zbyt poważnie, wyrzekł niedbale:
— I bez żadnych przyrzeczeń nawet, nie śniłoby mi się przytrzymywać w domu kobiety, która ze mną pozostać nie chce.
Wiedział jak bardzo kochała go Franczeska i myślał w duchu:
— Nim wieczór zejdzie będzie u mnie z powrotem!
Ani tego, ani następnego dnia nie pokazała się jednak. Trzeciego dnia wyruszył Raniero, ścigając bandę zbójecką niepokojącą już od dawna florentyńskich kupców wędrownych. Udało mu się schwytać opryszków i przywieść ich w pętach do miasta.
Przez dni kilka siedział cicho, póki nie nabrał przekonania, że wieść o jego rycerskim czynie po całem mieście się rozniosła. Wbrew jego nadziejom, nie przywiodło to Franczeski pod dach domowy.
Raniero byłby ją najchętniej siłą prawa i gwałtu do domu sprowadził, jedynie przyrzeczenie dane wstrzymywało go w zapędzie. Wreszcie nie mogąc wyżyć dłużej w tym samym miejscu, gdzie żyła kobieta gardząca nim tak otwarcie, wyjechał z Florencji.
Walczył zrazu jako żołnierz zaciężny, po krótkim czasie jednak stał już na czele własnego oddziału. Żył odtąd w ciągłej wojaczce i różnym panom służył. Jako dzielny zabijaka zdobywać sobie począł uznanie coraz większe i jak to sobie ongiś przepowiedział, zaliczono go w poczet mężów najdzielniejszych, pasował go sam cesarz na rycerza.
Zanim jeszcze opuścił Florencję ślubował Madonnie przed jednym z jej ołtarzy w tumie, najlepszą i najcenniejszą część ze swoich łupów zdobycznych. Jakoż widzieć można było przed tym wizerunkiem wiele kosztownych i hojnych darów Raniera.
Wiedział on, że echa jego powodzeń i czynów rycerskich głośne być muszą we Florencji i tylko zdumienie ogarniało go coraz większe dlaczego Franczeska pomimo to wszystko ani myśli powracać do niego.
Owymi czasy ogłoszono ze wszystkich kazalnic krucjatę celem zdobycia grobu Świętego. Raniero usłyszawszy o tym przeżegnał się, wziął krzyż i podążył z rycerstwem na Wschód daleki.
Uczynił to łudząc się nadzieją zdobycia tam dla siebie zamków i włości rozległych, w których by mógł panować, a wreszcie szukając sposobności dokonania czynów tak rozgłośnych, które by mu żonę i miłość jej wróciły.

II.

Gdy po dniu, w którym Jerozolima została zdobyta, noc zeszła nad obozem, radość ogromna zapanowała pod namiotami krzyżowców. Przy każdym niemal ognisku ucztowano i pito do woli a śmiechy rozgłośne i gwary rozlegały się szeroko naokół.
Raniero di Ranieri siedział przy winie wraz z drużyną rycerską i ochota panowała tutaj dziksza jeszcze, niż gdziekolwiek. Giermkom trudno było nadążyć z dopełnieniem puharów, bo nim który dolali po brzegi w lot znowu dnem pustym przeświecał.
Co prawda miał też Raniero powód słuszny do radości dostąpiwszy dnia tego najwyższych zaszczytów swego życia. O świcie, gdy ostatecznie dobywano miasta był on pierwszym obok Gotfrida do Bouillon, który się wdarł na mury, a wieczorem przed całym wojskiem sławiono wytrwałość jego i odwagę.
Skoro wreszcie mordy i rabunki ustały, oblekli krzyżowcy płaszcze pątnicze i z niezapalonymi świecami w ręku szli do grobu Chrystusa. Wówczas zwrócił się Gotfrid do rycerstwa i oświadczył, że pierwszym, który świecę swoją u płomieni Świętego Grobu zapali, będzie Raniero de Ranieri. Wyszczególnieniem tym zaznaczyć chciał Gotfrid, kogo za najdzielniejszego z całego rycerstwa uważa, dla Raniera zaś sposób w jaki się to działo, sprawił radość ogromną.
Gdy się teraz Raniero zabawiał nocą ze swoimi gośćmi, zbliżyli się do ochoczej gromady muzykanci wędrowni, a z nimi trefniś znany w całym obozie, słynny z figlów i pomysłów uciesznych. Weszli pod namiot Raniera, a błazen zapytał, czy wolno mu będzie ubawić ich wesołą jaką powiastką.
Raniero znał sławę dowcipnego trefnisia i przyrzekł nie przerywać mu opowieści.
— Zdarzyło się razu jednego — rozpoczął trefniś — że Pan Jezus wraz z Świętym Piotrem spędzili dzionek cały patrząc pilnie ku ziemi z najwyższego szczytu wieży niebieskiego dwora. Siła tam mieli do widzenia, bo patrzyli pilnie słowa ze sobą nie zamieniwszy. Pan Jezus, jak zwykle, spokojny, Święty Piotr natomiast to się ciskał w radości niezmiernej, klaszcząc i wymachując rękoma, to znów głowę ze wstrętem odwracał. Raz śmiał się i cieszył widocznie, raz płaczem wybuchał i lamentem. Wreszcie, gdy zmierzch zapadał i mrok rozpostarł się nad rajem zwrócił się Pan nasz do Świętego Piotra mówiąc, że rad pewno wielce i wesół.
— A czymże się tu radować? — wybuchnął gwałtownie Święty.
— No jakże — zagadnął łagodnie Pan Jezus — myślę że to, na coś się dziś napatrzył mogło ci chyba zadowolenie sprawić?
Ale Święty Piotr ani myślał się uspokoić.
— Przyznaję — odparł — że niejeden rok gryzła mnie myśl o Jerozolimie owładniętej przez pogan, ale po tym wszystkim co dziś się tam działo mniemam, że mogło równie dobrze po dawnemu zostać!
Raniero wiedział już do czego błazen zagrywa i że tu mowa o najświeższych wypadkach dnia. Ze zwiększoną uwagą zaczęli tedy wszyscy śledzić tok opowiadania.
— Skoro Święty Piotr wyrzekł te słowa — ciągnął trefniś, rzuciwszy chytre spojrzenie ku rycerzom — przegiął się przez krawędź wieży, wskazując palcem w dół. Patrzyli obaj z Panem Jezusem ku miastu leżącemu na skalnej samotnej wyżynie.
— Czy widzisz te stosy trupów? — tę krew spływającą po bruku, tych nagich nędzarzy w podziemiach więziennych? Słyszysz ich jęki? Czujesz woń dymu i zgliszczów?
Pan Jezus milczał jak gdyby się z odpowiedzią ociągał, a Święty podjął dalej swoje biadanie. Przyznał, że nieraz uczuwał gniew przeciw owemu miastu ale nigdy nie życzył mu tak srogiego spustoszenia. Wtedy wreszcie spróbował mu przedstawić Pan Jezus:
— Nie możesz przecie zaprzeczyć męstwa temu rycerstwu, ani dzielności z jaką ci bojownicy chrześcijańscy życie swoje narażali.
Głośne oklaski i okrzyki zadowolenia przerwały na na chwilę gawędę trefnisia. Po chwili rozpoczął znowu:
— Nie przerywajcie mi, proszę... Nie wiem sam gdzie przestałem... Aha! mam już, chciałem powiedzieć właśnie, że Święty Piotr otarł sobie oczy, które mu łzy zmąciły, przesłaniając przestrzeń daleką:
— Nigdy nie byłbym przypuścił, że takie z nich bestie dzikie — mówił — toż dzień cały od świtu zabijali tylko i łupili. Nie pojmuję wręcz, jak warto ci było krzyż cierpieć dla pozyskania takich jak oni wyznawców!
Rycerze połknęli gładko żarcik i śmiali się tylko z jego zuchwalstwa.
— Śmiałek jesteś mój chłopcze — rzekł Raniero — gadajże nareszcie o co ci chodzi!
— Wreszcie — mówił trefniś dalej — wyrzekł Pan Jezus słów kilka, z których Święty Piotr odgadł właściwą przyczynę jego radości. Pytał świętego Piotra, czy nie ćmi mu się tylko w oczach, czy też istotnie jeden z rycerzy ma obok siebie świecę płonącą!
Na te słowa drgnął Raniero. Teraz dopiero porwała go złość i wyciągnął rękę po ciężką konew, aby nią rzucić w twarz błazna, ale raz jeszcze powściągnął się, chcąc odczekać, czy zakończy opowieść pochlebnie, czy też niepochlebnie dla niego.
— Święty Piotr zobaczył teraz — odpowiedział trefniś — że namiot był cały oświetlony pochodniami, ale że istotnie oprócz tego jeden z rycerzy miał obok siebie świecę płonącą. Była to duża, gruba woskowa świeca, która mogła się palić całą dobę.
Rycerz nie mając lichtarza w któryby ją wetknął, obłożył ją mnóstwem kamieni, aby mogła stać.
Biesiadnicy wybuchnęli na te słowa śmiechem ogromnym. Wszyscy pokazywali sobie świecę, stojącą obok Raniera, taką samą, jaką trefniś opisywał. Raniero zaczerwienił się, gdyż była to świeca, którą u Świętego Grobu przed paru godzinami dopiero zapalił, i której jakoś żadną miarą zgasić nie miał ochoty.
— Skoro Święty Piotr świecę zobaczył — mówił trefniś — domyślił się zaraz, co to ucieszyło tak Pana Jezusa, ale zarazem uczuł dla niego pewne politowanie.
— Tak, tak — rzekł — to jest ten rycerz, który dziś rano razem z Gotfridem skoczył na mury, a wieczorem zapalał pierwszy świecę u Grobu Świętego.
— Tak, to on — rzekł Pan Jezus — i jak widzisz nie zgasił jej jeszcze.
Trefniś mówił teraz bardzo szybko, rzucając od czasu do czasu uważne spojrzenia na Raniera:
Święty Piotr zawsze jeszcze ubolewał nad Panem Jezusem.
— A czy wiesz, dlaczego on utrzymuje tę palącą świecę? zapytał. — Sądzisz zapewne, że on patrząc na nią rozmyśla nad męką i śmiercią twoją, tymczasem o niczym on innym nie myśli, jak jeno o zdobytej sławie i o tym, że go obok Gotfrida de Bouillon najwaleczniejszym z całego wojska uznano!
Na te słowa zaśmiali się biesiadnicy Raniera. On sam bardzo już zły przymuszał się tylko do śmiechu. Czuł, że wszyscy uznaliby śmiesznym, gdyby z dobrą miną nie zniósł żartu.
— Pau Jezus jednak zaprzeczył Piotrowi rzekł błazen. — Czyż nie uważasz jak troskliwie czuwa nad tą świecą! — zapytał. — Osłania ręką płomień, skoro tylko kto płótno namiotu podniesie, lękając się widocznie, żeby jej przeciąg nie zgasił.
Coraz głośniejsze śmiechy rozlegały się w namiocie, gdyż wszystko co trefniś mówił, było najszczerszą prawdą.
Raniero coraz mniej panował już nad sobą.
Zdawało mu się, że nie potrafi, znieść dłużej drwin ze świętego płomienia.
— Jednak Święty Piotr ciągle jeszcze nie dowierzał — mówił trefniś dalej. — Zapytał Pana Jezusa czy zna tego rycerza. Nie jest on z tych, co na msze chodzą, albo zużywają klęczniki kościelne — powiedział. Ale Pan Jezus nie dawał się odwieść od swego mniemania.
— Piotrze, Piotrze! — powiedział uroczyście. Spamiętaj sobie, że odtąd ten rycerz stanie się pobożniejszym od Gotfrida! Skądże zaczerpnąć ludziom łagodności i pobożności, jak nie z mojego grobu? Zobaczysz, że Raniero będzie wspomagał wdowy i więźniów w niedoli. Zobaczysz, że będzie czuwał nad chorymi i strapionymi, tak jak teraz czuwał nad płomykiem świecy poświęcanej.
Na te słowa wybuchnęła gromka salwa śmiechu naokół. Wydawały się one nieskończenie zabawne, wszystkim, którzy znali życie Raniera i jego wybryki. Ale jemu samemu wszystkie żarty i śmiechy były wprost nieznośne. Zerwał się chcąc ugodzić trefnisia, lecz równocześnie potrącił tak gwałtownie stół, który stanowiły drzwi jakieś, położone na skrzyżowanych dylach, że się zachwiał, a świeca upadła na ziemię. Teraz dopiero wydało się, jak bardzo zależało Ranierowi na tym, aby utrzymać ów płomyk, podniósł świecę i płomyk jej poprawił.
Gdy się jednak ze świecą uporał i napowrót ją prosto ustawił, trefniś już był umknął z namiotu. Wtedy Raniero ochłonąwszy powiedział sobie, że nie warto uganiać za błaznem po ciemnej nocy. Przyjdzie on jeszcze na moje ręce, pomyślał i usiadł na ławie spokojny.
Biesiadnicy naśmiawszy się dowoli, chcieli żart ciągnąć dalej i jeden z nich zwrócił się do Raniera ze słowami.
— Jedno jest pewnym Raniero, że tym razem nie złożysz florenckiej madonnie najdroższego, coś zdobył na wojnie!
Raniero zapytał dlaczego wątpi, że tym właśnie razem poniechać by miał tego, co zwykle dotąd czynił.
— Z tego prostego powodu — odpowiedział rycerz — ponieważ najdroższym co zdobyłeś obecnie, jest ten oto płomyk, który dane ci było zapalić u grobu Chrystusowego w obliczu całego rycerstwa. Płomyka przecie nie odeślesz do Florencji!
I znowu rycerze wybuchnęli śmiechem a Raniero uczuł, że gotów jest spełnić teraz szaleństwo, aby tylko naigrawaniom koniec położyć. Szybko powziął postanowienie i zawoławszy starego giermka do siebie, rzekł do niego:
— Gotuj się w daleką drogę, mój Janie. Jutro wybierzesz się z świętą, płonącą świecą do Florencji!
Giermek jednak odmówił wręcz wykonania tego rozkazu.
— Tego nie mogę się podjąć — mówił. — Jakże to możebne dojechać konno do Florencji z palącą świecą? Wszakże zgaśnie mi nim z obozu wyruszę!
Raniero pytał jednego z żołnierzy po drugim. Wszyscy mówili to samo nie przypuszczając nawet, aby rozkaz ten wydany był na serio.
Rzecz prosta, że wobec tego pomysłu biesiadnicy coraz głośniej śmiali się i kpili, widząc zwłaszcza, że nikt z całej załogi obozowej nie chce wykonać szalonego rozkazu Raniera.
Raniero zaś coraz bardziej był wzburzony. Stracił wreszcie cierpliwość i zawołał:
— A jednak płomyk ten będzie przewieziony do Florencji i skoro nikt się tego podjąć nie chce, sam to uczynię!
— Namyśl się, zanim coś podobnego podejmiesz! — rzekł jeden z rycerzy. — Księstwo tu porzucasz.
— Przysięgam wam, że ten płomień przewiozę do Florencji! — zawołał Raniero. — Sam wykonam to, czego nikt drugi podjąć się nie chciał.
Stary giermek wymawiał się:
— Panie, z tobą to inna sprawa. Ty możesz wziąć w drogę poczet liczny, a mnie chciałeś puścić samego!
Raniero był już jednak bez opamiętania, nie liczył się ze słowami i rzekł:
— Sam jeden pojadę!
Tym nareszcie osiągnął czego pragnął. Wszyscy śmiać się przestali. Siedzieli zastraszeni, wpatrując się w niego osłupiałym wzrokiem.

— Czemu się nie śmiejecie? — zapytał Raniero. — Dla walecznego męża, cała ta podróż nie waży więcej, jak zabawka dziecka.

III.

Nazajutrz rano, o świtaniu, wsiadł Raniero na koń. Był w pełnej zbroi ale zarzucił na nią gruby płaszcz pielgrzymski, aby żelazną odzież promienie słoneczne nie rozgrzewały zbytnio. Miał miecz u boku, topór i dobrego konia.
W ręku dzierżył świecę swoją płonącą, a przy siodle widniały przytroczone dwa duże, zapaśne pęki długich świec woskowych, aby płomyk z braku żywności nie zagasł.
Raniero jechał zwolna, przez gęste rzędy namiotów i dotąd szło mu dobrze. Było tak wcześnie, że mgły co się z dolin dokoła Jerozolimy podniosły, nie zdążyły jeszcze opaść i Raniero jechał w nie jak w białą noc.
Cały obóz leżał pogrążony we śnie, łatwo więc minął straże. Nikt nie wołał na niego, gdyż przez mgłę nie było go widać wcale, a na drodze kurz leżał na stopę wysoki i tłumił odgłos kopyt.
Wkrótce znalazł się Raniero za obozem i zwrócił na gościniec wiodący ku Jopie. Drogę miał teraz lepszą, ale dla płomyka musiał jechać wolno. Płonął on słabo we mgle, miał światło rude i drżące.
Nieustannie nadlatywały duże owady, które szeleszcząc skrzydłami leciały prosto w płomień. Raniero ciągle zajęty bronieniem go, trwał w dobrym humorze, mniemając jeszcze zawsze, że zadanie, którego się podjął, nie jest trudniejszym od zabawy dziecka.
Jednak koń idąc ciągle stępa, nużył się i zaczął kłusować. Zaraz też płomyk zadrżał na wietrze. Nic nie pomogło, że go Raniero płaszczem chciał osłaniać i ręką. Widział, że zgasnąć może zaraz.
Niełatwo Raniero porzucał swoje zamiary! Zatrzymał konia na chwilę i dumał. Zeskoczył wreszcie z siodła, aby spróbować, czy siedząc twarzą do końskiego ogona, nie ochroni sobą lepiej płomyka, od przeciągu i wiatru. Udało mu się wprawdzie utrzymać go w ten sposób palącym, ale zmiarkował, że podróż cała zapowiada się o wiele uciążliwiej niż z początku sądził.
Gdy góry otaczające Jerozolimę miał już poza sobą, opadła mgła. Jechał przez zupełną samotnię. Nie było tu ludzi, ani domów, ani drzew, ani roślin, same nagie wzgórza.
Tu opadli go zbóje. Zgraja obdartusów ciągnąca się w ślad za wojskiem, a żyjąca z rabunku i napaści. Czaili się oni za pagórkiem a Raniero siedząc wstecz, ujrzał ich wtedy dopiero, kiedy go już otoczyli, błyskając dobytymi mieczami.
Było ich około dwunastu, wyglądali nędznie i na zbiedzonych siedzieli szkapach. Raniero obliczył się, że wcale by mu nie było trudno utorować sobie drogę przez tę bandę i jechać dalej. Ale wiedział, że musiałby wtedy odrzucić świecę. A czuł, że po junackich przechwałkach jakie rzucał tej nocy, nie wypada tak łatwo zaniechać przedsięwzięcia.
Nie miał więc innego wyjścia jak rozpocząć układy z rabusiami. Powiedział im, że zważywszy jak dobrze jest uzbrojony i na jak dzielnym koniu jedzie, trudno by go zmogli, gdyby się chciał bronić. Ponieważ jednak ślubem jest związany, przeto obrony zaniechać musi, a oni bez walki zabrać sobie mogą co chcą, byleby mu świecy nie zgasili.
Rabusiów, którzy gotowali się już do ostrej przeprawy, bardzo ucieszyła propozycja Raniero wa i wzięli się bezzwłocznie do dzieła. Zabrali mu zbroję i konia, broń i pieniądze. Zostawili mu jedynie płaszcz i wiązanki świec. Dotrzymali też wiernie przyrzeczenia nie zgasiwszy mu świecy.
Jeden ze zbirów dosiadł rumaka Raniera, ale gdy go zażył i doświadczył przedniej dobroci wierzchowca, zdjęła go litość nagła nad rycerzem i zawołał:
— Widzisz, nie chcemy być bez miłosierdzia wobec chrześcijanina. Weź sobie mego konia w zamian i jedź!
Była to nędzna szkapa; poruszała się sztywnie jak zabawka drewniana.
Gdy rabusie zniknęli a on wsiadł na szkapę, rzekł do siebie:
— Zaiste płomyk ten zaczarował mnie chyba, jak żebrak szalony podróżuję dla niego po świecie. Czuł, że najrozsądniej byłoby wrócić, gdy przedsięwzięcie okazało się od razu niewykonalnym prawie, porwała go jednak tak gwałtowna chęć postawienia na swoim, że postanowił wytrwać.
Jechał więc dalej przez puste żółte wzgórza.
Po chwili, gdy mijał pasterza pasącego kozy, widząc że pasie je na gołej ziemi, spytał:
— Co to za kozy co się ziemią żywią?
Pasterz ten doznał może krzywdy od krzyżowców, musieli zabrać mu trzodę, bo ujrzawszy samotnego rycerza rzucił się na niego usiłując rozbić mu kijem świecę płonącą. Raniero ubezwładniony świecą wcale się nie bronił. Cofnął świecę ku sobie i ją tylko osłaniał. Pasterz machnął jeszcze kilka razy kosturem, po czym zaprzestał i wpatrzył się zdumiony. Spostrzegł, że płaszcz pielgrzyma zajął się od płomienia a on go nie gasi, strzegąc jedynie świecy zagrożonej.
Pasterz się zawstydził. Długo szedł potem za wędrowcem, a w miejscu, gdzie między przepaściami bardzo niebezpieczna ścieżka wiodła, poszedł i przeprowadził mu konia.
Raniero uśmiechnął się ubawiony myślą, że pasterz uważa go z pewnością za wielce świętobliwego człowieka, który jakąś pokutę w Ziemi Świętej odprawia.
Nad wieczorem spotykał już więcej ludzi po drodze.
Pogłoska o zdobyciu Jerozolimy rozeszła się nocą wzdłuż wybrzeży i mnóstwo narodu zebrało się natychmiast, aby tam co żywo podążyć. Byli między nimi pielgrzymi, którzy latami czekali na sposobność odwiedzenia Jerozolimy, były wojska posiłkowe nadążające, a przede wszystkim kupcy, śpieszący z wozami żywności.
Ledwie te tłumy zoczyły Raniera, jak wstecz obrócony jechał konno z płonącą świecą w ręku, ozwały się wołania:
— Wariat, wariat!
Najwięcej było Włochów pomiędzy ciżbą. I Raniero słyszał jak w rodzinnym jego języku wołali: pazzo, pazzo! co właśnie znaczy: szaleniec!.
On, który przez cały dzień tak dzielnie się hamował, czuł teraz, że te nawoływania drażnią go do żywego. W jednej chwili skoczył z siodła i zaczął nawołujących okładać silnymi pięściami. Ludzie poczuwszy ciężkie razy jego kułaków, pouciekali wszyscy, a on sam został na drodze.
Wtedy opamiętał się. Istotnie, słuszność mieli nazywając mnie wariatem — mówił do siebie, oglądając się za świecą, gdyż nie wiedział wcale, co się z nią stało.
Wreszcie spostrzegł, że się stoczyła do rowu. Płomyk zgasł, ale trawa sucha zajęła się obok i tliła. Wziął to za szczęśliwy znak, że zanim zgasła zapaliła trawę.
— Awantura mogła się smutno zakończyć — pomyślał, gdy po zapaleniu świecy dosiadał znowu konia. Wielce się czuł upokorzony i stracił niemal wiarę w pomyślność całej wyprawy.
Nad wieczorem przybył do Ramle, gdzie skierował się do zajazdu tam, kędy zwykle karawany zajeżdżały na noc. Był to ogromny kryty dziedziniec otoczony zasiekami na konie. Izb nie było wcale, ludzie sypiali obok zwierząt.
Zastał tam już tłumy podróżnych, gospodarz jednak wyszukał miejsce jeszcze i dla jego konia i pożywił ich obu.
Widząc, jak względnie się z nim obchodzą, pomyślał:
— Nabieram przekonania, że rabusie zrobili mi przysługę zabierając zbroję i wierzchowca. Łatwiej przedostanę się przez ten kraj, jeśli mię będą mieli za obłąkanego.
Uwiązawszy konia usiadł na okłocie słomy z świecą w ręku. Chciał czuwać całą noc.
Zaledwie jednak usiadł, zasnął. Okrutnie znużony wyciągnął się jak długi i spał aż do rana.
Gdy się ocknął nie było ani świecy ani płomyka. Szukał w słomie ale nigdzie znaleźć nie mógł.
— Ktoś mi ją zabrał i zgasił! — rzekł wtedy.
Zrazu starał się wmówić w siebie, że rad nawet z tego obrotu rzeczy i lepiej, że nie trzeba się męczyć dłużej niemożliwym przedsięwzięciem...
Równocześnie jednak uczuł wokoło siebie pustkę wielką i żałość, a gorące pragnienie dokonania zamiaru owładnęło nim z taką siłą jak nigdy jeszcze.
Wyprowadził konia, oczyścił go i osiodłał, skoro już miał wsiadać, właściciel gospody wyszedł z płonącą świecą i rzekł po frankońsku:
— Musiałem wczoraj zabrać ci świecę gdyś zasnął; oddaję ci ją.
Raniero nie zdradzając głównej swojej troski, rzekł spokojnie:
— Dobrze zrobiłeś, gasząc ją.
— Wcale jej nie gasiłem — odparł gospodarz, — Zdawało mi się, żeś właśnie dbał o to, aby nie zgasła. Obacz ile ubyło, a poznasz, że się bez przestanku przez całą noc paliła.
Raniero promieniał radością. Dziękując, odjechał w najlepszym humorze?

IV.

Wybierając się z Jerozolimy chciał obrać drogę z Joppy do Włoch morzem. Gdy go jednak rabusie obrali z pieniędzy zmuszony był zmienić zamiar i podróżować lądem.
Długa to była droga. Jechał na północ od Jopy wzdłuż syryjskiego wybrzeża. Potem zwrócił na wschód, wzdłuż półwyspu Małej Azji. Następnie skierował się znowu na północ, aż w górę do Konstantynopola. A stamtąd duży kawał drogi miał jeszcze do Florencji.
Cały ten czas żył Raniero z jałmużny. Najczęściej dzielili się z nim żywnością pielgrzymi, którzy teraz w licznych zastępach do Jerozolimy dążyli.
Chociaż najczęściej jechał samotny, nie odczuwał nudy ani jednostajności. Ciągle musiał czuwać nad chwiejnym płomykiem świecy, ani na chwilę nie mógł odwrócić od niego uwagi. Trzeba było tylko kropli deszczu, jednego silniejszego zadęcia wichru, a już byłoby po niej.
Jadąc tak samotnie kiedy cały umysł jego skupionym był w jednem pragnieniu, aby płomyk przy życiu zachować, przypomniał sobie Raniero, że coś podobnego sam spotkał już kiedyś. Widział raz kogoś, co czuwał nad czymś równie znikomym i wątłym jak płomyk świecy...
Zrazu majaczyło mu się jeno niewyraźnie, tak, że nie był pewny, czy to nie sen jaki co mu się plącze po głowie.
Ale gdy tak jechał samotnie przez różne kraje, nieustannie wracała mu myśl, że już raz coś podobnego widział w życiu.
— Jakbym przez całe życie na nic innego nie patrzył — mówił do siebie.
Pewnego wieczora wjeżdżał do jakiegoś miasta. Zmierzch zapadał a kobiety stojąc we drzwiach wyglądały powrotu mężów. Jedna z nich słuszna, smukła, z poważnymi oczyma przypomniała mu żonę.
W tej chwili uświadomiło mu się nagle, że to dla Franciszki właśnie miłość jej ku niemu była tym płomykiem świętym, który chronić usiłowała w nieustannej obawie, że mąż sam go zagasi. Zastanowiło go to porównanie, nie mógł jednak zaprzeczyć, że tak było istotnie. Po raz pierwszy pojął dlaczego Franciszka opuściła go, a i to zrozumiał, że nie wojenną sławą odzyskać ją może.

Podróż stawała się coraz uciążliwszą, głównie dlatego, że Raniero musiał się dla słot ustawicznie zatrzymywać. Siedział po zajazdach i czuwał nad świecą. Bardzo ciężkie to bywały dni.
Dnia jednego, gdy Raniero jechał przez góry Libanu, zerwała się burza. Znajdował się z dala od mieszkań ludzkich w pustyni; kołując nad przepaściami schronił się wreszcie w grób saraceński, który spostrzegł przy drodze. Było to małe kamienne sklepienie z daszkiem.
Zaledwie się skrył, nastała zamieć śnieżna i szalała przez dwie doby. W lodowatym zimnie omal nie zastygł na śmierć.
Raniero wiedział, że na dworze jest dosyć gałęzi i prętów, z których by łatwo ognisko rozniecić. Płomień świecy, którą niósł, był dlań jednak nadto święty, aby zapalić nim co innego niż świece na ołtarzu Panny Najświętszej.
Słota coraz to więcej biła o sklepienie grobu, wreszcie usłyszał grzmoty gwałtowne i pioruny.
Piorun uderzył w górę tuż przy grobowcu i zapalił drzewo. W ten sposób zyskał Raniero ogień, nie potrzebując nadużywać świętego swego płomienia.

Jechał właśnie przez pustą górzystą okolicę. Cylicji, gdy mu się ostatni szczątek świec zapasowych dopalał. Pęki świec zabranych z Jerozolimy zużyły się już dawno, mógł się jednak nowymi ratować, ponieważ wszędzie po drodze były gminy chrześcijańskie, gdzie sobie świeże zapasy upraszał.
Teraz jednak ostatni ogarek się wyczerpał, a Raniero był przekonany, że koniec już jego wędrówce.
Kiedy świeca dopaliła się tak, że go parzyła w palce, skoczył z konia nazbierał chrustu i suchej trawy i zapalił to resztką niedopałka. Nie wiele paliwa dało się jednak wyszukać na górze, ognisko musiało niebawem zagasnąć.
Kiedy Raniero siedział tak zasmucony, rozmyślając nad tym, jako święty płomień zamrzeć już musi, usłyszał od drogi śpiew. Procesja pątników ze świecami w ręku nadchodziła ścieżką. Szli do groty, gdzie jakiś święty mąż żył ongiś, a Raniero przyłączył się do nich. Między nimi znajdowała się podeszła niewiasta, której trudno było iść a Raniero wspierał ją wlókł prawie pod górę.
Gdy mu dziękowała, prosił ją, aby go obdarzyła swoją świecą. Uczyniła to a inni złożyli się, dając mu palące świece, które nieśli.
Pogasił je spiesznie, podążając w dół. Przy ostatnim dogasającym błysku ogniska zapalił świętym płomieniem nową uzyskaną świecę.

Razu jednego w południowej porze, gdy bardzo było gorąco, legł Raniero by zdrzemnąć się chwilę pod krzakami. Spał mocno, a świeca obłożona mocno kamieniami, paliła się obok niego.
Po chwili jednak deszcz zaczął padać i padał dosyć długo zanim się Raniero obudził. Kiedy się wreszcie ocknął, ziemia była w okół mokra, tak, iż prawie nie miał odwagi spojrzeć na świecę, z obawy, czy nie zgasła.
Świeca paliła się jednak jasno i spokojnie śród deszczu a Raniero widział, że dwa małe ptaszki latały nad płomieniem, trzepocząc skrzydłami, podając sobie dzióbki rozpościerały piórka szeroko, chroniąc niemi płomyk przed deszczem.
Raniero zdjął zaraz kaptur i zawiesił go nad płomykiem. Poczem wyciągnął dłoń do ptaszków, zdjęty ochotą popieszczenia ich. I o dziwo! Nie uciekły, dały się ująć.
Zdziwiony bardzo, że się go ptaszki nie boją, pomyślał: Wiedzą zapewne, że o niczym innym nie myślę jak jeno o ochronie tego, co najbardziej ochrony potrzebuje, dlatego nie boją się mnie widocznie.

Raniero znalazł się w okolicach Nicy. Tu spotkał kilku rycerzy z zachodnich krajów, którzy wiedli posiłkowy hufiec do Ziemi Świętej. W zastępie tym dążył tam również Robert Taillefer, rycerz wędrowny i trubadur.
Gdy Raniero nadjeżdżał ku nim w wytartym swoim płaszczu ze świecą w ręku, zaczęli żołnierze jak zwykle nawoływać:
— Wariat, wariat!
Ale Robert kazał im milczeć i sam przemówił do jeźdźca:
— Czy z daleka tak jedziesz? — zapytał.
— Z Jerozolimy jadę — odparł Raniero.
— Musiała ci świeca często gasnąć po drodze?
— Płomień mojej świecy ten sam, który z Jerozolimy wywiozłem — rzekł Raniero.
Wtedy Robert Taillefer powiedział do niego:
— Jestem również jednym z tych, którzy płomyk podobny przez życie niosą i pragnąłbym, aby płonął wiecznie. Może potrafisz powiedzieć, ty co tak daleką drogę przebyłeś szczęśliwie, co mam czynić, aby i mój nie zgasnął przedwcześnie?
— Przyjacielu, ciężkie to zadanie rzekł Raniero — choć rzecz tak marna na pozór! Odradzałbym ci tego. Takiemu płomykowi trzeba się oddać wyłącznie. Jeśli macie skłonność ku jakiej damie, trzeba się jej wyrzec, hulanki, napitki, tak samo... O niczym innym nie myśleć, niczym się nie zajmować tylko pieczą nad płomykiem. W podróży ani chwili wytchnienia.
Choćby z tysiącznych niebezpieczeństw wyjść cało, nigdy o płomyk taki spokojnym być nie można, nigdy czuć pewności, że następnej chwili nie zgaśnie. Na takie rzeczy trzeba być przygotowanym.
Ale Robert Taillefer rzekł: rzucił dumnie głową.
— Czegoś ty dokazał w imię twego płomyka, tego się i ja podjąć potrafię mojemu ku czci!

Raniero wrócił do Włoch. Jechał samotny górską drogą, kiedy zabiegła mu drogę kobieta jakaś prosząc o ogień ze świecy.
— Ognisko mi zgasło — mówiła — dzieci głodne. Pożycz mi ognia, żebym im mogła chleba upiec.
Wyciągnęła już rękę ale Raniero usunął ją nie chcąc pozwolić, aby świeca jego zanieciła jakikolwiek inny ogień prócz świateł u ołtarza Panny Najświętszej.
Wtedy powiedziała kobieta:
— Urzycz mi ognia, pielgrzymie, gdyż życie moich dzieci jest także płomykiem, który podtrzymać mam obowiązek!
Dla tych słów jedynie pozwolił jej wreszcie Raniero zapalić u swej świecy knot ubogiej lampki oliwnej.
Kilka godzin później wjeżdżał do wsi. Leżała wysoko na górze i ostre zimno tam panowało.
Młody wieśniak stał przy drodze, a widząc biednego człowieka który w lekkim wytartym, wiatrem podszytym płaszczu jechał mimo, szybko zdjął własną kurtę z ramion i rzucił ją na jeźdźca. Ale kurta padła wprost na świecę i zagasiła ją.
Wtedy przypomniał sobie Raniero kobietę, która ognia u niego pożyczyła, wrócił do niej i znowu zapalił swoją świecę przy świętym płomieniu.
Zanim odjechał, rzekł do niej:
— Powiadasz, że płomyk, który tobie powierzono w pieczę jest życiem twoich dzieci. Czy nie mogłabyś mi powiedzieć, jak się zowie ten oto płomień, który ja z tak daleka przynoszę?
— Gdzieś ty świecę swoją zapalił? — zapytała kobieta.
— U grobu Chrystusa.
— Wtedy nie może zwać się ów płomień inaczej, jak jeno dobrocią i miłością bliźniego — rzekła kobieta.
Raniero roześmiał się na tę odpowiedź. Wydał się sam sobie niezbyt osobliwym apostołem tych właśnie dwu cnót.

Wjeżdżając pomiędzy wzgórza poznał Raniero, że się już znajduje gdzieś blisko Florencji.
Przypomniał sobie, że niebawem przyjdzie mu się rozstać ze świecą. Rozmyślał o namiocie w Jerozolimie poniechanym a pełnym skarbów zdobycznych, wspomniał walecznych rycerzy w Palestynie i jakby się oni radowali, gdyby wróciwszy do wojennego rzemiosła na nowo prowadził ich do zwycięstw i chwały.
Zastanowił się nad tym dlaczego obrazy te nie uśmiechają mu się już wcale, a pragnienia jego inny zgoła przybierają kierunek.
Po raz pierwszy zauważył, że od dawna nie był już tym samym człowiekiem, który ze świecą płonącą wyruszył z Jerozolimy. Obawa o całość płomyka nauczyła go cenić przede wszystkim ludzi spokojnych i miłosiernych, wstrętu zaś nabrał do gwałtownych i szukających zwady.
Rad myślał o cichych, rozsądnych pracownikach w domach swoich i chodziło mu nawet po głowie, że sam zamieszkałby teraz chętnie w swej dawnej florenckiej pracowni i zająłby się znowu wyrabianiem zbroic kunsztownych.
— Zaprawdę ten płomyk przeistoczył mnie do gruntu — myślał w duchu — zrobił ze mnie zgoła innego człowieka.

V.

Na samą Wielkanoc zdążał Raniero do Florencji.
Zaledwie wjechał w bramę miasta, siedząc wstecz na koniu, nasunął kaptur na twarz a świecę trzymał w ręku płonącą, gdy wtem, żebrak jakiś zabiegł mu drogę, wołając zwykłe.
— Pazzo, pazzo!
Na krzyk ten wybiegł z za bramy ulicznik; za nim włóczęga, który cały dzień nic nie miał do czynienia, tylko leżał zagapiony w niebo, zerwał się na równe nogi. Obaj zaczęli wołać:
— Pazzo, pazzo!
Ponieważ trzech już krzyczało, dość więc czynili hałasu, aby zgromadzić wszystkich chłopaków z całej ulicy. Zbiegali się z wszystkich nor, zakątków, a ujrzawszy Raniera w wytartym płaszczu na nędznej szkapie, krzyczeli:
— Pazzo, pazzo!
Do tego jednak był już Raniero przyzwyczajony. Jechał spokojnie ulicą, nie zważając na krzykaczy.
Ci natomiast nie zadawalniali się wołaniem, jeden z nich podskoczył w górę, aby świecę pątnika zdmuchnąć.
Raniero podniósł ją, popędzając zarazem konia, aby ulicznikom umknąć.
Oni ścigali go jednak zajadle, wytężając wszystkie siły, aby płomyk chwiejący się zdmuchnąć.
Im więcej Raniero wysilał się, aby go ochronić, tym gwałtowniej nastawali nań tamci. Wyskakiwali jeden drugiemu na plecy, nadymali dmuchając policzki. Rzucali czapkami w świecę. Tylko dlatego, że było ich takie mnóstwo i że jeden drugiemu w drogę wchodził, nie udało się im złej psoty wykonać.
Na ulicy była wszędy uciecha. W oknach gromadzili się ludzie i śmiali się w głos. Nikt nie miał współczucia z obłąkanym, który bronił wątłego płomyka jak skarbu. Czas było do kościoła, gromadki ludzi szły na mszę. Stawali po drodze i śmiali się z dziwowiska.
Teraz podniósł się Raniero w siodle i stał w strzemionach, aby tylko świecę podnieść jak najwyżej. Wyglądał dziko. Kaptur mu opadł i widać było twarz bladą, wychudłą, jak twarz męczennika. Świecę wciąż podnosił w górę, jak tylko mógł najwyżej.
Cała ulica zaroiła się tłumem. I starsi zaczęli brać udział w zabawie. Kobiety powiewały chustkami, mężczyźni biretami. Wszyscy pracowali nad tym, aby świecę szaleńca zgasić.
Raniero przejeżdżał właśnie pod domem z balkonem. Na nim stała kobieta. Przechyliła się przez poręcz, porwała świecę i wbiegła z nią do pokoju.
Cały tłum wybuchnął grzmiącym śmiechem i uciechą, ale Raniero zachwiał się w siodle i padł na bruk.
Kiedy tak legł omdlały i potłuczony, opustoszała ulica odrazu.
Nikt się za biedakiem nie ujął. Tylko szkapa wierna stała nad nim.
Skoro tylko tłum się rozproszył wyszła z domu Franczeska Uberti z płonącą świecą w ręku; piękna jeszcze, wyraz miała łagodny a spojrzenie poważne i głębokie.
Nachyliła się nad Ranierem, był bezprzytomny ale z chwilą, gdy światło świecy padło na jego twarz, drgnął i oparł się na łokciu. Można sądzić, że to płomyk powrócił go do życia. Franczeska zaś rzekła:
— Oddaję ci twoją świecę. Uratowałam ją widząc jak jej bronisz przed zgaszeniem. Nie miałam innego sposobu dopomóc ci.
Raniero padając potłukł się mocno. Nie było nikogo kto by go dźwignął. Zaczął więc powoli sam się podnosić. Chcąc postąpić, zachwiał się i byłby znowu runął. Spróbował tedy dosiąść konia, Franczeska mu pomagała.
— Dokąd jedziesz? — spytała, gdy był już na siodle.
— Do tumu — odparł cicho.
— Odprowadzę cię, idę także na nabożeństwo. — Ujęła cugle i prowadziła mu konia.
Od pierwszego wejrzenia poznała Raniera. On jednak nie widział jej prawie, nie spojrzał kto to. Patrzył w płomyk świecy.
Po drodze nie mówili ze sobą ani słowa. Raniero wysilał się, aby ochronić płomyk w tych ostatnich już chwilach pielgrzymki. Ona milczała obawiając się potwierdzenia swych przeczuć. Odniósłszy od pierwszej chwili wrażenie, że Raniero wrócił obłąkanym, wolała nie mówić z nim wcale i zostawać dłużej w niepewności.
Po chwili usłyszał płacz obok siebie. Spojrzał i zobaczył, że to Franczeska idzie obok i płacze. Nie chciał jednak odwracać uwagi od płomyka i nie rzekł ani słowa.
Podjechał do drzwi zakrystji. Tu zsunął się z konia, nie patrząc na nią podziękował Franczesce za pomoc i wszedł do zakrystji do księży. Franczeska zaś weszła do kościoła.
Działo się to we Wielką Sobotę, wszystkie świece na znak żałoby stały na ołtarzach pogaszone, a Franczesce zdało się, że i w niej ostatnia nadzieja już zgasła.
W kościele święcono wielce uroczyście ceremonię dzisiejszą. Przed ołtarzem skupiło się mnóstwo księży. W stalach siedzieli liczni kanonicy i biskupi na ich czele.
Po chwili zauważyła Franczeska pewne poruszenie między duchowieństwem. Prawie wszyscy niezajęci przy obrzędzie wyszli do zakrystji. Wreszcie wyszedł i sam biskup.
Po nabożeństwie wyszedł kaznodzieja na ambonę i przemówił do ludu. Opowiadał jak to Raniero di Ranieri z Jerozolimy do Florencji niósł w ręku ogień święty, jak wiele w tej drodze zniósł i wycierpiał, nim przybył.
I wychwalał go nad miarę wszelką.
Ludzie siedzieli dziwując się, słuchali. Franczeska nigdy szczęśliwszą nie była w życiu.
— O Boże — wzdychała — wszak to więcej szczęścia niż znieść można. I obfite łzy spływały jej z oczu podczas gdy słów tych słuchała.
Ksiądz mówił długo i wymownie. A zakończył potężnym głosem:
— Zapewne może się niejednemu marną wydawać rzeczą, że niósł ktoś z Ziemi Świętej świecę płonącą. Ale zaprawdę powiadam wam: Módlcie się do Pana, aby raczył dać miastu naszemu wielu takich co by tak wiernie strzegli ognia Bożego; wtedy Florencja będzie potężną i praw...
Gdy kapłan skończył kazanie, otworzono drzwi główne kościoła a procesja zebrana na prędce weszła do tumu. Prałaci i mnisi, księża i laicy kroczyli środkową nawą przed ołtarz. W końcu szedł biskup a obok niego Raniero w tym samym obdartym płaszczu jakiego używał przez całą drogę.
Gdy jednak Raniero próg kościelny przekroczył, powstał wiekowy człowiek i zaszedł mu drogę. Był to Odo, ojciec czeladnika, który pracował w warsztacie jego i przezeń się ongiś obwiesił.
Gdy się ten człowiek zbliżył do biskupa i do Raniero skłonił się przed nim, po czym wyrzekł tak głośno, że wszyscy mogli go usłyszeć:
— Jest to wielka dla Florencji uroczystość, że Raniero doniósł święty ogień aż z Jerozolimy do nas. Tego nigdy przedtem nikt nie dokazał. Może niejeden powie, że to niemożliwe. Dlatego proszę, aby oznajmiono całemu zebranemu ludowi, jakich to świadków i jakie dowody ma na to Raniero, że to istotnie płomień zapalony w Jerozolimie!
Usłyszawszy to Raniero, rzekł:
— Bóg mi świadkiem! Innych nie mam. Odbyłem drogę sam jeden. A puszcze i dzikie ostępy nie przyjdą świadczyć za mną.
— Raniero jest rzetelnym człowiekiem — rzekł biskup — dajemy wiarę jego słowom.
— Raniero mógł sam przewidzieć, że wątpliwości powstaną — rzekł Odo — zapewne sam jeden nie jechał. Giermkowie jego mogliby poświadczyć.
Wtedy wyszła Franczeska z tłumu i podbiegła do Raniera.
— Na co świadków! — zawołała. — Wszystkie niewiasty florenckie przysięgną, że on prawdę mówi.
Wtedy uśmiechnął się Raniero, a twarz jego rozjaśniła się na chwilę. Zaraz jednak wzrok i myśli jego zwróciły się do płomyka świecy.
W kościele zrobił się zgiełk wielki. Jedni wołali, że nie dozwolą zapalić świec na ołtarzu, zanim da dowód prawdy. Do tych przyłączyli się dawni jego wrogowie.
Wtedy przemówił Jakub degli Uberti, biorąc jego stronę.
— Sądzę, że wszyscy tu wiemy, iż między mną a zięciem moim nie nadto wielka panowała przyjaźń — rzkł — teraz jednak tak ja, jak. i synowie moi ręczymy za niego. Wierzymy, że tej rzeczy dokonał istotnie i wiemy zarówno, że ten, który był zdolny wytrwać w takim przedsięwzięciu, musi być człowiekiem rozsądnym, rozważnym i szlachetnym jakiego miło do członków rodziny zaliczyć.
Jednak Odo i wielu innych postanowili nie dopuścić Raniera do pożądanego celu. Zbili się w zwartą gromadę i łatwo było poznać po ich minach, że nie ustąpią.
Raniero wiedział, iż w razie walki staraliby się przede wszystkim zagasić płomyk. Podniósł więc świecę jak mógł najwyżej.
Wyglądał śmiertelnie znużony i rozpacz miał w oczach. Poznać było można, że jakkolwiek gotów do walki, to jeno porażki niechybnej czeka. Na nic by się już zdało choćby nawet światło u ołtarza zapalił, skoro Odon budząc wątpliwości, zadał mu raz śmiertelny! Wszakże nieufność raz wzbudzona rośnie i rozszerza się nieustannie... Miał uczucie, że Odo zadeptał jego płomyk po wsze czasy.
Wtem, przez otwarte podwoje wleciał mały ptaszek. Leciał wprost ku świecy; Raniero nie cofnął jej dość szybko, ptaszek musnął ją skrzydłem i płomyk święty zgasł.
Raniero opuścił ręce, a łzy nabiegły mu do oczu. Jednak w pierwszej chwili odczuł jakby ulgę. Lepiej się stało, niż żeby go ludzie źli byli zadeptali.
Ptaszek zastraszony latał dalej po kościele, trzepotał się tu i ówdzie, jak zawsze ptaszki czynić zwykły, gdy wpadną w obszar zamknięty.
Wtem rozległo się po kościele rozgłośne wołanie:
— Ptaszek płonie! Święty ogień podpalił mu skrzydła!
Ptaszek świegotał zalękły. Podlatywał kilkakrotnie pod wysokie sklepienia chóru, jak płomyk skrzydlaty. Aż nagle spadł nieżywy na ołtarz Madonny.
W jednej chwili był już Raniero przy nim. Przemocą utorował sobie drogę przez kościół, nic go już nie mogło powstrzymać. I ogniem, który gorzał na lotkach ptaka zapalał u ołtarza Najświętszej Panny jedną świecę po drugiej.
Wtedy biskup podniósł pastorał i zawołał:
— Wola Boża. Bóg sam dał świadectwo za niego!

O Ranierze mamy jeszcze do nadmienienia tyle tylko, że odtąd wielkiego używał szczęścia i że do końca życia pozostał rozsądnym, dobrym i miłosiernym. Lud florencki zaś zwał go zawsze Pazzo di Raniero, na pamiątkę zelżywego przezwiska, które mu dawano i ono to zostało nadal honorowym jego przydomkiem. Baniero stał się później ojcem szlachetnego rodu, który przybrał nazwisko Pazzich i nosi je jeszcze do dziś.
We Florencji zaś podczas nabożeństwa w Wielką Sobotę w tumie puszczają do dziś dnia ptaszka nad procesją, czcząc tym obyczajem pamiątkę owego, który to ongiś płomień święty Florencji ocalił. Zapewne i w tym roku latała ptaszyna po tumie, jeśli w ostatnich czasach starego obyczaju nie zaniechano.
Wielu mniema, że wszyscy wielcy florentyńczycy, których sława uczyniła ich miasto najwspanialszym na ziemi, czerpali otuchę z przykładu Raniera, biorąc z niego wzór męstwa, wytrwałości i poświęcenia.
Napewno twierdzić tego jednak nie można, jak wogóle nikt ani zliczyć ani pojąć nie zdoła, wszystkich tych cudów jakie zdziałało to światło, które ongiś z Jerozolimy wybłysło.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Wanda Młodnicka.