Strona:Selma Lagerlöf - Legendy Chrystusowe.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

danie, którego się podjął, nie jest trudniejszym od zabawy dziecka.
Jednak koń idąc ciągle stępa, nużył się i zaczął kłusować. Zaraz też płomyk zadrżał na wietrze. Nic nie pomogło, że go Raniero płaszczem chciał osłaniać i ręką. Widział, że zgasnąć może zaraz.
Niełatwo Raniero porzucał swoje zamiary! Zatrzymał konia na chwilę i dumał. Zeskoczył wreszcie z siodła, aby spróbować, czy siedząc twarzą do końskiego ogona, nie ochroni sobą lepiej płomyka, od przeciągu i wiatru. Udało mu się wprawdzie utrzymać go w ten sposób palącym, ale zmiarkował, że podróż cała zapowiada się o wiele uciążliwiej niż z początku sądził.
Gdy góry otaczające Jerozolimę miał już poza sobą, opadła mgła. Jechał przez zupełną samotnię. Nie było tu ludzi, ani domów, ani drzew, ani roślin, same nagie wzgórza.
Tu opadli go zbóje. Zgraja obdartusów ciągnąca się w ślad za wojskiem, a żyjąca z rabunku i napaści. Czaili się oni za pagórkiem a Raniero siedząc wstecz, ujrzał ich wtedy dopiero, kiedy go już otoczyli, błyskając dobytymi mieczami.
Było ich około dwunastu, wyglądali nędznie i na zbiedzonych siedzieli szkapach. Raniero obliczył się, że wcale by mu nie było trudno utorować sobie drogę przez tę bandę i jechać dalej. Ale wiedział, że musiałby wtedy odrzucić świecę. A czuł, że po junackich przechwałkach jakie rzucał