O Janie Kochanowskim

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł O Janie Kochanowskim
Pochodzenie Nowele i szkice
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1921
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków; Lublin; Łódź; Poznań; New York
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O JANIE KOCHANOWSKIM.
Odczyt w Grodnie w 1908 r.

Gdybyśmy wzrokiem i pilnym i umiejętnym przebiegli cały obraz dziejów powszechnych, z trudnością moglibyśmy wynaleźć naród, któregoby losy równały się obecnym losom narodu naszego w tragiczności i grozie. Z jakich niebezpieczeństw i upokorzeń, z jakich trudności i cierpień skuty jest łańcuch ten, którym oplotło nas stulecie ostatnie, wymieniać nie trzeba: wszyscy posiadamy je po najbliższych przodkach we krwi, a w sercach i pamięci z osobistych doświadczeń i bolów. Jednak, na naszem niebie ciężkiem i ciemnem jaśnieje dotąd nie gasnąca, nawet nie blednąca gwiazda myśli naszej, oprawiona w świetną tęczę naszego narodowego słowa. Słowo polskie, zmuszone do milczenia we wszystkich dziedzinach życia publicznego, jednak nie tylko nie milknie, lecz, zwalczając przeszkody, o ile tylko podobna rozluźniając pęta, wzbiera w moc, w bogactwo i pracowicie a zarazem donośnie przemawia głosem Wielkiego i w objawach swych rozmaitego piśmiennictwa. Gdy wszystko milczy, ono wciąż mówi i śpiewa, gdy wszystko zdaje się oddychać zwątpieniem, ono wierzy i wiarę w lepszą przyszłość obudza, gdy wszystko zdaje się ciągnąć na manowce, ono wykreśla proste i górne szlaki ku ideałom. W żadnym też narodzie piśmiennictwo nie posiada takiego, jak w naszym, stanowiska naczelnego i takiej dla życia narodowego ważności. Gdzie indziej istnieje rozbicie pracy na działy liczne, tu, mnóstwo zadań najróżnorodniejszych spoczęło na tych, którzy sami jedni mogą do narodu przemawiać, których też dłonie, wyłączniej niż gdzie indziej, dzierżą wodze sumienia publicznego i tę pochodnię, która w umyśle i uczuciu publicznem strzeże trwałości świateł i ogni świętych. Pomimo wszystko co nas z pośród świata żyjących wyłączyć usiłuje, mamy prawo mówić o sobie: jesteśmy, bo myślimy; jesteśmy, bo kochamy; jesteśmy, bo myśl i miłość nasza, jak czarodziejski kwiat, rozwija się wśród mrozu i szronu we wspaniałą koronę pięknego słowa. Koronę tę spostrzegają obcy, nawet nieprzyjazni, i wyciągają po nią dłonie, aby podzielić się z nami jej wonią i pięknością. Przyczyn faktu długoby dochodzić trzeba, lecz stał się fakt ten dziwny, że naród, którego usta zamknięto na sto pieczęci, mówi i śpiewa tak głośno i pięknie, że mowy i śpiewu jego z zachwytem słuchają ci sami, którzy mu te pieczęci na usta złożyli.
Posiada też ogół nasz jeśli nie zupełną, to częściową świadomość tego znaczenia wyjątkowo ważnego, niemal stanowczego, które dla teraźniejszości i przyszłości narodowej stało się udziałem jego słowa, czci mistrzów swego słowa i wznosi pomniki tym z nich, których postacie zniknęły już za bramami wiekuistości. W momencie wznoszenia pomników chwały wieszczom niedawno znikłym, w tym właśnie momencie, w którym piśmiennictwo jest dla narodu nietylko świadectwem życia, ale i chlubą, nietylko pociechą ale i siłą, nietylko chlebem ale i klejnotem, pragnę oczy wasze zwrócić na chwilę daleko wstecz, ku jednej z najwyższych i najczystszych postaci dziejów piśmiennictwa naszego, ku jednemu z duchów najpiękniejszych, jakimi kiedykolwiek nieba obdarzyły ziemię, ku temu, od którego wszyscy, którzy polskiem słowem władają, początek swój wzięli, dumnymi czując się, że taki właśnie był ich początek i że taki jest ich najpierwszy wzór.
Długą, bo kilkowiekową jest ta droga wsteczna, którą ku jej początkowemu słońcu przebywać musi myśl nasza. Nie rozglądając się wśród etapu ostatnich lat kilkudziesięciu, pokłonem głębokim witamy wznoszący się nad drogą obelisk Mickiewicza, z linjami prostemi, jasnemi, wierzchem dotykającemi nieba, po którem Słowacki rozwiesza djamentowe tęcze, a o które orzeł Krasińskiego uderza skrzydłami białości łabędziej, tak szerokiem ogarniają niezmierne przestworza cnót idealnych. Potem, zaledwie prześlizgując się wzrokiem po wielkiem mnóstwie kolumn niższych, których przecież sama prawie niezliczoność rzuca na drogę zawrotne bogactwo kształtu i tonu, wstępujemy w gęsty las epoki Stanisławowskiej, gdzie z dwu stron drogi naszej wznoszą się zadumane posągi Stasziców, Czackich, Kołłątajów, Krasickich, Woroniczów, Konarskich, Leszczyńskich, myślicieli, patrjotów, poetów, którzy z czołami blademi od złych przeczuć szczęścia, ramiona wyciągają nad krawędzią przepaści, a usta otwierają w pieśniach i mowach natchnionych i mądrych. Potem, gdy przebędziemy piaszczystą i oschłą pustynię epoki jezuickiej, znowu na drodze naszej rozlegnie się harmonijny śpiew Morsztyna, głośno zabrzmi bohaterska lutnia Potockiego, aż o wzrok nasz uderzy olśniewający blask lat Zygmuntowskich i zaroi się w nim, na tle z purpury i złota, od kaznodziei-proroków, prawodawców, dziejopisów, polityków, poetów. Tu, otoczeni piorunami, padającemi z ust Skargi, wśród melodyjnych tonów, ulatujących z miękkich słodkich luteń Szymonowicza i Zimorowiczów, z dźwięcznemi sonetami Szarzyńskiego, z pełną spiżowych brzmień mową Górnickiego, w zachwyconym słuchu iść będziemy długo, zanim znajdziemy się… gdzie? Czy wśród przepychów i bogactw dworu królewskiego? Czy wobec oklaskiwanego przez tłumy wozu triumfatora z wieńcem chwały na głowie i palmą zwycięstwa w ręku? Czy pomiędzy wielkimi i wesołymi tego świata: w blasku potęgi, w gwarze zabawy, w potokach win, lejących się z kruży zbytków i szałów?
Nie. Lipa odwieczna roztoczyła nad nami cień świeży i rzeźwy, miód zapachniał, zabrzęczały pszczoły, w kwiecie lipowym szukające miodu, rozzieleniły się naokół »wieś spokojna, wieś wesoła«, u skraju pola zaświecił ognik »Sobótek«; pod lipą, na ławie kamiennej, z »lutnią, wodzem tańców i pieśni naszych« z »lutnią osłodą myśli utrapionych« w ramionach, znajdujemy Jana Kochanowskiego.
Zbyt często imię Jana Kochanowskiego powtarza się w książkach i mowie, zbyt powszechnie starsi uczą młodszych takiego poznawania tej postaci, żeby zachodziła potrzeba zatrzymywania się nad szczegółami jej prywatnego życia. Dwu tylko z pomiędzy nich, najmniej znanych, pominąć niepodobna. Jan Kochanowski pochodził z rodu szlacheckiego, należącego jednak nie do tych, którzy wojowali mieczem, ale do tych, którzy, z dziką naturą walcząc, zdobywali dla narodu możność bytu i rozwoju na uprawianej i użyźnianej ziemi ojczystej. Dziad jego, a po części jeszcze ojciec i stryjowie, wykarczowując ogromne lasy, wydzierając z pod nich płachty żyznej ziemi-karmicielki, często, jeśli nie ciągle, przestawać musieli z naturą potężną i świeżą, a biorąc w siebie coś z siły jej leśnych olbrzymów, coś ze świeżości jej wiatrów i jasności gwiazd, tę siłę, świeżość i jasność przelali do krwi swego potomka. Ci pionierzy, walczący ze srogą naturą, miewają często twarze zwrócone ku niebu, od którego przychodzą im klęski lub triumfy. Z tych spojrzeń ku górze przodków pochodził może choć w części górny kierunek wzroku potomka. Bywają zazwyczaj ludzie ci surowi w obyczajach i bacznie rozglądający się wśród zjawisk otaczających. Z surowości i spostrzegawczości pionierów-przodków powstać mogły choć w części czystość i głębokość potomka-poety. To jedno. A drugie: że, dzięki zdolnościom umysłowym, z któremi na świat przyszedł i pomyślnym okolicznościom, tak rodzinnym, jak majątkowym, dzięki jeszcze duchowi czasu, który w porze tej Polskę i całą Europę namiętnym prawie pędem pchał ku oświacie, Jan Kochanowski posiadł najwyższą na owe czasy oświatę i z trzech wszechnic: krakowskiej, padewskiej i paryskiej, wziął cały zasób wiedzy, jaki znajdował się w posiadaniu ówczesnego świata. Tym sposobem połączył się umysłem z umysłowością całej ludzkości oświeconej i zdobył narzędzia, któremi tę myśl, ze stron wszystkich oświeconą, wyrzeźbiać miał w formy artystyczne.
Kto go w państwie polskiego słowa poprzedził? Czy tylko Mikołaj Rej? Nie. Przedewszystkiem przed Rejem i Kochanowskim pracował w tem państwie polski lud.
U samego początku stoi lud, który, orząc, siejąc, żnąc, nisko zgięty ku ziemi przez potrzeby codzienne i troski poziome, czasem przecież wzrokiem dokoła zataczał, spostrzegając, porównywając, wiążąc z sobą zjawiska, lub wznosił go ku górze, kochając, tęskniąc, modląc się, cierpiąc. Gdy książęta i biskupi, wojewodowie i kasztelani, prawoznawcy i kronikarze, dla rozpraw i badań swoich posługiwali się uczoną i wszystkim europejskim uczonym wspólną mową łacińską, lud na wyścigi ze skowronkami pod niebem wiosennem śpiewał pieśni, a w zimowe noce u ognisk domowych układał bajki, przypowieści, legendy. On pierwszy, ten lud, czyli ten chłop polski, naginać począł do wyrażania myśli niecodziennych, do wydawania tonów melodyjnych, tę mowę, z której potem Mickiewicz miał budować obelisk niebotyczny, Słowacki tkać tęcze djamentowe, a Krasiński wykuwać z marmuru nieskazitelnego skrzydła orle i łabędzie. Ale lud pośród swoich trosk, prac i zmroków, mógł tylko przysposabiać niejako materję kosmiczną, tu i ówdzie zaledwie sformowanemi już gwiazdkami fantazji usianą. Zadanie to spełnił pokornie i cicho, ani wiedząc, w jak wielkiem dziele stuleci i pokoleń uczestniczy. Ujęcie zaś materji kosmicznej w formy stałego i świetlistego ciała przypadło w udziale komu innemu. Więc naprzód przyszedł Mikołaj Rej, który uczynił wiele, — niemniej sam w prawości swej i w zdrowym rozumie czuć i uznawać musiał, że nie uczynił wszystkiego, skoro na odgłos pierwszej pieśni młodziutkiego i nikomu jeszcze nieznanego poety z radością, która cześć dla niego budzi, zawołał:

»Temu ja przed sob£ pierwszeństwo przyznawam
I berło muzy Słowiańskiej oddawam«.

Tą pierwszą pieśnią, przysłaną do kraju przez młodego studenta wszechnicy paryskiej, była pieśń do Boga:

»Czego chcesz od nas, Panie, za twe hojne dary?

Czego za dobrodziejstwa, którym niemasz miary?
Kościół Cię nie ogarnie, wszędy pełno Ciebie:

I w otchłaniach i w morzu, na ziemi, na niebie…

Wówczas to nad krajem naszym wybiła godzina uroczysta i radosna: powstał w nim pierwszy pisarz-artysta.
Był to artysta natchniony rzetelnie i zarazem wyborny znawca wszystkich ołtarzy i narzędzi w świątyni piękna.
Powszechnem prawie oraz błędnem jest mniemanie, że utwory Kochanowskiego piękne są tylko względnie do czasu, w którym powstały, i że teraz czytanie ich sprawiać już nie może rozkoszy estetycznej. Błąd ten przypisać należy temu, że archaizmy, które w sposób naturalny i konieczny dość gęsto znajdują się w tych utworach i równie gęsto usiewające je reminiscencje świata grecko-rzymskiego, czyniąc czytanie ich zrazu trudnem, zniechęcają i sprawiają, że w gruncie rzeczy wszyscy o utworach tych wiedzą, a nikt prawie, oprócz znawców-specjalistów, zbliska się z nimi nie zapoznaje. Zbliska poznane utwory Kochanowskiego budzą przedewszystkiem zdumienie swoją stroną językową. Jakże wielkim artystą musiał być ten, kto gminną, rubaszną, szorstką mowę ludu i Reja przerobić potrafił na taki oręż silny i wytworny! Jest to jakby nagłe rozwinięcie się z pąka korony kwiatu, jakby nagłe rozwarcie się Sezamy, pełnej pereł. Mowa ta jest, — gdy kto już archaizmy i helenizmy jej wyrozumie, — jedną z najpiękniejszych, jakie znajdowały się kiedykolwiek pod piórem ludzkiem, posiada ona wszystkie przymioty, niezbędne w każdej mowie pięknej: jasność, giętkość, dźwięczność i dobitność. Wspaniałym i szerokim język ten umie być w psalmach, gdy o Bogu przemówi:

»Głos Pański deszcze leje, głos pański — grom srogi,

I okrutne pobudza od powietrza trwogi.
Pan na morzu podnosi straszne nawałności.
Głos Pański wielkiej władzy i wielkiej możności…
Głos Pański dęby łamie i cedry przewraca…
A wielkiemi górami tak snadnie obraca…
Na głos Pański z obłoków ognie wyskakują,
Pustynie drżą arabskie, łanie dzieci trują,

Lasy padają…

Albo gdy do Boga przemawia:

Usłysz me prośby, Boże władzy wiecznej,
A obróć ku mnie święte uszy swoje;
Z granicy świata prawie ostatecznej
Do ciebie wzdycha smutne serce moje.

*

Postaw mię na niedostępnej skale,

Gdziebych się już mógł nie bać żadnej trwogi.
W Tobie nadzieja, Ty mię masz sam w cale

Zachować, gdy mię trapi człowiek srogi.

*

Umie język ten być słodkim i pieszczotliwym, gdy nad śmiercią dzieciny ukochanej żale zawodzi:

Ucieszna moja śpiewaczko, Sapho słowiańska,

Na którą nietylko moja cząstka ziemiańska,
Ale i lutnia dziedzicznem prawem spaść miała;
Tęś nadzieję już po sobie okazywała,
Nowe piosnki sobie tworząc, nie zamykając
Ustek nigdy, ale cały dzień prześpiewając,
Jako ten drobny słowiczek w krzaku zielonym
Całą noc prześpiewa gardłkiem swem ucieszonem.
Prędkoś mi nazbyt umilkła: nagle cię sroga

Śmierć spłoszyła, moja ty wdzięczna szczebiotko droga…

Obrazowym jest język ten, gdy maluje naturę:

Patrzaj, jak śnieg po górach się bieli,

Wiatry z północy wstają,
Jeziora się ścinają,

Żórawie, czując zimę, precz lecieli…

A dobitny jest w zwięzłości swej, jakby młotem kuty, gdy wypowiada zdania, które mają na zawsze już usiać klejnotami codzienną mowę narodu:

Zyskiem człowiek zwać musi, w czem nie popadł szkody.

*

Ten pan, zdaniem mojem, kto przestał na swojem.

*

Służmy poczciwej sławie,
A jako kto może,
Niech ku wspólnemu dobru dopomoże.

Kto tak mądry, że zgadnie
Co nań jutro przypadnie?

*

Wszystko dziwnie się plecie
Na tym tu biednym świecie;
A ktoby chciał rozumem wszystkiego dochodzić,
I zginie, a nie będzie umiał w to ugodzić…

Jak każdy wielki artysta, Kochanowski bogaty jest w metafory, które są dla pisarskiego stylu tem, czem dla nieba błyskawice. Do śmierci, która mu córkę wydarła, woła:

»O znikomych cieni
Sroga, nieubłagana, nieużyta ksieni…

Niestałość rzeczy ziemskich przyrównywa do żywiołowych sił natury:

…Morze nie stoi nigdy, zawżdy płynie;
Teraz kędzierze nastrzępi, w godzinie
Dnem wzgórę stanie, a ogromne skały
Wysokich będą obłoków sięgały…

W jednym z trenów znajduje się to prześliczne porównanie pogrzebanego dziecka do kłosu:

Kłosie mój jedyny!
Jeszcześ mi był nie dojrzał, a ja, twej godziny
Nie czekając, znowu cię w smutną ziemię sieję.

Nie mogę w tej chwili zastanawiać się długo nad doskonałością, do jakiej Kochanowski doszedł w sztuce kompozycji artystycznej, tego najtrudniejszego bodaj z pomiędzy wszystkich szczebla twórczości. Tylko więc nadmienię, że utwory takie, jak Odprawa posłów greckich, Proporzec, a szczególniej Treny, w ustawieniu szczegółów takiem, aby żaden z nich nie zasłaniał i nie tłumił innych, i aby nie było pomiędzy nimi nic nie związanego ściśle i organicznie z całością, w ustopniowywaniu wyrazów uczuć takiem, aby wrażenie słuchacza wciąż wzrastało w siłę, w tem wszystkiem słowem, co nosi ogólną nazwę kompozycji, Kochanowski dosięgnął umiejętności tak zupełnej, że po kilku wiekach doświadczeń i postępów sztuki pisarskiej prześcignąć go w tem niepodobna. Zaledwie też tylko nadmienię, że bogactwo genjuszu jego przelewało się w formy najrozmaitsze. Rozpocząwszy w Polsce poezję wogóle, rozpoczął także prawie wszystkie jej rodzaje. Z pod pióra jego wyszły: pierwsza pieśń polska — Szachy, pierwszy dramat polski — Odprawa posłów greckich, pierwsze epos — Proporzec, pierwsza sielanka — Sobótki. Pisał także satyry. Lecz najpotężniej i najdłużej władał mocarstwem liryki, tego działu poezji, który najbliżej spokrewniony jest z muzyką, w którym królują: uczucie i melodja. Jego treny i znaczna część jego pieśni należą do najpiękniejszych kwiatów liryki, jakie zakwitły kiedykolwiek na niwie poezji wszechświatowej.

Tyle o artyście. Śpieszno mi do myśliciela. Bo był to myśliciel. Był to jeden z najuczeńszych mężów swego wieku. Ścisła zażyłość łączyła go z całą dziedziną cywilizacji grecko-rzymskiej; znał też, jak nikt, prawie cały obszar stosunków kraju rodzinnego. Rozległa wiedza nie odebrała mu wiary religijnej, lecz oczyściła ją z mętów przesądu i fanatyzmu, uczyniła z niej nutę kryształową, która dźwiękiem uwielbienia i ufności wzbijała się prosto do stóp samego Boga. Wierzył w najwyższą Wszechmoc, Dobroć i Mądrość jedynego »Pana smutku i nagrody« i w istnienie duchowego pierwiastku, oddzielonego od materji, nieśmiertelnego, który, gdy człowiek »ziemi zleci śmiertelne zewłoki, ogniu rówien prędkiemu przeniknie obłoki«. Lecz wiara ta, o ile głęboką, o tyle była spokojną. Był w niej spokój mądrości i łagodność, towarzysząca zawsze prawdziwej sile. Wiek zaciekłych kontrawersyj i walk religijnych nie odbił się w pismach Kochanowskiego ani płomieniem gniewu, ani smakiem pieprzu. Wzamian była ta wiara po brzegi napełniona filozofją bardzo piękną i wzniosłą, która widokiem rzeczy wiekuistych i nieśmiertelnych koiła smutek, ciekący z tego, co zmienne, zawodne i znikome. Z wielu utworów, z wielu pojedyńczych wierszy i wyrażeń Kochanowskiego przegląda smutek; czasem nawet może się zdawać, że on to właśnie stanowi samo dno dna tego wielkiego serca. I nie mogło być inaczej już przez to samo, że serce to było wielkie. Tej miary poeta i człowiek uosabia typ człowieczeństwa wyższy, któremu trudno zharmonizować się z niższością poziomu powszechnego. Taki typ zawiele spostrzega i rozumie, aby podlegał złudzeniom, które są przyprawą, tępiącą gorzki smak prawdy. Zbyt mało sam jest rozumiany, aby to, co otrzymuje od ludzi, dosięgnąć mogło jego pragnień, tak niezwykłych, jak niezwykłą jest jego dusza. To jedno; a drugie — bystrość, z którą poeta spostrzega zjawiska życia, jako też siła wrażeń, któremi one ryją ślady na jego duszy. Im narzędzie silniejsze, tem bruzda głębsza. Bardzo głęboką bruzdę wyrył w duszy Kochanowskiego widok znikomości i niepewności rzeczy ziemskich:

»Wszyscy w niepewnej gospodzie mieszkamy;

Wszyscyśmy pod tem prawem się zrodzili,

Że wszem przygodom jako cel być mamy.

*

Do myśli tej powraca nieraz, powtarzając ją niemal temi samemi słowy:

Człowiek, urodziwszy się, zasiadł w prawie takiem,
Że ma być jako cel przygodom wszelakim.

*

Próżno morzem nie pływamy,

Próżno w bitwach nie bywamy;
Ugodzi nieszczęście wszędzie,

Choć podobieństwa nie będzie.

O marzeniach i nadziejach ludzkich mówi:

»Sny lekkie, sny płoche nas bawią,
Które się nam podobno nigdy nie wyjawiają…«

A do banalnych pocieszycieli woła:

»Próżno płakać rzeczecie;

Cóż, przez Bóg żywy, nie jest próżne na świecie?
Wszystko próżno; macamy, gdzie miękcej w rzeczy

A ona wszędzie ciśnie«.
I całą nędzę ludzkiego bytu na ziemi zamyka w trzech słowach lapidarnych, podobnych do trzech głazów, skutych ze sobą twardem żelazem:

»Błąd wiek człowieczy«.

Bywały nawet w wielkiej duszy tej takie wichry i burze, że aż chwiały się od nich i na chwilę przygasały lampy wiar wszelkich, że, jak gromy, wybuchały z nich bluźnierstwa. Do duszy zmarłego dziecięcia on, silnie jednak wierzący w nieśmiertelność duchowego pierwiastku człowieka, woła:

»Gdzieśkolwiek jest, jeśliś jest…

A gdzie indziej wydaje okrzyk rozpaczy:

»Fraszka cnota, powiedział Brutus porażony,
Fraszka, kto się przypatrzy, fraszka z każdej strony…
Nieznajomy wróg jakiś miesza ludzkie rzeczy,
Nie mając ani dobrych, ani złych na pieczy«…

To też ciekawa jest rzecz, jak gęsto utwory tego księcia poetów zasiane są wyrazem: »smutek« i jemu pokrewnymi.
Raz mówi do Boga:

»W tobie ja samym, Panie, człowiek smutny, nadzieję kładę...«

Gdzie indziej znowu:

»Do Ciebie wzdycha smutne serce moje«.

A potem do samego siebie:

»Czemu się smęcisz, duszo moja? czemu omdlewasz?«

Albo jeszcze:

»Pełne mam serce niezmiernej żałości…«

W jednym z psalmów duszę swoją porównywa do łani zmordowanej, która na puszczy, prędkiemi psy szczwana, strumienia szuka…
Ten smutek i ból, te chwilowe burze lub omdlenia ducha węzłem sympatycznym wiążą poetę z resztą ludzkości, wiążą go poprzez przestrzenie wieków z nami, którzy cierpimy także. Człowiekiem był, więc cierpiał; pomimo, że żył w świetnej dobie dziejów swej ojczyzny, spostrzegał już te szpary i pęknięcia, które potem miały rozszerzać się i sprowadzić runięcie gmachu, — więc cierpiał. Pomimo, że mocą i pięknością słowa panował nad sercami współczesnych, nie umieli oni nasycać jego wielkiego serca, więc cierpiał. Pomimo, że życie przynosiło mu w darze złoto i wino wysokich natchnień, doświadczał ciosów jego, dostrzegał zmienność jego kolei, znikomość jego zjawisk, więc cierpiał. I przez to właśnie, że cierpiał, łączył się z resztą ludzkości, stawał się jej bratem, bratem nas wszystkich, którzy cierpimy także. Lecz na czem zależała wyższość jego nad nami, jako myśliciela i człowieka? Lecz jeżeli cierpienie jest słabością, lub, przynajmniej dla ludzi pospolitych, może stać się źródłem słabości, w czem spoczywała jego, wyższa nad pospolitą, siła? Wyższość jego nad tymi, którzy cierpią w sposób pospolity, spoczywała nietylko w tem, że znajdował obfite zdroje pociechy, ale nadewszystko w wysokości miejsc, na jakich je znajdował. Bo nie był on pesymistą okrywającym cały obszar świata i całą długość torów ludzkich czarnością nieprzebitą. Należał do tych, którzy, cienie ziemskie biorąc głęboko do serca, umieją zanurzać czoła w światłach niebieskich. Ale pociechy nawet poetów, nawet myślicieli, bywają natury różnej, często poziomej, czasem nawet marnej i lichej. Te światła, któremi Kochanowski nalewał smutne serce swoje i których czarę podawał innym smutnym sercom, ściągane były ze szczytów najwyższych. Więc naprzód z wiary we wszechmoc Boga:

»Siła może Bóg wywrócić w godzinie«.

Z jasnego widzenia, że Wszechmoc ta w nieprzeniknionych dla umysłu ludzkiego planach swych przeciwstawia ciemnościom światło, złemu — dobro:

»Nadzieja dobra serca niech podpiera.

Zaż, że źle dziś, ma być źle i potem?
Jeden jest Bóg, który chmury zbiera

I co rozświeca niebo złotem«.

*

»Nie porzucaj nadzieje,

Jakoć się kolwiek dzieje,
Bo nie ostatnie już słońce zachodzi,

A po złej chwili piękny dzień przychodzi…

Światła te czerpał z poczucia odrębności ducha ludzkiego od grubej materji cielesnej i z tej pewności, że duch ten razem z materją zagładzie ulec nie może:

»Ziemia w ziemię się wraca, a duch, z nieba dany,
Miałby zginąć?

*

»Czyli nas już umarłe macie za stracone
I którym już na wieki światło jest zgaszone?
A my, owszem, żywiemy żywot tem ważniejszy,
Czem nad to grube ciało duch jest szlachetniejszy«.

*

Światło to czerpał z poczucia braterskiej wspólności ze wszystkimi ludźmi-braćmi:
»A co wszystkich jednako ciśnie, nie wiem, czemu Tobie ma być najciężej jednemu?«
I ze szlachetnej, stoickiej dumy człowieka, pragnącego wzbić się wyżej nad los własny:

»Ludzkie przygody po ludzku noś!«

Ostatnie słowa należą do tych wielkich prawd, które Kochanowski zamykał często w formie lapidarnej czy spiżowej. Odpowiednikiem ich są te, gdzie indziej umieszczone:

»I szkodać zwać człowiekiem, kto bydlęco żyje«.

Lapidarność czy spiżowość tych słów stanowi ich piękność stylową, artystyczną. Lecz spróbujmy rozpowić je z formy, w którą je zakuł artysta, i przypatrzyć się prawdzie, którą w nie włożył myśliciel.
Co znaczy: ludzkie przygody po ludzku nosić?
Co znaczy: żyć — nie bydlęco?
Tu przybyliśmy do głównego węzła tej organizacji, bogatej i jasnej, do tego, co wśród gwiazd, przyświecających ciemnościom ziemskim, było dla Kochanowskiego gwiazdą nad gwiazdami.
Gwiazdą nad gwiazdami było dla niego dobro moralne. Nie nauka i wiedza, nie prawda umysłowa, nawet nie piękno artystyczne, ani też stokroć tem mniej bogactwo, użycie, potęga fizyczna, — tylko to dobro moralne, którego wszystkie objawy zamykają się w słowie: cnota. Był czcicielem cnoty. Jeżeli do oświeconego umysłu jego mógł znaleźć dostęp fanatyzm jakikolwiek, to chyba ten jeden. Był fanatycznym czcicielem cnoty. Możnaby jeszcze rzec, że był jej tkliwym kochankiem, wysławia ją wszędzie i zawsze, na wysławienie jej słów dość wspaniałych dobrać nie może.

»Cnota skarb wieczny, cnota klejnot drogi;
Tegoć nie wydrze nieprzyjaciel srogi,
Nie spali ogień, nie zabierze woda;
Nad wszystkiem innem panuje przygoda.

*

Cnota jest tak bogata, nie może wziąć szkody,
Ani się też ogląda na ludzkie nagrody;
Sama ona nagrodą i płacą jest sobie
I krom nabytych przypraw (strojów) świetna w swej ozdobie.

*

Jasna jest zorza, jasno słońce pała;
Tak niech twa cnota będzie okazała«.

*

Za najprzepyszniejszy napis grobowy poczytuje słowa:

»Strzegłem póki żyw cnoty«.

A w jednym z fragmentów pisanych, prozą, o tej arcygwiaździe swego ducha mówi w sposób następny:
»Dwie rzeczy człowieka szlachcą: obyczaje a rozum. Obyczaje z cnót pochodzą, a rozum — z nauk. Obiedwie rzeczy w sobie mieć — rzecz nie przepłacona człowiekowi. Ale, jeśli przy jednej tylko masz zostać, raczej przy cnocie, niż przy nauce zostań, bo nauka bez cnoty, jako miecz u szalonego… Cnota, choć nawet sama, będzie chwalebna i pożyteczna«.
Tu zważmy, że sąd ten wypowiada i wybór taki czyni człowiek, który sam stał się posiadaczem całego niemal obszaru wiedzy spółczesnej, którego wykształcenie umysłowe budziło podziw u cudzoziemców, jednało oklaski i laury na dworach magnackich i królewskich.
Ale uczyńmy krok dalej. Cnota — wyraz zbiorowy. Jak światło słońca w kropli wody, tak ideał dobra łamie się w słowie »cnota« na mnóstwo barw rozmaitych. Jaką cnotę, którą z cnót poeta czci najwyżej i doradza najgorliwiej? Są stopniowania. Więc naprzód w pojęciu najogólniejszem żąda on wiernej pamięci człowieka o tem, że jest istotą, złożoną z natury dwoistej: cielesnej i duchowej. »Bo w człowieku, — mówi — są dwie mocarki dziwne, nietylko sobie różne, ale i przeciwne«. Z tych dwu mocarek jedna pociągać go sobie będzie ku wszystkiemu, co jest przyjemnem, zyskownem, pochlebnem, głaszczącem; druga — ku temu, co nieraz z cierpieniem i ofiarą wykształca i doskonali wolę, miłość, surowe trwanie przy obowiązku wznoszenia oczu ku słońcom ideałów, wtedy nawet gdy dokoła ciemno.

»Nie rozumiej — mówi, — żeby to darmo uczyniono,
Iż wszelki zwierz inny pochyło stworzony,
A człowiek twarz wyniosłą niesie przed wszystkimi,
W ozdobne niebo patrząc oczyma jasnemi«.

Więc w górę serca i czoła! Odwagi w sercach, nieskazitelności na czołach! Żadnego niewolnictwa, żadnej służalczości! Ofiarowując jeden z utworów swoich królowi, dedykatę Kochanowski zaczynia od słów:

»Panie mój« — i zaraz w nawiasie dodaje: »to największy tytuł u swobodnych…«
A w ciągu utworu tego daje królowi nauki surowe, kreślone ręką, która nie zna ani pochlebstwa, ani trwogi.

»Pańskiego zdrowia (bezpieczeństwa) ani mocne sklepy,
Ani tak dobrze strzegą poboczne (żołnierskie) oszczepy,
Jako miłość poddanych…«

I w kilku słowach skreśliwszy, jak panujący ma karcić występek, dodaje:

»A czego najpotrzebniej (co najpotrzebniejsze), to sam żyj przykładnie…«

Poczem wymawia te rzewne słowa: (pamiętaj królu, że)

»U Boga niewinnych prośby ważne…«

I przypomina:

»Królowie (zaś) mają przed sobą pana, który wszystkiemu światu rozkazuje…«

Jakże daleka przestrzeń pomiędzy poetą polskim, który, rzekłszy do króla: »Panie!«, wnet ostrzega, że to już tytuł najwyższy, jaki usta człowieka swobodnego innemu człowiekowi dać mogą, — a tymi dworakami francuskimi, którzy w tym samym wieku i jeszcze w następnym z lokajskiemi serwetami na ramionach stali przy ucztach za krzesłami swoich mocarzy, albo z tym poetą innego narodu, który u końca przeszłego stulecia, nie usposobiony do mówienia wierszem, wybuchnął improwizacją poetycką, gdy od monarchini swojej otrzymał policzek.
Lecz to poczucie duchowej godności człowieczej i rozumnej wolności obywatelskiej obudzało w Kochanowskim odwagę daleko jeszcze trudniejszą i rzadszą, niż ta, z którą przemawiał do króla; obudzała w nim ona odwagę mówienia narodowi o jego przywarach i błędach głośno i szczerze. Naród to był wówczas potężny, na szczycie szczęścia, w blasku chwały; już też zaczynał upajać się chwałą i szczęściem i, jak zawsze dzieje się z upojonymi, zataczać się na manowce.
Kochanowski należał do tych narodowych mistrzów, którzy, aby ratować ojczyznę, nie wahają się w szumne jej wody rzucić potępienia kamień, choćby miały one ich samych obryzgać za to falą obrazy i niepopularności. Obryzgiwały.
Poeta wiedział, że, na gościńcach surowej prawdy śpiewając, nie można mieć słuchaczy licznych i łaskawych, którzy tłoczą się najgęściej około kucharzy smacznych kąsków i malarzy ładnych obrazków. Czuł, że jest słuchanym za mało, i w momentach goryczy wołał:

»Sobie śpiewam a Muzom, bo kto(ż) jest na ziemi,
Coby serce ucieszyć chciał pieśniami memi,
Kto nie woli tymczasem zysku mieć na pieczy,
Łapiąc grosza zewsząd…

Wszakże wnet dumnie podnosi czoła.

»Jednak mam tę nadzieję, że przecież za laty
Nie będą moje czułe noce bez zapłaty.

A co mi za żywota ujmie czas dzisiejszy,
To po śmierci z lichwą odda czas późniejszy
przeto…
…Za cześć poczytam
Sobie, że się dróg innych, niż pospólstwo chwytam…

I pomimo strzał, które przeszywały mu smutne serce, nie przestawał chwytać się dróg wyższych nad pospólstwo, dróg górnych. Czuł się skrzydlatym.

»Kto mi dał skrzydła, kto mię odział pióry
I tak wysoko postawili, że z góry
Wszystek świat widzę, a sam, jako trzeba,
Tykam się nieba.

Czuł się tak skrzydlatym, że za nisko mu było zamieszkiwać komnaty królewskie, na które wzywali go usilnie dwaj wielcy królowie polscy: Zygmunt August i Stefan Batory. Nie chciał wrzawy światowej, ani dworskich przepychów, ani oklasków; gardził gonitwą za zyskiem i zaszczytami, zbytkownością życia, które w utworach swoich wyrzucał narodowi; jednocząc czyny z zasadami, odrzucał ofiarowywane mu dostojeństwa i urzędy wysokie, ze sprawiedliwą dumą mówiąc »ja, co w kim ganię, tego sam się chronię«. Ukochał ciche, czyste, skromne życie ziemianina i na łonie »wsi spokojnej, wsi wesołej«, w cieniu starej lipy rozmyślając nad cnotą, nad tą kroplą wody, w której tysiącem barw załamuje się światło ideału; myślą i sercem ustanowił stopień jej najwyższy, gdy wyśpiewał te słowa:

»A jeśli komu droga otwarta do nieba,
To tym, którzy służą ojczyźnie…«

U tych słów, któreby należało złotemi głoskami ryć na frontonach świątyń i gmachów publicznych, kończę to rysowanie sylwetki pierwszego w czasie poety polskiego, to tylko dodając jeszcze, że będąc pierwszym w czasie i przez trzy z górą stulecia z nami rozdzielony, nie jest on poetą, jak mniema wielu, przestarzałym. Jeżeli są w duszach ludzkich klejnoty, których rdza czasu nie okrywa nigdy, to jednym z nich, pierwszej wielkości i najstalszego blasku, jest właśnie ten ideał dobra, który tkwi w poezji Kochanowskiego, jak brylant owinięty złotą przędzą. Sztukę przędzenia złotych nici poezji udoskonaliły wieki upłynione, uczyniły ją subtelniejszą, rozmaitszą, wyrzucającą z siebie połyski ognistsze, — lecz dziś jeszcze tak, jak i dawniej, tak, jak od samego zaczątku pochodu myśli ludzkiej, wielkiego poetę rozpoznać można po tem, czy w złotej przędzy słów jego tkwi ów brylant ideału. Nie wierzcie w wielkość poetów, którzy dają wam łupinę choćby najświetniej połyskującą, najkunsztowniej wyrzeźbioną, lecz pozbawioną tego idealnego ziarna, — bo chociaż sprawi Wam ona chwilę zabawy czy rozkoszy, zostanie bezpłodną, nie zasieje Wam w sercach wysokich uczuć i natchnień. Nie wierzcie także, aby te wysokie uczucia i natchnienia, aby miłość dobra powszechnego i praca, której ono jest celem, aby obowiązek, odwaga, cierpliwe i skromne pełnienie służby publicznej, a w potrzebie i poświęcenie dla niej samego siebie, były rzeczami staroświeckiemi. Nie wierzcie w staroświeckość cnoty. Ani dla poetów, ani dla innych pracowników w narodzie nie może ona nigdy stać się niepotrzebną. Jest ona wieczną; powstała w chwili, gdy ludzkość po raz pierwszy, dobywając się z kształtu bydlęcego, wchodziła w kształt człowieczy i zniknąćby mogła tylko wtedy, gdyby »zła mocarka«, zwyciężając dobrą, znowu zakuła ją w stan bydlęcy. Nikt jeszcze nie wynalazł metody, według której ludzie źli, choćby najrozumniejsi, mogli skutecznie służyć sprawom dobrym, — i dziś, tak jak dawniej, jak zawsze, tacy tylko zdołają przywrócić panowanie sprawiedliwości, którzy umieją panować nad samymi sobą, — tacy tylko mają siłę trzymać wodze losów publicznych, którzy marne albo poziome rzuty własnej natury na wodzy trzymać potrafią, którzy potrafią dla przyniesienia ulgi cierpieniom zbiorowym wyrzekać się uciech własnych, dla podźwignięcia upokorzenia zbiorowego wyrzekać się pychy własnej, którzy umieją kochać i służyć wytrwale, gorąco, skromnie i wiernie. O takich to wyznawcach ideału dobra myślał Kochanowski, gdy wymawiał słowa, ryte dłutem artyzmu na spiżu cnoty:

»Jeśli komu droga otwarta do nieba,
To tym — którzy służą ojczyźnie«.

Do dziś-dnia pozostało i na zawsze pozostanie prawdą, że najlepszym synem ojczyzny swojej może być tylko człowiek najlepszy.
Dlaczego tymi szerokimi rysami wyrysowałam dziś przed Wami sylwetkę Jana Kochanowskiego? Dlatego naprzód, że głęboko i z tkliwością dziwną kocham sama tego dalekiego przodka mego w wielkiem państwie polskiej myśli i polskiego słowa, więc miło mi było tą miłością swoją podzielić się z Wami. Następnie, dlatego, że gdy dziś jest moment wznoszenia pomników innym wieszczom naszym, a ten duch wielki i wszystkim innym w czasie przodujący, jeszcze na ten objaw czci narodowej oczekuje, pragnęłam przynajmniej szerokiem pociągnięciem pióra obraz jego w pamięciach i sercach waszych pogłębić i utrwalić. Pragnęłam nakoniec pogłębić i utrwalić w was pamięć o tem, co dla Kochanowskiego było myślą nad myślami i gwiazdą nad gwiazdami, a co w czasach dzisiejszych ulega poniewierce częstej i lekkomyślnej, a mianowicie, że nie można być wielkim poetą bez ideału dobra pod czaszką i pod piórem, ani dobrym sługą ojczyzny bez cnoty w sercu, w myśli i w czynie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.