Nowy dziedzic/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Nowy dziedzic
Pochodzenie Wilki i inne szkice i obrazki
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

O

Od chwili, w któréj po ukończeniu sprzedaży w drodze subhastacyi, Stasin utracił dawnych swych właścicieli, imć pan Berek Szczupak, dotychczasowy pachciarz, wyrażając się językiem pana pisarza gminnego, „przepadł bez wieści.”
Emigracya ta przecież odbyła się w sposób nader legalny, bo za pasportem i z zachowaniem wszelkich formalności wymaganych przez odnośne przepisy. Berek zaprzągł swego konika do dwukołowéj biedki, przywdział odświętny żupan, aksamitną czapkę, a wziąwszy zapas owsa i siana na drogę, puścił się w podróż długą i nużącą, bo aż do Warszawy.
Ponieważ od Stasina do Warszawy było coś około piętnastu mil drogi, a koleją Berek nie miał zamiaru jechać, gdyż chciał, jak zobaczymy niżéj, dwie pieczenie przy jednym ogniu upiec — przeto puściwszy się w podróż biedką, miał aż nadto czasu do zastanowienia się, w jaki sposób wziąć się do nowego dziedzica.
Na szczęście swoje, na spryt także coś liczył.
Najgorzéj to go przejmowało trwogą, że nowy dziedzic jest również żydem jak on.
— Żyd, jako żyd, myślał sobie Berek, to bardzo dobry jest, niech go Pan Bóg błogosławi i rozmnoży w potomstwie, jak piasek morski, ale żyd jako dziedzic, to gorzéj — i co prawda, co jemu po tém dziedzictwie? Na co? po co? Nie lepiéj w sklepie siedziéć — geszefciki obrabiać?... lub jeżeli już Pan Bóg takie szczęście daje i bogactwo, akcyj dużo trzymać, karetą jeździć, dyrektorem jakiego geszeftu zostać. Ale majątek kupować to głupstwo jest, to wcale nie żydowski interes! — Jak żydzi kupią wszystkie majątki, to z czego będziemy żyli, my, ci żydzi, którzy nie mają za co majątków kupić.
To delikatna kwestya — nawet okpić go, to już trochę nieporządnie, to nawet grzech poniekąd żeby swego brata okpiwać — a jak znów nie okpić, to z czego żyć?
— No — ale Berek wie także z boku, że ten nowy dziedzic, chociaż żyd, ale przecież nie taki jak wszyscy żydzi. Berek nawet słyszał, że to jest całkiem paskudny żyd! — po żydowsku nie lubi mówić, w chałacie długim nie chodzi, a podobno nawet w sobotę jeździ i cygaro pali! Żeby to była prawda, to Berek bardzoby się zmartwił i bardzo ucieszył zarazem. Zmartwiłby się, jako syn Abrahama, jako nieodrodny prawnuk jednego z dwunastu synów Jakóba — ale natomiast ucieszyłby się jako pachciarz, bo naturalnie z takim dziedzicem nie miałby już żadnego skrupułu, mógłby go na każdym kroku z czystém sumieniem wyzyskiwać i okpiwać, bo przecież nie godzi się nawet postępować inaczéj z człowiekiem, który się takich brzydkich uczynków dopuszcza...
Berek zbierze najdoskonalsze informacye o samym dziedzicu, wprzód nim się z nim zapozna, bo Berek jest człowiek bardzo rozumny i nie lubi kota w worku targować.
Od wszelkiego wypadku, jadąc do Warszawy, wstąpi jeszcze do kilku folwarków i traktować będzie o zadzierżawienie pachtu, bo jak się z nowym dziedzicem nie uda, to trzeba będzie emigrować ze Stasina.
Zatopiony w myślach, Berek jechał powoli ku Warszawie, układając w mózgu kombinacye rozmaite. Dwa razy nocował w drodze, aż trzeciego dnia o wschodzie słońca, dostrzegł zlekka zarysowane na horyzoncie wieżyce Warszawy, i charakterystyczny obłok dymu unoszący się nad miastem.
Wtenczas popędził szkapę, a minąwszy Grochów i liczne domki za rogatkami rozrzucone, dostał się na Pragę, i wraz z ekwipażem swoim zniknął w otwartéj bramie żydowskiego zajazdu.
Tam zmęczonéj szkapie zafundował dwie wiązeczki siana, a sam w gościnnéj izbie umył ręce, odmówił pacierze i posilił się kieliszkiem anyżówki. Żupan odświętny z kurzu otrzepał, piękny aksamitny kaszkiet rękawem ogładził, przyprowadził do porządku szeroką brodę, i tak wyświeżony, wyelegantowany już, puścił się ku miastu.
Dla pośpiechu ulokował się w czerwonym omnibusie, który dowiózł go aż na Zjazd, a ztąd przewędrował pieszo do ulicy Franciszkańskiéj, to jest do właściwego punktu, gdzie się spodziewał znaléźć obszerne, dokładne informacye.
Na Franciszkańskiéj już ruch wrzał w całéj pełni, na ciężkie wozy ładowano paki towarów, tragarze uwijali się po trotuarach, w sklepach gwar panował nieopisany, żydzi w cylindrach i eleganckich paltotach ocierali się o zacofanych chałaciarzy z prowincyi, a populacya słabszego zdrowia dążyła do ogrodu Krasińskich na wody... Obok delikatnych mam i cioci, cierpiących na zbyteczną otyłość, szły córunie i siostrzenice wyelegantowane, postrojone według ostatniéj mody... Berek spoglądał z rozkoszą na ruch uliczny, na towary, na nieustającą defiladę bogactw i ludzi; cieszył się w duchu, i obliczał, jakie to ogromne kapitały reprezentują te kilka ulic wyłącznie prawie przez jego współbraci zamieszkałych... Marzył, że kiedyś, kiedyś synowie jego, lub wnuki, znajdą tu miejsca dla siebie, że może który z tych sklepów będzie ich sklepem, a takie piękne panie jak te co na wody spieszą, ich żonami; a takie delikatne, wystrojone w aksamit dzieci, ich dziećmi.
Ale co prawda, wiele czasu na marzenia nie było, więc wnet Berek przywołał swe myśli do porządku, i wszedł do izby zakopconéj, brudnéj, na któréj szybkach wymalowany był żółty samowar, pąsowe kufelki i cynamonowa gęś, otoczona wieńcem liter hebrajskich. Dziś tego wieńca już niema, ale téż i dzieje powieści naszéj nie dzisiejsze, sięgają one czasów minionych niezbyt wprawdzie dawno, ale minionych...
Nie potrzebuję dodawać, że ów przybytek był czemś w rodzaju resursy, w któréj można było załatwić rozmaite interesa, pokrzepić ducha rozmową o najciekawszych kwestyach handlowych, a ciało pożywieniem przyrządzoném podług wszelkich przepisów obowiązujących prawego izraelitę.
Gwar tu panował wielki, to téż dyskutowano jednocześnie o licznych a różnorodnych kwestyach. Berek chwytał chciwie oderwane frazesy téj ogólnéj rozmowy, zachwycał się niemi, i podziwiał bogactwo najświeższych wiadomości i ostry, gryzący dowcip obecnych, którzy przyczepiali łatki najpoważniejszym firmom; jak prorokowie przepowiadali bankructwa, wymówienia, lub zmniejszenia kredytu; opowiadali o dziwnie skombinowanych operacyach finansowych; o figlach kupieckich, o tém jak zleżały towar poszedł za najświeższy, jak zagraniczny omijając komorę, udawał z powodzeniem krajowy, jak ktoś urządził idealnie mądrą wyprzedaż, ile ten lub ów zarobił na pożyczkach sprzedawanych na raty...
Berek poznał, że to była prawdziwa akademia handlowa, niewyczerpana i niewysychająca nigdy krynica geszefciarskiéj mądrości.
Cóż wobec niéj znaczy inteligencya małego miasteczka, co znaczą prowincyonalni szynkarze i faktorzy zbożowi, o których rozumie Berek tak wysokie wyobrażenie posiadał!...
Butów czyścić nie warci tym, którzy tu siedzą, nie warci, bo o takich świetnych interesach wyobrażenia nie mają.
Nasyciwszy się tym pełnym mądrości gwarem, Berek rozejrzał się po stancyi, miarkując, od kogoby potrzebnych informacyj zasięgnąć. W tłumie zalegającym izbę dostrzegł twarz znajomą. Był to faktor od koni, z którym spotykali się kilkakrotnie na jarmarkach. Temu jegomości objawił Berek co sobie życzy.
Faktor wysłuchał pilnie, kiwnął kilkakrotnie głową, a potém udał się w sam kąt stancyi, i przyprowadził młodego żydka w dość krótkim paltocie i okrągłym kapelusiku na głowie. Poczém wszyscy trzej zasiedli przy oddzielnym stoliku i przy kufelku piwa półgłosem prowadzili rozmowę.
Rozumie się, że naprzód ułożyli się, ile ma dostać faktor za to, że znalazł porządnego informatora, i w jaki sposób wynagrodzone zostaną informacye. Po dość żwawym targu przyszło jednak do porozumienia. Berek obrzucił młodego żydka gradem lakonicznych zapytań, na które również lakoniczne otrzymywał odpowiedzi.
Widocznie, że odpowiedzi te bardzo musiały przypadać Berkowi do gustu, gdyż oprócz umówionego honoraryum, kupił jeszcze swym towarzyszom po kufelku piwa, i wyszedł z szynkowni uradowany, rozpromieniony nadzieją.
Teraz już wiedział czego ma się trzymać i jak z nowym dziedzicem mówić; poznał albowiem dokładnie jego przeszłość, stan zamożności, stosunki rodzinne, charakter, usposobienie, i szedł z tém przekonaniem, że nie będzie targował kota w worku.
Niezadługo Berek znalazł się na jednéj z pryncypalnych ulic miasta, odszukał kamienicę, i po marmurowych schodach dostał się na pierwsze piętro.
Tu na drzwiach rzeźbionych bogato, przybita była błyszcząca metalowa tabliczka z napisem „Samuel Stein.”
Berek przekonał się więc, że pod względem adresu, informacya udzielona przez młodego żydka odznaczała się najdokładniejszą ścisłością.
Berek starannie buty o słomiankę wytarł, brodę kilkakrotnie przygładził, i nieśmiało za dzwonek pociągnął.
W drzwiach ukazał się po chwili wygalonowany lokaj w liberyi.
Zobaczywszy Berka, krzyknął na niego ostro:
— Czego? tu nie puszczają handlarzy!...
— Przepraszam bardzo wielmożnego pana nacielnika, mówił kłaniając się aż do ziemi Berek, niech wielmożny pan sobie nie gniewa, bo ja nie jestem żaden handlarz, tylko przyjechałem od bardzo dalekie okolice...
— No to gadaj, łapserdaku, czego chcesz, i wynoś się do kroć sto tysięcy!
Berek jeszcze niżéj się ukłonił.
— Przez urazy godne osobe wielmożnego pana, ja mam interes do jaśnie pana Samuel Stein, bardzo gwałtowne, co potrzebuje sobie z niego pogadać...
— Patrzcieno! a cóżeś ty za jeden?
— Ja jestem główny pachciarz z dobrów jasnego pana Steina, co un sobie niedawno kupił na licytacye i co ma tam sobie ze swoje godne familie przyjechać, i na zamieszkanie w tych pałaców sobie obsiedlić.
— A to zapewne ze Stasina?
— Akuratnie ze Staszyna, ja nazywam sobie Berek Szczupak, i jestem znany pomiędzy wszystkie szlachte i chrabie, co są w całego powiatu.
— No, kiedy tak, to poczekaj trochę, zamelduję cię panu, tylko nie ukradnij czego przez ten czas.
— Pfe! za co pan takie paskudne słowo powiada? co to ja mam być złodziéj? czy co?
— Ja tam nie wiem, czy ty taki, czy inny, siedź i czekaj.
Berek oglądał się w koło — przedpokój był ładny. — W rogu wielki wypchany niedźwiedź trzymał wieszadła do rzeczy, i patrzył groźnie szklannemi oczami.
Biedny pachciarz miał wielką ochotę krzyknąć „gwałtu”! lecz nie śmiał, słowa zamarły mu na ustach, bo oto z drzwi, które lokaj nieprzymknięte zostawił, wyszedł ogromny pies kudłaty, spojrzał na Berka, ziewnął i położył się na podłodze, tuż prawie przy jego nogach.
W pachciarzu duch zamarł — co to za pies? czy to pies wreszcie, czy jaki inny zwierz? może wilk zagraniczny?
Nie warczy, nie szczeka, tylko patrzy, ale jak patrzy! Sam anioł śmierci, co ma całe ciało pokryte oczami a w ręku wielki miecz, na którego końcu wiszą trzy krople trucizny, nie patrzy chyba tak przerażająco i groźnie... Żeby choć szczeknął, toby kto na ratunek przybiegł, ale on tylko patrzy, tak okropnie patrzy!
Bodaj to szlacheckie psy na wsi, nie patrzą, nie gryzą, a jak pachciarz przyjedzie to takiego gwałtu narobią, że gdyby nawet szlachcic spał jak zabity, to go przebudzą.
A ten tylko patrzy... tak przerażająco patrzy!
Krótka chwila oczekiwania wiekiem się Berkowi wydała, trząsł się i drżał jak listek osinowy, żałując w duszy że tu przyszedł — że nie wziął pachtu w innéj wiosce.
Lokaj powrócił i oświadczył, że pan Stein życzy sobie widziéć Berka, i że czeka na niego w swym gabinecie.
Przeprowadzony przez lokaja, pachciarz znalazł się niebawem w eleganckim, bogato umeblowanym pokoju.
Pan Stein siedział przy biurku założoném stosami papierów i dzienników. Był to człowiek w średnim wieku, o spojrzeniu dość ostrém, kościach policzkowych wystających, rysach wyrazistych, typowych. Czarny, siwiejący już potrosze zarost otaczał mu twarz, a wysokie czoło miało cechę inteligencyi.
Berek skłonił się do saméj ziemi w milczeniu, nie wiedział bowiem jak tytułować tego pana: czy pochlebić mu „jasną wielmożnością,” czy téż uderzyć w strunę czulszą, głębszą, i rzec po prostu „szolemalajchem,” jak każe dawny wschodni obyczaj.
Berek przypomniał sobie, że kiedy pewien rabin z małego miasteczka, będąc zagranicą, odwiedził sławnego Rotszylda w Frankfurcie nad Menem, takiego potentata i pana! to w rozmowie z nim używał żargonu, i został doskonale przyjęty. Ale Berek nie rabin, Stein nie Rotszyld, a Warszawa nie Frankfurt nad Menem. Co kraj to obyczaj. Pachciarska dyplomacya nakazywała więc czekać, w jaki sposób gospodarz się odezwie i zastosować się do tego.
Stein pierwszy odezwał się po polsku.
— Więc to pan byłeś pachciarzem u poprzedniego właściciela w Stasinie?
— Z wielkiem przeproszeniem jaśnie wielmożnego pana, po pierwszego, ja nie jestem żaden pan, ani obuwatel, tylo prosty żyd i nazywam sobie Berek Szczupak, a po drugiego, to ja bułem pachciarzem, i przyjechałem powinszować jasnego pana kupno tego majątek.
— Bardzo dobrze, mój panie Berku, kontent jestem, że cię widzę — proszę cię, usiądź sobie.
Berek skłonił się kilkakrotnie i usiadł, a raczéj uczepił się na samym brzeżku krzesełka.
Stein odezwał się znowu.
— Tam musi być spustoszenie wielkie w tym folwarku.
— Co prawda, jaśnie panie, niema tam wielkiego wesołoszciów; wszystko już poprzedawane, a te dawne państwo co uni tam buli, to pewnie już sobie pojechali w świat, do cztery wiatry.
— A powiédz mi, proszę, jaka tam ziemia, donoszono mi, że podobno niezła.
— Rarytne ziemie! bogate ziemie! prosze jasnego pana! gdzie miejscami jest krzynkę mokro, to uno bywa sapowate, a gdzie znowu krzynkę sucho, to jest piasek, bardzo fajn, żółty jak kwiatek.
— To nieszczególnie — a łąki są?
— Oj! oj! żebym ja miał tyle szerokie szczęście, jak tam długiego łąków jest!
— A jakież to te łąki? rządca mi mówił, że podobno kwaśne.
— Przepraszam jasnego pana, ja tego łąki nie brałem z przeproszeniem do gęby — ale co uni mają być kwaśne? — uni zwyczajne są jak łąki — zielone; bydło je tego siana z wielkiego smakiem, jak krowa złapie kłaczek w gębę, to aż się jéj uszy ruchają, tak gryzie.
— A las?
— Jak do miejsca — gdzieindziéj to un trochę już pokaleczony jest, ale w drugie miejsce to się budulcu zdybie; można mu jeszcze sprzedać za dobre pieniądze — ja mogę zara jasnego pana kupca nastręczyć. U nas w miasteczku jest wielki amator do drzewo — siwy Mendel, aj! aj! wielki kupiec! Un już trzy razy pływał do samego Gdańska.
— Nie będę sprzedawał...
— Jakto? — zapytał zdumiony Berek — nie sprzedać lasu?... to nie dobrze jest, to, przez urazy, nie warto buło wieś kupić.
— Tak sądzisz, panie Berku?
— Ny — a jak ma być? — u nas to jest bardzo prosty interes. Kupi się folwark i zara się sprzedaje lasu, to za tego lasu jest ziemia, potem się tego ziemie puści pomiędzy chłopy, albo pomiędzy niemce kolonisty, to za tego ziemie jest znowu w dubelt pieniądzów!... To taka mechanika jest... a samemu siedziéć, gospodarstwo zrobić — to nie interes.
— Dlaczego?
— Dlatego nie warto jest, że raz to się uno urodzi, a trzy razy to się nie urodzi; po drugiego co cene kiepskie jest na zboże, po trzeciego, co te chłopy, to bardzo paskudne grubijany się teraz zrobili, żadnego posłuszeństwo nie znają, a przytem, nawet takie głupie bydło jak krowa, albo kuń, to lubi zrobić głupstwo i zdechnąć — a co się po nim zostanie — cała sukcesya kawałek skóry i ogon! — to zysk! bardzo ładny zysk!
Stein rozśmiał się.
— A właśnie — rzekł — ja kupiłem folwark na to, żeby gospodarować, żeby tam mieszkać.
— To nie może być! jaśnie pan potrzebuje to nie zrobić.
— A to dlaczego?
Berek zawahał się — Stein nastawał.
— No, dlaczego? powiédzże otwarcie — bardzo proszę.
— Dlaczego?... dlaczego? ny, ja powiem... przepraszam, bardzo grzecznie przepraszam, co przez urazy, takie słowo powiem, ale... ja nie wiem, ja tak słyszałem... może tamte łajdaki zełgali bez złość?...
— Ależ co? — o co idzie?
— Ny, ja bardzo przepraszam jasnego pana, ale tamte drugie łapserdaki gadali co jaśnie pan jest... z naszych.
— Więc cóż tego?
— Ny — co? to jasnemu panu nie warto gospodarować, bo to jest interes z przeproszeniem wcale nie żydowski.
— Proszę cię, mój panie Berku, nie przepraszaj mnie tak ciągle za żyda, przecież to nikogo nie hańbi.
— Aj! waj! jaśnie pan złote słowo powiedział, wielkie słowo! — u nas między proste żydy, to jest wielkiego honoru — ale między te wielkie państwo co uni z naszych są, to uni sobie wstydzą od taki dziadek co wódkę sprzedawał, albo od biedne ciotke, co za straganem siedziała.
— Mniejsza o to, ja się nie wstydzę i właśnie chcę być gospodarzem.
— Do woli jasnego pana, ale mnie bardzo jasnego pana żal, mnie się już serce ściska, co takie godne osobe, taki pan, idzie na wieś.
— Co za szkoda?
— Jaśnie pan tam sobie zmarnuje.
— Z powodu?
— Ny, ja już jaśnie pana mówiłem, co to nie żydowski interes. Po pańskiego honoru ja widzę, co uni jasnego pana zjedzą galop!
— Kto oni?
— Wiadomo — nasze żydki.
— Mnie?
— Tak jest.
— No, nie żartuj...
— To nie jest żarty — to bardzo prosty interes. Jaśnie pan w delikatnego rozumu skalkuluje sobie, co jak, przez urazy, jest kilka psy, to uni gonią zając w wielkie przyjacielstwo, ale jak jeden pies trzyma w gębie gnat, to tamte drugie nie mają dla niemu przyjacielstwo, bo uni sami téż lubią gnatów jeść — ny, ale kiedy taka wola jasnego pana...
— Przepraszam cię, mój Berku, lecz się nie znasz — nie rozumiész ani ducha czasu, ani interesów spółecznych.
— Aj! aj! żeby ja tyle zdrowia miał, wiele ja już interesów we spółkę zrobiałem!
— Tak, to ci wierzę, ale mniejsza o to — chciałem skorzystać z twojéj bytności, i spytać wiele krów pomieścić może obora w Stasinie?
— Oj! oj! tam wlezie choć pięćdziesiąt.
— To dobrze, bo właśnie kupiłem czterdzieści krów holenderskich, bardzo mlecznych, i za kilka dni, jak się spodziewam, będą już na miejscu.
— Ny — a jak z pachtem będzie? — ja tyle lat już tam siedzę, ja sobie myślę, co jaśnie pan nie będzie mnie teraz opuścić z dzieciami — ja za tych krów dobrze zapłacę.
— No — to trudno — bo ja mam inne zamiary.
— Jakich to zamiarów?
— Chciałbym sam prowadzić gospodarstwo.
— Aj! proszę pana, przez urazy, to jaśnie pan tera dziedzicem jest, tak jak każdy szlachcic, a gdzie kto widział, żeby szlachcic przez pachciarza buł. Kto to słuchał?
— Ja nie szlachcic — wiesz przecie.
— Ny, to jeszcze lepiéj — ryba to sobie trzyma w kompanii z rybem, a ptak z ptakiem; czy jaśnie pan widział coby szczupak miał spółke z gęsiem, albo z kogutem? Jak swój swojemu nie będzie dopomódz, to w co sobie świat obróci?
— Bądź co bądź, mój Berku, nie martw się — tymczasem załatwisz mi kilka interesów — co będzie nadal zobaczymy — nie skrzywdzę cię.
— Trzymam godne słowo jasnego pana, a to już tak znaczy jakbym miał pełne garściów szczęścia.
— No, dobrze, mój Berku, ale zanim ci dam niektóre zlecenia, to chciałbym jeszcze wypytać o tamtą okolicę — zapewne znasz ją, bo powiadają, że wy pachciarze macie dyabelny spryt.
— Jakby my mogli sprytu nie mieć — przecie cały nasz majątek... to głowa!
— Powiedzże mi tedy przedewszystkiém, kto tam blizko mieszka — czy to ludzie porządni, czy można z nimi żyć?
— Różne uni jest, ale żyć z nich można; — pierwéj to uni dużo lepsze buli, ale tera już sobie zmądrowali krzynkę.
— Nie rozumiesz mnie — idzie o to, jakie tam jest towarzystwo?
— Jest tém tego towarzystwo do dyabła! — uno siedzi na kużdego folwarku, jak bocian na stare stodołe, toć i jaśnie pan sam przez tego towarzystwo folwark kupił!
— Mój Berku — przechwalono was — myślałem że pachciarze są sprytni, a tu widzę, że trudno się z tobą dogadać...
— Za co trudno? Ja jasznie pana powiem, co jeszcze tamtego tygodnia, to ja miałem wielkie sprawe w sądzie, o jednego nosatego kunia, co ja go chłopowi sprzedałem. No, to choć tamte świadki gadali, to ja dałem takie świadki co znowu inaczéj gadali, a jak sam zaczynałem gadać, to się całe sprawe całkiem do góry nogami przewróciło; z tamtego nosatego kunia to sze zrobił dychawiczny kobuła, a z tego co ja miałem zapłacić chłopowi za kunia, to chłop mnie jeszcze kosztów zapłacił. Tak moje świadki gadali, tak ja dobrze gadałem, a jaśnie pan znowu gada, co ze mną nie można się dogadać.
— No, dobrze — dobrze — ale już nie mów mi o sprawach, tylko odpowiadaj na moje zapytania, a naprzód, kto z obywateli mieszka najbliżéj Stasina?
— Oj! oj! uni wszystkie są najbliżéj — we Złotkowie, w Czarnewode, w Jeszonowke, w Grzibów — teraz w Majdanie to sam hrabia jest. Jasne pan pewno sobie pyta o kompanije, o goszczów?
— Tak...
— Ny, tego to dosyć jest — tylko co uni tera tak nie balują jak wprzódy. Bez to i w nasze miasto biedność jest — sklepów upadło, ruch mały — dla nasze żydy to bardzo nieprzyjemne jest...
— Ale — ale — a jacyż to ci żydzi wasi — porządni ludzie?
— Bardzo porządne — mądre kupce i obywatele — tylko mnie się widzi, jak uważam po godne osobe jasnego pana, to nie będzie dla niego z takich żydów wielkie przyjemnościów.
— Dlaczego?
— Bo uni bardzo stare mode trzymają, do pańskie pokojów to niezdatne jest.
W téj chwili do drzwi zapukano.
— Proszę wejść — rzekł Stein.
Do pokoju wbiegła młoda, elegancko ubrana osoba. — Mogła miéć szesnaście, siedmnaście lat najwyżéj, była szczupła, wysmukła, a twarz jéj przedstawiała typ wschodniéj piękności. Panna Regina dopiero skończyła pensyę, a obecnie przepędzała czas pomiędzy fortepianem a książką. Zobaczywszy Berka, zatrzymała się na progu.
— Ach! przepraszam — rzekła — nie wiedziałam że tatko zajęty...
— Ależ nie — rzekł Stein — owszem, dobrze żeś przyszła... ten żydek, widzisz, jest właśnie z naszego majątku...
— Jak to dobrze żeś pan przyszedł — rzekła do Berka, który do saméj ziemi się kłaniał — muszę panu zadać mnóstwo pytań — najprzód, czy tam ładnie? czy są malownicze widoki?
— Proszę jasne panienki, widok jest, bo oknów są wielkie, na ośm szybów; tylko mnie się zdaje, co uni wcale malowane nie jest.
— Nie dogadasz się z nim — wtrącił Stein.
— Za co nie? proszę jasnego pana, przecież ja ztamtąd jestem, wszystkiego wiem.
— Więc czy jest woda, drzewa, kwiaty, ptaszki?
— Oj! oj! jasne panienko, żeby ja tyle szczęścia miałem, co tam tego jest! Wode pełne dwa studnie i całkie jezioro, a jak deszcz pada, to jeszcze więcéj jest. Drzewo cały las, i krzaków nie brakuje — różne ziele i badylów pełno — a ptaków! oj! oj! żeby ja tyle złotówków miał, co tam się zdybie kurów, kaczków, gęsiów! a wrony to tak łażą po polu jak muchy.
— Nie wystarcza ci to? — zapytał Stein.
Panna rozśmiała się, Berek wciąż prawił.
— To ja powiedziałem jasne panienke wszystko, co w nasze Stasin buło i jest, ale nie mówiłem jeszcze tego co tam nie było a będzie.
— Czy i to pan wiész? — zapytała.
— A jakże — to wiem proszę jasne panienki, co jak nasza wieś i nasz folwark stoi, to jeszcze takie piękne, takie adukowane, takie delikatne dziedziczke w niéj nie buło!
Nie będziemy powtarzali dalszéj rozmowy Berka z nowym dziedzicem, tém bardziéj, że dotyczyła ona wyłącznie zleceń, jakie Berek podjął się załatwić.
Ex-pachciarz opuścił mieszkanie Steina rozpromieniony, w jak najlepszem usposobieniu, i tegoż dnia na noc puścił się w podróż z powrotem.
Przez drogę rozmyślał o różnych interesach, plany, i kombinacye układał — nie musiały one być bardzo dla Steina korzystne, bo Berek skrupuły sumienia miał jakieś, i mówiąc sam do siebie półgłosem, usiłował je zwalczać.
— Un jest żyd, — szeptał do siebie — trochę jego szkoda — ale jaki to żyd?! — Paskudny pies leży u niego pod progiem, un sam po żydowsku nie gada, gospodarować chce! Co komu z takiego żyda? jaka z niego pociecha? Jest jedzenie koszerne, są interesa koszerne, dlaczego jemu się chce interesów trefnych? po co un głupi jest? a przez to że głupi, to zginie, a choć zginie to mała szkoda — jego pieniądze zawsze w żydowskich rękach zostaną, a zresztą czy ja temu co winien?
Tak myślał sobie Berek, kiwając się na biedce, któréj koła obracały się powoli, po piaszczystym gościńcu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.