Nowy dziedzic/Wstęp

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Nowy dziedzic
Pochodzenie Wilki i inne szkice i obrazki
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WSTĘP.

B

Była noc czerwcowa — noc świętojańska.
Na wzgórzach płonęły rozpalone ogniska, rzucając blaski krwawe, a przy świetle płomieni czerwonych widać było zdaleka dziarskie postacie parobków i dziewoi, tańczących w koło ognia, zawodzących pieśni rozgłośne.
Coraz to wyrywała się z koła jakaś postać, aby skoczyć przez ogień, i przez chwilę wydawała się niby zawieszona w płomieniach.
Daleko, daleko, na najwyższém wzgórzu płonęła beczka smoły... czerwony płomień unosił się nad nią, a nad płomieniem słup dymu czarnego, niby wąż potworny, wił się w pierścienie i skręcał w powietrzu; rwał się do góry, do gwiazd może chciał dotrzéć, ale wiatr chwytał za łeb potwora i wlókł go ponad ziemią, do lasu.
Gdzie spojrzéć, wszędzie światła! — Na niebie gwiazd myriady, na ziemi w chatach światełka, na wzgórzach, jak okolica szeroka, ogniska gorejące, a na krzaczkach rozrzuconych po łąkach i pod lasem, fosforyczne błyski robaczków świętojańskich.
I na wodach blaski — od gwiazd i od ognisk — a już z młyńskich kół całe kaskady pereł i brylantów spadają!... Jakiż bogacz ma skarby takie... jaki nabab może tyle klejnotów rozsypać, ile jedna rzeczułka polska podczas świętojańskiéj nocy?...
Ale bo téż to i noc wyjątkowa!
Dziś dziewczęta wianki puszczały na wodę, wróżby przyszłego szczęścia ztąd biorąc; dziś ognie palą i przez płomienie skaczą; dziś, zanim północ uderzy, niejeden człowiek, z włosem od strachu zjeżonym i źrenicami rozwartemi szeroko, wstrząsany dreszczem febrycznym, skradać się będzie w gęstwinie leśnéj, po kwiat paproci — po szczęście...
I przerażać go będzie każde chrupnięcie zeschłego badyla pod stopą, każdy głośniejszy szmer gałązek przejmować go strachem nieopisanym będzie; — ale on nie cofnie się, nie wróci, nie obejrzy się nawet; lecz zatrzymując oddech w piersi, z rękami wyciągniętemi naprzód, oczami w słup jak u szaleńca postawionemi, przezwycięży trwogę wrodzoną i pójdzie, aby rzekome szczęście pochwycić.
Pieśni brzmią w powietrzu, rozlegając się głośno — niesie je daleko woda rzeki i rosa drgająca na trawach; echo w lasach podchwytuje je skwapliwie i powtarza.
Pieśniom wtóruje monotonny, a jednak dziwnie melodyjny chór żab w bagnisku, co tak się smutnie zaczyna, a potém niespodzianie przechodzi w żywe, skoczne prawie allegro.
Na tle tych głosów pomięszanych w chór jeden, ozwie się czasem głos przebudzonéj ptaszyny, lub przykry okrzyk puhacza... a wszędzie światła, wszędzie pieśni... bo to najpiękniejsze święto wiosny — to noc świętojańska.
Są jednak ludzie, którzy powszechnéj radości nie dzielą — bo już dla nich ognisko szczęścia wygasło i spopielało na zawsze... tylko resztki dymu gryzą im oczy i łzy wyciskają. Są ludzie, którym ciężko na duszy w tę piękną, w blaski przystrojoną noc czerwcową...
Ich już nawet tajemniczy kwiat paproci nie nęci, bo wiarę w możność szczęścia stracili — i złamani, zgnębieni, zdają się nic nie widziéć, na nic nie patrzéć, oprócz na krzyż jedynie, z którego ramion rozciągniętych nad światem spływają krople pociechy... poczętéj w krwi i męce...
Smutno to żegnać ukochane kąty, w których urodziło się i wzrosło — smutno je porzucać na starość... Serce się rozdziera, opuszczając nizkie ściany domku, gdzie życie upłynęło całe, domku, w którym cieszyło się, radowało, cierpiało, a i kochało tak wiele. Przy rozstaniu się z temi martwemi ścianami, obrazy przeszłości przesuwają się jedne po drugich przed załzawionemi oczami, jak długa równianka z kwiatów przeplatanych cierniami, a raczéj jak korona z cierni, między które kwiatek gdzieniegdzie się wplątał...
Żal kątów starych, żal kwiatów, a może i za cierniami tęskno...
Lecz trudno płynąć pod wodę; nie każdemu dano sił tyle, by z prądem walczył skutecznie, by przebił się, gdy fala prze i porywa, i na piaszczyste a samotne wybrzeża rzuca... W takich zapasach młode nawet siły łamią się, a cóż dopiero gdy na grzbiecie siedm krzyżyków już ciąży, drżąca ręka na kiju się wspiera — gdy starość barki jak kamieniem przygniata.
Boleśnie więc bywa i w noc świętojańską, bo jestże choć jedna sekunda, któraby od smutków była wolną? jestże chociaż moment, w którym ustałby fatalny siew łez i nieszczęścia?
Na lekko pofalowanéj powierzchni okolicy są rozrzucone wzgórza. Na jedném z nich, wyniesioném po nad rzeką, w wieńcu drzew starych dwór się chowa.
Noc to — ale wszystkie okna oświetlone i na oścież otwarte; przed gankiem wózek chłopski, w dwa małe, tłuste koniki zaprzężony stoi; na wozie, do drogi gotów, chłop siedzi i ukradkiem łzy rękawem ociera.
W dworku pusto zupełnie, ani firanek w oknach, ani obrazków na ścianie, tłomoczków tylko parę na podłodze leży — stoliczek jeden, krzesełek kilka i samowar dymiący...
Szklanki pełne, ale nikt ich nie rusza... komuż-bo do jedzenia w téj chwili?
Ekonom, staréj daty człowiek, przy drzwiach stoi, namarszczony, pochmurny. Na twarzy jego maluje się boleść ciężka — po białych wąsach cicha łza się toczy...
On tu do tego dworku przez lat trzydzieści codzień po dyspozycye przychodził — i dziś przyszedł także, ale już raz ostatni. To téż zdaje mu się, że go na pogrzeb wezwano, że już wszystko co kochał umarło, że wobec grobu otwartego stoi.
Tłumi łkania, za siwe wąsy dłonią kurczowo zaciśniętą szarpie — radby łzy powstrzymać, ale nie da rady nieborak... płyną one...
Stoi tak już przy drzwiach z kwadrans może — i czeka.
Z drugiego pokoju dochodzi go szmer rozmowy, lecz tam stary ekonom wejść nie śmie... bo słyszy jakieś westchnienia, coś niby płacz, niby odmawianą półgłosem modlitwę, więc pocóż wejdzie? Czy przemieni co — pomoże?
Nareszcie drzwi otwierają się z cicha, i ukazuje się w nich para posiwiałych staruszków. Spokojni są oboje — milczący — pocieszyli się nawzajem, pocieszyli tą słodką nadzieją, że cierpiéć będą niedługo, że wkrótce uspokojenie się znajdzie...
Boć grób to także pocieszyciel strapionych, a najnieszczęśliwszym nawet, najbardziéj złamanym i zgnębionym, daje tak upragniony, a niezamącony niczém spoczynek.
Ta myśl musiała uspokajać dwoje siwowłosych, których nieubłagana konieczność i los przeciwny wypędzały z pod rodzinnéj strzechy na zawsze. Jeszcze zatrzymali się na środku pokoju, rzucili okiem po ścianach, jak gdyby spojrzeniem pożegnać je pragnąc i zabierali się do wyjścia.
Ekonom przy drzwiach stał. Czerwone jego, ogorzałe od wiatru i słońca policzki drgały nerwowo, białe wąsy poruszały się także, potém powieki zaczęły drgać szybko, bardzo szybko, i dwa strumienie łez trysnęły z oczu szarych.
Nie jęknął, ale ryknął rozdzierającym głosem, rozkrzyżował ręce i padł na kolana.
— Oj! sierota ja teraz! sierota! zawołał — czyż was jeszcze kiedy zobaczę?
Całował pomarszczone dłonie staruszków, i zdawało się, że mu ciężkie jęki pierś szeroką rozsadzą, że pęknie w niéj to serce prostacze, a tak kochające, tak przywiązane i wierne...
— Wstań, wstań, Józefie — mówił starzec, głowę jego całując — wstań, Bóg niech będzie nad tobą...
— Nie zakrwawiajże nam serca — poczciwy, bo i tak ciężko stare kąty opuszczać — dodała cicho staruszka. — Tam, w naszym pokoju, obraz jeden pozostał — Bolesna Matka jest na nim, weź go dla siebie na pamiątkę, Józefie, a pomódl się za nas niekiedy... jak za umarłych.
Ekonom z ciężkością podniósł się z ziemi, twarz chustką kraciastą ocierał, i milczał, tłumiąc łkania w sobie.
— A nam już czas! — rzekł staruszek — do kolei daleko, droga piaszczysta. Każ-no, Józefie, te tłómoczki wynieść, i jedźmy już, przez Boga żywego, jedźmy, bo skonam tu z żalu na progu!...
— Tyle lat!... tyle lat!... — szeptała półgłosem staruszka — i naraz... Dotknąłeś Panie sługi Twoje — ale Twoja bądź wola... tylko siły do cierpień użycz.
Wyszedł ekonom z pokoju, i wnet nieliczna czeladka przed ganek się zbiegła. Tłómoczki na wózek rzucono, płacz i jęk powstał taki, jakby trumnę składano do grobu, jak gdyby ciężkie bryły ziemi z głuchym łoskotem spaść miały niebawem na wieko.
Myli się ten, kto mniema, że w sercach pod grubą sukmaną bijących szlachetne uczucie nie mieszka. Istnieje ono, jakby uśpione, ale gdy się przebudzi, to z taką siłą na zewnątrz wybucha, z taką się potęgą prostoty dobywa, że kamień nawet poruszyć może.
Ciężka była chwila rozstania z tymi ludźmi — bardzo ciężka, to téż sędziwy dziedzic przynaglał swą towarzyszkę by prędzéj na wózek siadała.
Gdy na wózku już byli, kilkanaście rąk wzniosło się do góry, znak krzyża czyniąc nad nimi.
— Niech was Bóg miłosierny prowadzi, drogie państwo! Niech najświętsza Panienka was nie opuści w téj drodze...
I jeszcze błogosławieństwa, jeszcze pożegnania, jeszcze płacz i lament...
— Bądźta zdrowe państwo — Bóg prowadź!...
— Żegnajcie, dobrzy, poczciwi ludziska. Bądź zdrów Józefie, niech wam się szczęści wszystkim.
Małe koniki ruszyły żwawo, i wózek potoczył się po szerokim gościńcu.
A dokoła, jak okiem zasięgnąć, na wszystkich wyniosłościach, na wzgórzach krwawe ognie goreją, słupy czarnego dymu w fantastyczne wiją się pierścienie, pieśni brzmią rozgłośnie; a rzeka, pieniąc się i szumiąc, przelewa wody srebrne, odbłyskami niebieskich i ziemskich świateł bogate.
Bo téż to noc świętojańska — najpiękniejsze święto wiosny.
Koniki zwalniają biegu, koła chłopskiego wózka ciężko obracają się po piaszczystym gościńcu, Grzela wzdycha, a staruszkowie spoglądają smutnie.
Tu ich każdy kamień, każde przydrożne drzewo żegna... zieleniejące żyto, lekko przez figlarny wietrzyk kołysane, kłania im się nizko, i rosochata, wypróchniała wierzba przy gościńcu, gałązkami chwieje.
Po kilku chwilach jazdy wózek z cmentarzem wiejskim się zrównał.
Ten niewielki, kamiennym murem otoczony przybytek zmarłych, na pochyłem położony wzgórzu, dźwigał na sobie grupy drzew szumiących.
Ze środka kilka świerków o piramidalnych kształtach strzelało do góry; trwożna osina trzęsła białemi listkami, a brzoza z wierzbą, trącając się gałązkami długiemi, zdawały się cichym szeptem rozmawiać.
Wśród drzew krzyże wysokie stały, a nieco daléj w samym prawie rogu cmentarza, bieliła się maleńka kaplica. Filigranowa, w gotyckim stylu wieżyczka wznosiła się nad nią, zakończona krzyżykiem złoconym, który teraz w blaskach gorejących ognisk jaśniał nad całym cmentarzem...
Właśnie wózek cmentarną bramę mijał, gdy staruszek Grzelę trącił, i cichym, ledwie dosłyszanym głosem szepnął:
— Stań-no tu jeszcze...
Poczem na żonę spojrzał. Zrozumiała go odrazu i zeszła z wózka. — Brama niezamknięta była, i powoli, oboje, trzymając się za ręce, poszli do kaplicy.
W milczeniu uklękli na zimnéj płycie żelaznéj, przykrywającéj wejście do rodzinnego grobu, i gorąco modlić się zaczęli. Gwiazdy liczyły łzy padające na ciężkie drzwi żelazne, wiatr chwytał westchnienia i niósł je daleko, wraz z dymem wesołych ognisk, z echem pieśni rozochoconéj młodzi wiejskiéj.
Zmięszało się to wszystko razem, i pobiegło w tajemnicze, wiecznych zagadek pełne, przestrzenie.


Długo modlili się staruszkowie na grobie.

Długo modlili się staruszkowie na grobie...
Grzela z wozu zszedł, koniom po kłaczku siana rzucił, a sam, rozmarzony widokiem cmentarza i krzyżów, zapatrzony w te dwie postacie starców, co nad grobem stojąc, nad grobem się modlą w téj chwili, ukląkł także i pacierze za zmarłych odmawiał.
Z gór okolicznych dolatywały odgłosy pieśni, w bagnisku żwawo rechotał chór żab, a księżyc wypłynął wysoko na niebo i złotawym promieniem całował rozmarzone oczy zakochanych, główki kwiatów rozrzuconych po łące i nagą czaszkę starca, nad grobem dzieci schyloną.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zmówili staruszkowie na cmentarzu modlitwy gorące, łzy ich gorzkie potoczyły się po płycie grobowéj, spadły na zieloną murawę i kwiatki wśród niéj rosnące. Potém, raz jeszcze wejrzeniem załzawionych oczu pożegnali ten przybytek śmierci i wsiedli na wózek, który potoczył się zwolna po szerokim i piaszczystym gościńcu.
Przyświecały im w téj podróży świętojańskie ogniska, towarzyszyły westchnienia niewielkiéj gromadki ludzi, co się przed dworkiem została.
Ci ludzie gwarzyli jeszcze czas jakiś.
— Dobre państwo byli — mówił Kacper, parobek wiekiem najstarszy — szkoda, że się tak zmizerowali na starość.
— Niema co, że dobre byli — wtrąciła stara Wincentowa, niegdyś gospodyni i klucznica — ale panowie, to wiadomo, jak koty; choć i, na to mówiący, na łeb upadną, to zawdy na pazury staną, źle im nie będzie, ale nam, nam sierotom, gorsza przez nich je bieda.
— Ot nie pletlibyśta lepiéj — rzekł Kacper — gadacie, że im niby to nic... bogaćtam nic, jak kto musi z rodzonéj chałupy uciekać.
— No, to co? to co? — mówiła nieprzekonana Wincentowa — do Warsiawy se pojadą, stancyję najmą, i będą se siedzieli, jak u Pana Boga za piecem. Zawdy trochę grosowiny im pozostało, jadła se kupią, drew se kupią — co tam takim starym ludziom potrzeba? Będą spokojnie siedzieli, Pana Boga chwalili, a wiadomo że w Warsiawie co trzecia chałupa to kościół, a co trzeci dzień odpust.
— Ale?... — wtrąciła z powątpiewaniem Magda.
— A co? może nie wiem? możem nie widziała? cóż to ty głupia myślisz, że ja w Warsiawie nie byłam? widzis ją! jaka mądrala, — jesce ty nie żyła, jak ja jużem z państwem pół świata objechała!
— Tośta musieli śkaradnie daleko wędrować, bo za Warsiawą to już podobno jeno jeden Kraków, a za Krakowem jeno woda...
— Juści wiadomo ze daleko, bo za Warsiawą jesce coś ze dwie mile byłam, jak nieboscyk syn starych nasych państwa zył jesce na świecie — ale co ty tam się, głupia, na tem znasz!!
— Cichojta, cichojta, baby — rzekł Kacper — nie pora przekomarzać się tero... straciliśmy dobrych państwa...
— Oj! pewnie ze dobrych — ozwał się jakiś głos z gromady.
— On krzynkę nudny był czasem, to prawda, ale jak bywało, przyszło się po co do dwora, to z próżnemi ręcami nie puścił; coś chciał, toś dostał.
— Może i zmarnieli bez to — rzekła Wincentowa.
— Ot, takze gadanie! — a gdzie to zaś kto widział zeby pan zginął bez chłopa, albo chłop beze dwór? Choć siak czy tak bywało, zawdy jeden drugiemu je pomoc. Nie bez to oni zginęli, nie bez to... Jeno zydy ich zmarnowały, a i poprzody jesce róźna bieda...
Ekonom się zbliżył do gromadki.
— I cóż stoicie ludzie — taż noc przecie?
— Ot, gwarzymy, prosę pana, o nasem państwie co odjechali tera... gadamy, że dobre ludzie z nich byli, miłosierne...
— Ta, i co to pomoże! — rzekł machnąwszy ręką ekonom — już się nie wróci... przepadło! Podobno niezadługo nowy dziedzic przyjedzie.
— I pewnie — bo Berek, pachciarz, jeszcze w południe gdzieś pojechał, musi, żeby dać znać, że stare państwo dzisiaj wyjeżdżają. Tera on bedzie wielga osoba ten Berek, bo podobno nowy dziedzic to mu jakoś w krewności je...
— Toć uni wszystkie we familii som.
— Kto?
— A no... niby zydy.
— Oj! docekał się nas Stasin, docekał...
— Hm! — wtrącił ekonom — słychać, że to bogacz wielki ten nowy, na to mówiąc, dziedzic. Kupiec porządny, a pieniędzy to ci ma jak lodu w zimie.
— To i co?
— I żydowskiego odzienia nie nosi — jeno tak sobie chodzi jak jaki pan, co i nie poznać nawet...
— Bogać ta nie poznać! — wtrącił Kacper — zawdy go pozna.
— A to jak?
— Ano — wiadomo — juści do kościoła nie pójdzie, capki przed figurą nie zdejmie, a w piątek to się lepiéj mięsiska obeźre, niż jensy cłowiek we Wielgą Niedzielę.
— Ot, gadasz! jakżeś chciał żeby żyd siabasu swego nie znał? Na to on żyd je, żeby się swojego żydowskiego zakonu trzymał — ale powiadają, że tak się po pańsku nosi, że go jenszy człowiek sprawiedliwie nie pozna.
— A pan okumon widział go kiedy?
— Nie — jeno jego rządca, co tu był, to gadał, żebym się tu ostał na starych śmieciach tymczasowie — powiada że zapłaci rzetelnie.
— To i pewnie pan ostanie?
— Ja? a to mnie co po tém? Z łaski Boga i przez służby będę miał jeszcze co jeść — a zresztą, mam przecież edukacyą, na zakrystyana iść mogę, będę przy kościele Panu Bogu służył i z głodu nie zdechnę! Alboż to dziś człowiek z nauką chleba nie najdzie? a chociaż co prawda na organach nie zagram, ale względem śpiewu tobym inszego dławidudę w barani róg zapędził!
— Oj! pewno, pewno, wiadomo ze jak pon okumon zaśpiewa, to jeno hucy w kościele, jak nieprzymierzając, w gorzelni...
— No, tak — dopóki tu dawne państwo byli, tom, na to mówiąc, wisiał przy folwarku, charował i ujadał się z wami, moi ludzie, nie przykładając jak pies; ale teraz — co mi to potém? dla kogo? po co? na co? za jakie trzy grosze? Ot, posiedzę tu z wami jaki tydzień — krowiny sprzedam — ta i w świat... O pięć mil się wyniosę, żeby już na te kąty nie patrzéć...
— Toć i my także pójdziemy — dodał smutnie Kacper.
— Pójdziemy! pójdziemy! — wtrącili drudzy. — Chwalić Boga my wszystkie tutejse, rodzone, a tera roboty nie braknie. Już łąki koszą — żniwa tylko co patrzéć.
— Pójdę i ja za wami — rzekła Wincentowa — gdzie niebądź za komornicę u chłopa będę, to także na łyżkę barszczu i kawałek chleba zarobię — do żniwa się jeszcze powlokę.
Ekonom milczał, nareszcie po chwili rzekł:
— Tak — ja pójdę, wy pójdziecie, a jakże tu się folwark ostanie?
— O la Boga! a dyć go przecie wilcy nie zjedzą.
— A juści! Cego tu pilnować? Chyba tego wiatru co po stodole chodzi? — bydło przedane, — kunie przedane, z całego lewentarza tylo co jedne psiska ostali...
— Ta i chodźmy — bo i te zeniate parobki i fornale, co na ornalii byli, już powynosili się także.
— Chodźmy, chodźmy — zawołali wszyscy.
Gromadka ruszyła ku wsi. Dziewczyny pobiegły prędzéj; gdyż nęciły je jeszcze ognie płonące na wzgórzach, a Kacper, Wincentowa i stary ekonom poszli powoli, rozmawiając o tych, u których pracowali tak niedawno jeszcze.
Wincentowéj znów się na płacz zbierało, lamentować po swojemu zaczęła, dobroć dawnéj pani wychwalać...
— Płacze kobieta — szepnął ekonom do Kacpra.
— Nie dziwota, panie, dyć nie tylo babie, ale i chłopu, co przecie kwardziejszy jest, markotno na duszy się zrobi, jak widzi ludzką zgubę...
— A zguba, zguba szelmowska! — mówił jakby do siebie ekonom.
— Panie?... — zapytał nieśmiało Kacper.
— A co?
— Zawdy mnie we łbie jedna karkulacya świdruje... tylo ze nie mogę sobie tak aktualnie zmiarkować.
— Niby według czego?
— A według tych państwa... Bo jak się, niby, na to mówiący, chłop, gospodarz zmarnuje, to wiadomo bez co; a nabardziéj z tego skoro pijok je i o gospodarstwo nie stoi, ale państwo?... Toć siedzieli se staruszki spokojnie, jak dwa siwe grzyby pod dębem, kiele gospodarstwa łazili jak mogący, no i tak oto im na zły koniec przyszło! Co w tém za śtuka siedzi, zmiarkować nie mogę. Zwycajnie chłopisko durne, dziwuje się, dziwuje, a z cego ten dziwunek je — to i nie wie.
— Hm! — mruknął ekonom — masz ty Kacprze racyę. Bez co oni zginęli? a bez co inne panowie zginęli? bez co tyla ziemi wykupiły niemce różniakie i zydy?...
— To właśnie, panie, chciałbym ja wiedziéć. Może pon okumon to lepiéj zmiarkuje, co i po jarmarkach tyla jeździł i z organistami się zna, i nabozne pieśnie śpiewać umie.
Ekonom wąsami ruszył z dumą i namyślił się trochę, a potém zwrócił się z powagą do Kacpra i rzekł:
— Gadajmy tedy „per questiones” mój bracie.
— A jakze ja mam tak gadać cudacnie, kiej po miemiecku nie rozumiem!
— To téż widzisz, będziemy gadali po prostemu, po polsku. Czyś ty kiedy widział las?
— O to! Albo się mało cłek po lesie bydła napasł zamłodu, mało się to drzewa nawiozło, kloców nadźwigało?
— A... widziałeś kiedy jak to się burza porwie — ale taka co to, panie...dzieju, z piorunami — z gradem!
— Oj! oj! nieraz sprało po plecach siarczyście.
— To téż pewnie i to widziałeś, że jak burza wielka jest, to co największe drzewa obala, a maluśkie krzaczki, jałowce spokojnie se siedzą przy ziemi, i nic im. To widzisz, mój bracie, dobrze sobie w głowie rozkarkuluj, a dowiesz się czego chciałeś wiedziéć... — Tera bywaj zdrów, bo ja tu do organisty wstąpię.
Z temi słowy ekonom ku kościołowi zawrócił, a Kacper z Wincentową na wieś poszli.
Baba płakała i zawodziła głośno, a chłop rozważał słowa ekonoma.
Nareszcie stuknął się palcem w czoło, i rzekł sam do siebie:
— Miarkuję tera i ja! — i kiwał głową ze smutkiem, wzdychając nad ludźmi i losem, który nimi rzuca...
Na wzgórzach płonęły jeszcze ognie, pieśni brzmiały w powietrzu, młyn klekotał.
Może niejeden zabobonny wieśniak wybierał się teraz po kwiat paproci, do lasu, szczęścia szukać — i trwożnie patrzył przed siebie, czy z wody, trawy, krzaków, kwiatów, nie zaczną się wychylać strzygi, wiedźmy, topielice, upiory i cała ta ludność fantastyczna, w wyobraźni prostaczéj wylęgła... ten tajemniczy, zaczarowany świat duchów, co grozi i straszy, przeszkadza — pod mostami się gnieździ, na bagnach i topieliskach blademi światełkami migoce, lub w suchą wierzbę zaklęty, piszczy żałobliwie, przejmując trwogą nawet śmiałków odważnych.
Na niebie, od zachodu, wychyliła się chmura czarna, groźna, i z drugą, ku niéj płynącą, skrzyżowała błyskawice, niby dwa miecze ogniste. Potém, obie te chmury, jak dwa byki, gdy się do walki rzucić mają, zaczęły mruczéć głucho, i zbliżając się ku sobie, błyskać ślepiami krwawemi...
Umilkły pieśni... Pląsająca młodzież, usłyszawszy ryki powietrznych olbrzymów, biegła ze wzgórzy ku wioskom, szukać pod strzechami schronienia, a wiatr chłodny zerwał się nagle i miotał piaskiem na wsze strony, zasypywał oczy ludziom, mącił wody spokojne i szarpał się z drzewami, listki im zrywając z gałęzi.
Uciekali ludzie pospiesznie, popychali, potrącali się, staczali ze wzgórzy — śmiech żwawych chłopaków mięszał się z okrzykami przerażenia dziewcząt, a gdy oślepiająca błyskawica rozdarła obłoki, to wszystkie ręce machinalnie podnosiły się w górę, każdy żegnał się trwożnie.
Na wysokościach, w eterycznéj przestrzeni, w któréj jaśniała jeszcze część gwiazd nie zakrytych przez chmury — dwa potwory ogniem ziejące, rycząc groźnie zbliżały się coraz bardziéj ku sobie, zmieniając kształty, przybierając coraz fantastyczniejsze, coraz groźniejsze postacie.
Wreszcie — nagle potwory przyskoczyły do siebie i ugryzły się ognistym pocałunkiem piorunów. Zdawało się wtedy, że ziemia drży, że sklepienie niebios się wali. Głuchy, przytłumiony łoskot rozlegał się w górze, powtarzało go echo lasów — roznosiło daleko. Listki na drzewach drżały, ptaszęta tuliły się wśród gałęzi, lis do nory się skrył, a człowiek chował się pod strzechę, modląc się żarliwie by ją ogień niebieski ominął.
Potoki ulewnego deszczu spadły nagle i zalały w jednéj chwili świętojańskie ogniska, niebo całe pokryło się chmurami; czarna, nieprzenikniona okiem ciemność objęła okolicę, która pogrążyła się w niéj niby w jakim odmęcie piekielnym. Ryk gromów, szum wiatru, plusk grubych kropel deszczu uderzających o ziemię, trzask łamiących się gałęzi, mięszały się w jakiś nieopisany a przerażający chaos. Wszystkie szmery ziemi, wód i lasów ucichły, przestraszone ogromem i potęgą burzy — zwierzęta, ptaki, ludzie — wszystko, jedném słowem, kryło się jak mogło, przed szalejącym żywiołem.
Od czasu do czasu tylko, rozdzierająca niebo błyskawica mignęła oślepiającém światłem i na jedno mgnienie oka oblewała jasnością całą okolicę i roślinność przestraszoną, zmokniętą, zagrożoną w istnieniu swojém.
Może godzinę szalał uragan z ulewą. Potoki wezbrały, bagna zamieniły się w jeziora, owdzie zerwany mostek popłynął, a na samym skraju lasu, wielki stary dąb, na dwoje przez piorun rozdarty, szemrał gałęźmi z bólu.
Potém deszcz coraz rzadszy już był, gromy oddalały się, pomiędzy chmurami tu i owdzie błysnęła gwiazdka, niby pomyślna zwiastunka ciszy i uspokojenia.
A w miarę jak oddalały się chmury, w miarę jak więcéj gwiazd jaśniało, ziemia jakby uradowana, że klęska już przeszła, przesyłała niebu najwonniejsze kadzidła z róż, niezapominajek, lilij wodnych, wydawała z siebie cały aromat łąk, cały oddech tego drobniutkiego roślinnego świata, co zamieszkał nad brzegami rzeczułek i strumieni. — I czarne lasy, lasy sosnowe, do aromatu kwiecia mięszały balsamiczny zapach żywicy, a ziemia odnowiona, odświeżona, po obfitéj kąpieli, uśmiechać się zdawała, jak rusałka, gdy z fal rzecznych wyjdzie i perliste wód krople dźwiga jeszcze na sobie.
Ciemności zmniejszyły się, od wschodu już się i zorza rysować zaczęła, widać było niewyraźnie kontury chat wieśniaczych i dworek, w odosobnieniu, na górze stojący.
Dworek wyglądał malowniczo, otaczały go wieńcem drzewa stare i klomby bzów tureckich, jaśminów, śniegułek i róż dzikich.
Z tém wszystkiém, czuć tu było pustkę i nieobecność ludzi.
Puhacz wielki, o głowie dziwnie do kociéj podobnéj, z uszami stojącemi ostremi, z oczami których szeroko otwarte źrenice fosforycznym blaskiem jaśniały, usiadł na dachu i odzywał się smutnie, a z zewnątrz domu, zamknięte w kuchni dwa brytany, o których ludzie zapomnieli odchodząc, wtórowały mu wyciem żałosnem.
Biedne psiska, czuły że są samotne, opuszczone przez ludzi... Może byłyby wybiły szybę i wyskoczyły przez okno, lecz oba okna téj izby, niegdyś za spiżarnię, czy téż za skład jakiś służącéj, opatrzone były silnemi żelaznemi kratami.
Wyły więc żałośnie psiska, huczał smutnie puszczyk, i to były jedyne głosy przerywające uroczystą ciszę nocy letniéj — po burzy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.