Noc majowa (Kraszewski, 1884)/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Noc majowa
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W miesiąc potem w Pustelni nie było nikogo, Karol uznał niemożliwém mieszkać tu dłużéj, i za zgodą państwa Bolesławowstwa wyjechał do Warszawy. Miano mu tam odwieźć Klarcię, przy któréj czas jakiś pani Wanda mieszkać się obowiązywała.
Bogusław wiedział o wszystkiém co zaszło i przyjął wiadomość o losie swéj przybranéj córki radośnie, ale wyjazdu do Warszawy nie pochwalał; wolałby był ją mieć bliżéj. Miał za złe Karolowi oddalenie się ztąd, przypisując je pewnego rodzaju obawie i niedowierzaniu.
Tymczasem nie okazało się to zbyteczném, bo Bolek wkrótce się przekonał, spotkawszy z panem Piotrem Zbąskim, że i ten już był wtajemniczony: Bogusław sekretu przed nim utrzymać nie mógł.
Po sąsiedztwie i okolicy chodziły najdziwaczniejsze wieści o tym panu Ciesielskim, o testamencie starego skąpca, o wychowaniu Klarci — a w domysłach, które oburzały, przebijało się coś tajonéj prawdy... Mówiono tak wiele, tak głośno naostatek, że urzędnik powiatu zjechał do Bolka; na pół poufnie, pół urzędownie zakomunikował mu wieści, które mogły go zmusić do zbadania ściślejszego, czy plotka ta nie kryła w sobie coś podejrzanego.
Bolek umiał tak przyjąć i ułagodzić dobrze usposobionego pana naczelnika, iż na czas jakiś niebezpieczeństwo usunięte zostało; ale Karol musiał w téj chwili opuścić nowe swe schronienie, wyrzec się urzędownie opieki i wyjechać do Lwowa.
Lat ośm upływało od téj Nocy majowéj, pamiętnéj w życiu Karola... Patrzył on teraz na ślicznie rozkwitłe dziecię swe, które wyrosło na uroczą dziewczynkę.
Znało ono w nim zawsze tylko przyjaciela, opiekuna ukochanego, tego który czuwał nad nią i tchnął w nią własnego ducha, starając się stworzyć ideał niewiasty, ze smutnéj sieroty. Miłość dokazuje cudów, a tu nie potrzeba było nawet nadzwyczajnego wysiłku, aby na roli przygotowanéj przez matkę, wypielęgnować co ona zostawiła w zarodku. Karol czuwał, aby żaden wpływ szkodliwy, żaden powiew za chłodny lub wyziew za gorący nie zwarzył téj roślinki wątłéj, dopóki by sił nie nabrała.
Dziwną sprawą ducha, w miarę jak córka rozwijała się, krzepiła, mężniała, dojrzewała — ojciec zaczął tracić siły i wycieńczony w oczach niknąć się zdawał.
Wychowanie dziecka tylko trzymało go przy życiu, które dla niego nie miało uroku. Znękany, tęsknił za spokojem. Smutek, który go nie opuszczał nigdy, był tak łagodnym i zdawał się wplecionym w jego naturę, nieodłącznym od temperamentu, iż nie raził nikogo. Uśmiech na ustach był czémś tak nadzwyczajném, iż Klarcia się go prawie lękała.
Niemłoda i poważna wdowa po profesorze, była w wychowaniu dziewczęcia pomocą ojcu, który zawsze tylko występował jako przeznaczony opiekun i dozorca. Pani Wanda też przyjeżdżała często z mężem i przesiadywała przy nich.
Pierwszy Bolek postrzegł, po dłuższéj niebytności przybywszy do Lwowa, wielką zmianę w przyjacielu.
Znalazł go nie tylko zestarzałym nagle, ale widocznie cierpiącym. Na zapytanie jednak Karol mu odpowiedział, że się wcale źle nie czuje.
— Nic mi nie jest, owszem patrząc na Klarcię czuję się szczęśliwym, spokojny jestem o jéj przyszłość, a gdyby mi dziś przyszło was i ją pożegnać, zamknąłbym oczy pewien, że spełniłem obowiązek i uzbroiłem ją do życia.
Teraz pozostaje tylko czuwać, aby zrobiła wybór dobry... Na wielbicielach i starających się nie zbywa. Dwóch hrabiów, kilku bogatych paniczów, jeden niemiec z arystokracyi austryackiéj — mamy w czém wybierać.
— A Klarcia? — zapytał Bolek.
— Patrzę, czuwam — odparł ojciec — ale odgadnąć jéj nie mogę. Zdaje się, że się bawi wszystkimi, ale żaden z nich szczególniéj jéj nie zajmuje. Nie naglę też o uczynienie wyboru, bo gdyby zamąż poszła, nie wiem cobym robił na świecie. Życie nie miałoby celu... Westchnął.
Zimę tę państwo Bolesławowstwo spędzali we Lwowie.
Pobyt ich był wistocie równie potrzebnym dla Klarci jak dla jéj ojca.
Po kilku dniach Bolek postrzegł wielką zmianę w Karolu, nie tylko na zdrowiu, w humorze i usposobieniu, lecz w ugniatającym smutku, tęsknocie, które zdawały się być teraz jego stanem normalnym. Zmuszał się dla przyjaciela do wesołości, dawał się na krótko rozerwać, potem wpadał znowu w tę nieuleczalną melancholię.
Klarcia przed panią Bolesławową mówiła o tém ciągle, że się niepokoi bardzo o swego opiekuna, który widocznie był cierpiącym.
Przyczyn tego pogrążenia jakiegoś odkryć trudno było. Bolek się domyślał iż chyba obawa utracenia Klarci, gdyby zamąż wyjść miała, wprawiała go w ten niepokój. Ale o téj ewentualności mówił Karol zupełnie spokojnie. Przywiązany był do dziecięcia i o szczęście jego dbał przedewszystkiem.
Jednego wieczoru, gdy się jakoś serdeczniéj rozgadali z Bolkiem, tajemnica wyrwała się z duszy Karola.
— Bardzo mi tu dobrze z Klarcią, nie mogę nic więcéj pragnąć nad to co mi łaskawy los dał w nagrodę za długie cierpienie — ale, mój Bolku, uwierzysz ty temu, że często wspominam z tęsknotą te chwile, które w niepokoju i niepewności spędziłem w Pustelni. Tak, coś nieprzezwyciężonego ciągnie mnie tam, do tych miejsc w których upłynęła młodość moja. Jest to jakby nietylko potrzeba duszna, ale magnetyczna siła, śnię o tamtym kraju, serce się do niego wyrywa na mogiły. Miłość dla dziecka mnie tu trzyma, a tęsknota silna jak śmierć, nienasycona jak konieczność, pcha mnie tam... na groby... Któż wie? może do grobu. Z każdym dniem silniéj to czuję!
Jeżeli Klarcia zamąż wyjdzie, nie jestem pewien czy wytrzymam.
— Mój Karolu — przerwał Bolek — jest w tém trochę przesady może chorobliwéj, chociaż wyrozumiały jestem dla téj tęsknoty twojéj i pojmuję ją. Tu w Galicyi jesteś przecie w swoim kraju, nie wśród obcych, czujesz się pomiędzy braćmi.
Karol się uśmiechnął smutnie.
— Muszę ci przypomnieć — rzekł — że niemcy, którzy w definicyach celują, ojczyznę dzielą na dwojaką — szerszą i ciaśniejszą. Otóż ja tęsknię za tą drugą, za moją wsią, cmentarzem, drzewami i powietrzem w którém się one kołyszą.
Mówiąc to Karol miał oczy zwilżone, choć usta mu się uśmiechały.
— Wina to zapewne wieku być musi — dodał. Życie ludzkie ma niezbadane tajemnice. Któż wie, czy ciało nie potrzebuje leżeć tam gdzie rosło? Kto wie, czy zbliżanie się śmierci nie wywiera wpływu.. abyssus vocat, grób woła może...
— Ależ do grobu i śmierci daleko! zawołał żywo Bolek. Nie masz prawa mówić o tém. Klarcię wydamy zamąż i — będziesz wychowywał wnuki...
Zamachnął ręką Karol.
— Nie — rzekł — siły się wyczerpały. Żyłem bom był obowiązany, ale dłużéj trudno mi będzie! Niepodobna. Zaczął się przechadzać po pokoju.
— Na prawdę — rzekł — bardzo bym rad pojechać tam, posiedzieć, pozostać...
I nagle wtrącił pytanie:
— A propos — nie wiesz, żyje stary Jakób?
— Żyje, ale już tylko modlitwą i pokutą. Po całych dniach klęczy i pacierze odmawia.
Nic nie odpowiedział Karol. Bolek po chwili czuł się obowiązanym dorzucić uwagę, że podróż w tamte strony nie byłaby może bez pewnego narażenia się, gdyż w okolicy wiedzieli niemal wszyscy, jeżeli nie z zupełną pewnością, to jako pogłoskę i legendę, historyą Karola i jego powrotu do kraju. Sam pan Bogusław po wyjeździe Karola nie bardzo się taił z tragedią swojego życia. Szukał w niéj niemal chluby.
— A! a, przerwał Karol — takie stare dzieje! co to dziś kogo obchodzić może... kto ja jestem... Starzec bezsilny, nikt się mnie lękać nie może. Przeżyłem się. Mógłbym się zaszyć w kątek gdzieś razem z Jakóbem i nikt by nie wiedział o mnie.
Rozmowa ta mocno uderzyła Bolka, ale nie brał jéj na seryo i gdy się późniéj rozmyślił, poczytywał to co Karol mówił, za fantazyą przemijającą. Tymczasem melancholia biednego człowieka nie tylko nie ustępowała, ale się stawała z każdym dniem wydatniejszą.
W czasie karnawału, dawniéj już pannie Klarze znajomy, młodzieniec ze wszech miar zasługujący na to, aby go wyróżniła wśród tłumu swych wielbicieli, hrabia Artur S..., widocznie względy jéj zyskiwać zaczął.
Karol zapytał ją otwarcie czy mu sprzyjała, Klarcia się zarumieniła i zdradziła. Ojciec i Bolek poszli oba na zwiady, nic zarzucić nie było można ani rodzinie, ani pretendentowi, który przed końcem karnawału się oświadczył opiekunom i został przyjęty.
Nie chciano odkładać wesela i postanowiono je odbyć zaraz po Wielkiéj nocy. Wyprawa była gotowa, a to co brakło do niéj, w samym Lwowie i Wiedniu prędko dopełnioném być mogło. Karol nie tylko nie zwlekał i nie ociągał zamążpójścia córki, ale zdawał się być za pośpiechem.
— Mój drogi — mówił do Bolka — nie rozporządzamy czasem, jest to jeden jedyny skarb, z którego gdy dla szczęścia pochwycić się coś daje... trzeba korzystać! Dni i godziny nasze są policzone...
Im bardziéj zbliżało się wesele, tem ojciec zdawał się niecierpliwszym i niespokojniejszym. Klarcia z mężem, posłuszni niedorzecznemu obyczajowi europejskiemu, zaraz po ślubie wybierali się w długą podróż do Włoch.
Wprost z cukrowéj kolacyi, odprowadzeni przez wszystkich gości, przyjaciół, przez Karola, któremu Klarcia raz jeszcze do nóg upadła, wsiadając do wagonu — państwo młodzi na Wiedeń, przez Semering polecieli na skrzydłach pary do Tryestu i Wenecyi. Bolesławowstwo i Karol wrócili smutni do opustoszałego mieszkania. Pierwsi wybierali się z powrotem do domu, Karol o sobie nie mówił nic. Zdawało się, że myśl przeniesienia się znowu do kraju była zaniechaną.
Nazajutrz, gdy Bolek zmęczony dniem poprzedzającym, nie rano wstawszy, poszedł szukać przyjaciela, z wielkiém zdumieniem swém nie znalazł go w domu, a na stole kartkę tylko:
„Mój drogi, nie szukaj mnie proszę — potrzebuję spoczynku, muszę się oddalić, ale nie żegnam cię, i mam nadzieję, że na tym świecie zobaczymy się jeszcze. Twój K.”
Państwo Bolesławowstwo, znając jego przywiązanie do córki, posądzili go, byli prawie pewni tego, że podążył za nowożeńcami, aby niewidzialnym być ich szczęścia stróżem.
I była znowu prześliczna Noc majowa piękniejsza od tamtych dwu, z ciepłym deszczem i groźną burzą piorunującą — była rzadka u nas majowa noc, ciepła, z księżycem, gwiazdami, wonią wszystkich drzew rozkwitłych i rozśpiewanemi słowikami...
Ale w tym domu któryśmy widzieli przed laty ze światłem w oknach, z życiem w nim, otoczonym kwiecistym ogrodem — w domu tym było ciemno. Pozamykane okiennice, zaniedbane ścieżki, zdziczałe krzewy i kwiaty dowodziły, że tu zdawna nikt nie mieszkał, że dwór stał pustką... Ciszy grobowéj nie przerywał nawet szelest wiatru, słowicze śpiewy rozlegały się wśród niéj szeroko, swobodnie.
Było około północy.
Przed domkiem ogrodowym, w którym niegdyś Jakób mieszkał, na ławce siedział starzec przygarbiony z różańcem w ręku mrucząc modlitwę; księżyc w pełni oświecał całą tę ścianę zgrzybiałego domku i człowieka. Dom ten i człowiek byli jakby stworzeni, aby jeden stanowili obrazek.
Staruszek — był to Jakób jeszcze — nie zdawał się nic słyszeć i na nic patrzeć; wzrok i słuch, duch jego cały skupiał się gdzieś w głębiach i zwojach mózgu, na którym przeszłość powyciskała swe stopy. A jednak, gdy coś zaszeleściało za ogrodem, gdy lekko zaskrzypiała furtka, a potem niedosłyszane prawie kroki i cichy chrzęst gałęzi zmieszał się z słowiczą pieśnią — stary się poruszył czujnie. Różaniec mu zadrgał w ręku, znużone oczy zwróciły się w tę stronę, z któréj szelest dochodził.
Nagle zgarbiony ten i zgrzybiały staruszek dźwignął się jak sprężyną poruszony i stanął.
W dali z pod nawisłych gałęzi drzew zamigotał cień wśród nich się poruszający. Był to człowiek, który powoli szedł, stawał i oglądał się.
Jakób przetarł oczy i przeżegnał się. Było-li to widmo??
Przychodzący nie widział starca, może nie patrzał w tę stronę. Szedł prosto ku domowi, bez ścieżki, przedzierając się przez krzewy, jakby mu pilno było dostać się do pustego domu.
Krokiem przyśpieszonym zbliżył się aż pod ścianę samą, padł na kolana i głowę wsparł na niéj.
Jakób, który dotąd osłupiały patrzał zdala, ruszył się teraz szybko, ale biedne stare nogi, nienawykłe do pośpiechu, plątać mu się zaczęły. Musiał się zatrzymać, odetchnąć.
Trwało to krótko, z powracającą siłą zbliżać się począł do klęczącego, który pozostał nieruchomym.
Z piersi wyschłéj wyrwał mu się wykrzyknik:
— Karolek!
Z wyciągniętemi rękami przyszedł aż do niego, pochylił się i głosem rozrzewnionym odezwał:
— Paniuńciu!
Tak, był to Karol powracający tu raz jeszcze, ale tak wycieńczony znużeniem i uczuciem, że na wpół omdlały pochylił się gdy Jakób objął go rękami.
Stary z wielką trudnością mógł go podźwignąć z ziemi.
— A! żem ja też dożył tego, aby was tu zobaczyć jeszcze — począł Jakób.
Karol nic mu nie odpowiedział, dał się prowadzić bezwładny i milczący. Pusty dwór był pod dozorem starego, który miał od niego klucze.
Posadził na ławce w ganku swojego pana, a sam pośpieszył, dawno nieotwierany dwór — odmykać.
Wszystko już spało od dawna w gospodarskich budowlach, mogli więc swobodnie, niewidziani przez nikogo, dostać się do wnętrza.
Karol szedł ze strasznie rozwartemi oczyma, tocząc niemi dokoła.
Wszystko tu było tak jeszcze nieporuszone, jak śmierć biednéj kobiety zostawiła. W sypialni wisiał portret na pół krepą osłoniony, stało łóżko na którém skonała, kolebka Klarci, jéj zachowane dziecinne zabawki. Na stoliczku pyłem okryta porzucona robótka i książka do nabożeństwa.
Życie nagle urwane, niedokończone, zmartwiałe, swojém trwaniem urągające się krótkowieczności człowieka, z ironią jakąś złośliwą przeciągało byt bezduszny...
Karol kląkł się modlić i zakrył oczy... Jakób też, za nim stojący, złożył ręce, szeptał pacierz i płakał.
Karol dotąd nie przemówił słowa do niego. Naostatek zachwiał się i padł na najbliżéj stojące krzesło.
Wszystko to trwało tak długo, przeciągało się z tém bezczuciem czasu, jaki daje boleść głęboka, że Jakób widząc przez okiennice wciskający się pierwszy brzask dnia, ośmielił się spytać pocichu, czy nie potrzebuje pan spoczynku.
Karol poruszył głową tylko i zdawał się chcieć pozostać jak był.
Na myśl przyszło staremu, aby pomyśleć o pokarmie, wyszedł więc na palcach, zostawiając go w sypialni samego.
Na przyjęcie jakiegokolwiek gościa nie miano we dworze przygotowania żadnego. Gdy staruszek obudził ochmistrzynią, powiadając przed nią, iż państwo tu przysłali kogoś od siebie, a trzeba go nakarmić i mieć o nim staranie — porwała się kobiecina przestraszona głowę tracąc. Rozbudzono służące, zaczęto ogień rozpalać, ruch się zawziął około domu.
Jakób tymczasem niespokojny wrócił do sypialni. Zastał tu Karola tak jak go porzucił, siedzącego w krześle, spartego na ręku.
Gdy okiennice otworzył i biały dzień oświecił pokój — zląkł się stary widząc pana swojego tak zgrzybiałym, zestarzałym, strasznie wycieńczonym, że więcéj do trupa niż do żyjącego człowieka był podobnym.
Trzeba go było karmić jak dziecię i zmusić niemal do odżywienia. Wpadł potem w sen chorobliwy, i z głową zwieszoną na piersi, usnął, a Jakób usiadł na straży.
Było już południe a sen ten ciężki nie ustawał. Staruszek zbliżał się niekiedy nadsłuchując oddechu, i wpatrując się w twarz okrytą zmarszczkami i bladością śmiertelną.
Nareszcie zwolna podniosły mu się powieki. Karol westchnął. Jakób się zbliżył do niego.
— Musimy na jéj grób pójść jeszcze — odezwał się głosem ochrypłym i wygasłym.
— Dobrze, gdy pan cokolwiek odzyszcze siły... rzekł Jakób.
— Ale ja je mam — rzekł Karol, chcąc powstać — i póki je czuję, zaraz, dziś iść potrzeba.
Stanął na nogi, zachwiał się na nich i opadł na krzesło.
Uśmiech bolesny przebiegł mu po wargach.
Korzystając z krótkiego milczenia, stary począł dowodzić, że potrzeba się było posilić koniecznie, bo człowiek juściż powietrzem nie żyje.
— Ty nie wiesz — boleść żywi... dopóki nie zabije! — odparł Karol.
Udało się jednak Jakóbowi zmusić pana i do pożywienia się i do spoczynku, ale nazajutrz oba iść mieli na cmentarz. Karol zasnął snem kamiennym. Stary pozostał na straży.
Noc nadeszła chmurna i obłoczysta, z wiatrem chłodnym.... Księżyc się osłonił, deszcz pruszyć zaczął, tylko uparte słowiki śpiewały ciągle...
Nadedniem zasnął i modlący się Jakób. Obudził się gdy już przebijające ranne wyziewy i opary słońce zajaśniało na wschodzie i promień jego wpadł do sypialni przez niedomkniętą okiennicę.
Na palcach zbliżył się do łóżka... Oddechu słychać nie było... twarz wydała mu się trupioblada; zwolna przyłożył rękę do czoła — zastygłe było i jak marmur zimne... Przez usta otwarte wiał chłód śmierci...
Karol nie żył.
Jakób przy łóżku kląkł na modlitwę, schylił głowę — i tak ich obu późniéj znalazła martwych przychodząca ochmistrzyni, gdy do wieczora nie dali znaku życia.
Popłoch zrobił się straszny we dworze, a w parę dni potem Bolesław ciało przyjaciela i starego sługi złożył na cmentarzu obok zwłok téj, za którą tęsknota zabiła wygnańca...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.