Nieszczęśliwi (Prus)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Nieszczęśliwi
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I,
Z KTÓREGO WIDAĆ, ŻE PAN MEDARD BYŁ NIESZCZĘŚLIWYM OJCEM,
A PAN ALFONS NIESZCZĘŚLIWYM KONKURENTEM.

W przyzwoitym saloniku widzimy czterech mężczyzn, z których jeden jest młody i wykwintny, jeden dojrzały i zaniedbany, dwaj zaś inni, niemniej dojrzali, nie posiadają żadnych szczególnych znaków.
Mężczyzną dojrzałym i zaniedbanym jest gospodarz domu pan Medard Paluszkiewicz, były obywatel ziemski, odznaczający się niepospolitemi planami w zakresie finansowości. Z treścią tych planów obznajmia on rano swego ukochanego syna, w południe w restauracji swoich przyjaciół, po południu przy czarnej kawie wszystkich, którzy go słuchać pragną, wieczór zaś we własnym domu wszystkich, którzy go odwiedzają.
Młodzieńcem wykwintnym jest pan Alfons Paluszkiewicz, który w chwili obecnej bardziej zajmuje się spoglądaniem na zegarek i zwierciadło, niż słuchaniem rozmowy starszych.
Z dwu osób pozostałych, pan Piotr jest wspólnikiem Paluszkiewicza ojca i na zebraniach cukierniczo-restauracyjno-finansowych największem obok niego cieszy się uznaniem, pan Paweł zaś jest prowincjonalnym kapitalistą, ma folwark z pasieką i własne konie, któremi dziś przyjechał do Warszawy odwiedzić swoich przyjaciół.
Piękny Alfons coraz częściej spogląda na zegarek i lustro; niecierpliwość tryska z każdego włosa jego czarnych wąsików. Światły ojciec dostrzega to i przerwawszy swój wykład o hodowli drobiu pod miastem, mówi do młodzieńca:
— Chciałbyś już wyjść?...
— Muszę — odparł syn.
— No, więc panowie wybaczą!
Goście uznają całą ważność interesów Alfonsa, który lekko skłoniwszy się im, niknie w pokoju bocznym. Następuje chwila milczenia, poczem zabiera głos przybyły własnemi końmi pan Paweł.
— Taki przystojny chłopak i dlaczego się nie żeni?...
Ojciec machnął ręką.
— Miał parę świetnych partyj, ale... Nieszczęśliwy w wyborze!
— W naszych stronach mówili coś o hrabiance Bostandżogło? — badał dalej Paweł.
— Było tam coś, było!... ale rozmyślił się. Hrabianka Bostandżogło miała dużo grymasów a posag wcale skromny! — odpowiedział ojciec z widocznym niesmakiem.
— Ja znowu słyszałem — wtrącił pan Piotr — że najwięcej Fonsiowi zaszkodziła siostra tą swoją nauką buchalterji...
— Anielcia uczy się buchalterji? — zapytał Paweł.
— Ach! uczy się, uczy!... — odparł gospodarz z największą niechęcią. — Ta dziewczyna uwzięła się nato, aby kompromitować nasze nazwisko.
— Nauka buchalterji nie kompromituje nazwiska — zaprotestował Paweł. — Sami przecież jesteście przemysłowcami.
— To zupełnie co innego! — rzekł gospodarz. — Ja wprawdzie byłem prezesem naszej spółki budowlanej, a Fonsio ma swój dom komisowy, ale my obaj jesteśmy mężczyźni, a operacje finansowe należą dziś do dobrego tonu...
— Więc Fonsio ma swój dom komisowy? Fiu! fiu! — dziwił się Paweł.
— Facecje! — wtrącił z lekceważącym uśmiechem Piotr.
Starszy Paluszkiewicz oburzył się.
— Jakto facecje? przecież nabył świadectwo gildyjne.
— Co znaczy świadectwo bez interesów? — ciągnął niezmieszany Piotr.
— Ma już umeblowanie do biura...
— A tak! stolik i dwa krzesła...
Paluszkiewicz starszy zerwał się z szezlonga i szybko przebiegł salonik, co oznaczało gwałtowne wzruszenie. Widząc to, spokojny Paweł skierował rozmowę na inny temat.
— Mówiono też w naszych stronach, że Fonsio starał się znowu o jakąś pannę Donnerwetter...
— Von Donnerwetter — poprawił pan Medard, zatrzymując się na środku pokoju.
— Cóżto za jedna? — pytał dalej Paweł.
— Córka bogatego przemysłowca — odpowiedział Medard.
— Mularza! — wtrącił Piotr.
Gospodarz ruszył ramionami i znowu począł przebiegać pokój.
— Dlaczegóż nie doszło małżeństwo?
— Intrygi... nieszczęście!... — objaśnił zirytowany ojciec.
— Podobno w liście do panny zażartował sobie z jej matki — zauważył Piotr.
Cichy Paweł bez znacznych wysiłków zauważył, że Paluszkiewicz starszy chce coś bardzo przykrego odpowiedzieć Piotrowi. Na szczęście w tej chwili ukazał się w mocnym negliżu piękny Alfons i z oburzeniem wykrzyknął:
— Nie rozumiem, słowo honoru daję, kto panu Piotrowi takie plotki donosi, a jeszcze mniej rozumiem, jak może człowiek poważny i przyjaciel naszego domu powtarzać je... słowo honoru!
— Robi to w dobrej wierze, w kółku zaufanem... — mitygował go Paweł.
Ale pan Piotr należał do ludzi twardych.
— Jakże, więc nie posyłałeś listów do panny? — spytał Alfonsa.
— Co za listy?... Napisałem do niej wiersz!
— Więc w tym wierszu musiało być coś ubliżającego dla matki...
— Cha! cha! cha!... — zaśmiał się ironicznie wykwintny Alfons, wbiegł do swego pokoju i poszperawszy tam między papierami, wyniósł niebawem inkryminowany dokument.
— Proszę cię, mój ojcze — rzekł do pana Medarda — odczytaj to panu Pawłowi, niech sam osądzi...
Poczem znowu ukrył się przed oczyma obecnych i wrócił do swojej toalety.
Ponieważ oburzonemu ojcu binokle ciągle spadały z nosa, wyręczył go więc Paweł i zaczął:

DO MARJI.

Maryja jest imię Twe.
Chocieś podobna do róży;
Zraniłaś serce me,
Które Ci wiernie służy.

— No przecież tu nic niema o matce — rzekł Paweł.
— Czytajmy dalej — upomniał go Piotr.

Więc pozwól, różo nadobna,
By motyl przy Tobie siadł,
Królowej kwiatów podobna,
On Twe uczucia zgadł...

— Nie widzę w tem nic złego — przerwał Paweł. — Owszem wiersz bardzo grzecznie i z komplimentami napisany!
— Ale sam fakt pisania listów do panien jest wysoce naganny — mruknął uparty Piotr.
Tym razem Alfons wszedł do salonu już zupełnie ubrany.
— Dziwaczysz pan, panie Piotrze — odezwał się. — Mając do czynienia z osobą młodą i poetyczną...
— Dzisiejsze młode osoby nie rozczulają się poezjami — przerwał mu Piotr. — Otworzenie domu komisowego lepiejby im trafiło do gustu!...
Piękny Alfons uśmiechnął się ironiczniej niż kiedykolwiek.
— Spodziewam się — rzekł — że mi pan Piotr pozwoli wyznawać własną teorją o gustach panien. Dla człowieka pięćdziesięcioletniego dom komisowy stanowi w małżeństwie jedyny argument, do którego ja jeszcze odwoływać się nie potrzebuję!...
— Brawo! — wykrzyknął rozweselony ojciec.
Pan Paweł przymrużył tylko oko i uściskał Alfonsa, który, pożegnawszy obecnych, wyszedł niebawem do miasta.
— Trzeba go ożenić! — mruczał Paweł — trzeba go ożenić!...
— Ależ my obaj tego ze wszystkich sił pragniemy! — upewnił go ojciec — tylko ta Warszawa jest dla nas tak nieszczęśliwą, że, jak cię szanuję, jesteśmy bliscy rozpaczy.
— Jeżeli dla niego Warszawa nieszczęśliwa, to niech spróbuje na prowincji — zauważył Paweł.
— Zapewne! — odparł gospodarz. — Na nieszczęście jednak ja między mojemi dawnemi znajomościami nie widzę dla niego stosownej partji, a nowych stosunków nie pozawiązywałem jeszcze.
— Jeżeli tylko o to chodzi, to wam najchętniej pomogę. W mojej okolicy znam kilka panien ładnych i posażnych...
— Drogi Pawle! — zawołał rozczulony ojciec, ściskając przyjaciela za rękę.
— Możesz polegać na mnie, tylko... nie traćmy czasu.
Pan Medard nagle zamyślił się, a potem, ściskając powtórnie dłoń zacnego człowieka, rzekł z powagą:
— Tylko Pawle... nie zapominaj o nazwisku Paluszkiewiczów!
— Rozumie się.
Ponieważ i pan Piotr bez względu na swój kwaskowaty temperament podzielał plany obu przyjaciół, uczuciowy więc gospodarz domu wpadł w ekstazę, w następstwie której, przeprosiwszy szanownych gości, wybiegł do przedpokoju.
— Józefie! — zawołał na lokaja.
— Słucham jaśnie pana! — odparł drzemiący sługa.
— Skoczysz do Fukiera i przyniesiesz trzy bocianki... tego po dwa ruble.
— Dobrze, jaśnie panie!...
Już miał się wrócić do gości finansista, kiedy nagle famulus jego, przypomniawszy coś sobie, rzekł:
— Jeszcze jedno, proszę jaśnie pana... Tam panna Aniela czeka na jaśnie pana w pokoju.
— Powiesz, że nie mam czasu — odparł niecierpliwie gospodarz.
— Kiedy, bo panna Aniela już z godzinę, jak mówiła mi o tem, a tylko ja nie chciałem prosić jaśnie pana przy gościach.
— Dobrze! dobrze!... — mruknął pan Medard. — Skaranie Boże z tą...
I z temi słowy wszedł do pokoju córki.
Panna Aniela, którą brat i ojciec oskarżali o kompromitowanie świetnego nazwiska Paluszkiewiczów, czytała w tej chwili jakąś książkę. Ujrzawszy ojca, powstała.
— Cóż za interes? — spytał pan Medard, majestatycznie patrząc na biedną dziewczynę.
— Chciałam z papą pomówić w ważnym interesie — odparła, rumieniąc się — ale może papa zajęty?...
— Nie mam wprawdzie czasu, ale... słucham! — rzekł ojciec rodziny, składając ręce tak po napoleońsku, jak najżarliwszy bonapartysta.
— Mój narzeczony — mówiła stłumionym głosem — chce się koniecznie z papą rozmówić...
Pan Medard uczuł dotkliwy ból w kościach.
— A jeżeli twój narzeczony rozmówi się ze mną, to czy się ciebie wyrzeknie?
— Nie...
— W takim razie nie mam do niego interesu.
Anielka zbladła i szepnęła:
— W takim razie pojutrze... nasz ślub...
— Twój ślub pojutrze?... z tym... z tym stolarzem?
— Tak, papo.
— Któremu dasz w posagu dwa tysiące rubli, mnie i Alfonsowi wydarte.
— Zrobię to dla... dla dobra papy! — odparła z wybuchem łez Aniela.
Pan Medard zsiniał, usłyszawszy ostatnie wyrazy córki, dowodzące najzupełniejszego braku wiary w jego finansowe zdolności, a bodaj czy nie w zdrowy rozsądek. Chwilę milczał, a potem podnosząc do góry prawą rękę, rzekł z namaszczeniem:
— Przeklinam cię, wyrodna córko!...
Poczem wrócił do gości.
— Co ci jest, Medardzie? — spytał uprzejmy pan Paweł.
— Jestem najnieszczęśliwszym ojcem! — westchnął gospodarz.
— Zapewne jakieś nowe zajście z córką? — dorzucił Piotr.
— Ja nie mam córki! nie wspominajcie mi jej imienia!... Ona dopełniła miary nieszczęść naszych w Warszawie!...
Ponieważ pan Paweł rad był poznać cały ogrom niedoli, przygniatającej jego szlachetnego przyjaciela, i ponieważ Józef z bociankami powrócił, pan Medard więc, usiadłszy w jak najtragiczniejszy sposób przy stoliku, rozlał wino w kieliszki i zaczął swoją ciekawą historją.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.