Niebezpieczne związki/List XLIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Pierre Choderlos de Laclos
Tytuł Niebezpieczne związki
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Les Liaisons dangereuses
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

LIST XLIV.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Ciesz się wraz ze mną moją radością, urocza przyjaciółko; jestem kochany: zwyciężyłem to harde serduszko. Napróżno wzdraga się jeszcze i broni; udało mi się pochwycić jej tajemnicę. Dzięki mym czynnym staraniom, wiem wszystko, co może mnie obchodzić. Od nocy, szczęśliwej wczorajszej nocy, czuję się znowu w swoim żywiole; odzyskałem istnienie. Odsłoniłem podwójną tajemnicę miłości i czarnej intrygi: będę się napawał jedną, pomszczę się za drugą; czeka mnie rozkosz po rozkoszy. Sama myśl o tem rozpala mnie tak, że wprost trudno mi jest się opamiętać; nie wiem, czy zdołam opowiedzieć ci wszystko w niejakim porządku. Spróbujmy jednak.
Jeszcze wczoraj, po wysłaniu listu do ciebie, otrzymałem pismo od mojej anielskiej. Przesyłam ci je; wyczytasz tam, iż udziela mi, najmniej niezręcznie jak tylko potrafi, pozwolenia pisywania do niej: ale nalega na przyśpieszenie wyjazdu; czułem też, iż odkładając dłużej, zaszkodziłbym sprawie.
Nękany jednakże żądzą poznania autora owych zdradzieckich listów wahałem się jeszcze z ostatecznem postanowieniem. Usiłowałem przekupstwem nakłonić pokojówkę, aby mi wydała na łup kieszenie swojej pani. Ofiarowałem dziesięć ludwików za tę drobną usługę: ale trafiłem na ciemięgę, sumienną czy też bojaźliwą, której ani wymowa, ani pieniądze nie mogły przekonać. Jeszcze próbowałem przemawiać jej do rozumu, kiedy zadzwoniono na wieczerzę. Trzeba ją było zostawić; musiałem się zadowolnić tem, iż przyrzekła mi tajemnicę, na którą, jak sobie wyobrażasz, nie mogłem liczyć zbyt wiele.
Nigdy jeszcze nie byłem tak wściekły na siebie. Czułem, że naraziłem wszystko i wyrzucałem sobie przez cały wieczór moją nierozwagę.
Wróciwszy do siebie, pełen niepokoju, zwierzyłem się mojemu strzelcowi, mniemając, iż ten jako jej szczęśliwy kochanek, posiada może jakiś wpływ na dziewczynę. Chciałem, aby w razie niemożności nakłonienia jej do moich życzeń, zapewnił mi bodaj jej milczenie: ale on, który zazwyczaj o niczem nie powątpiewa, tym razem wątpił w powodzenie tej misyi i uczynił mi w tym względzie uwagę zdumiewająco głęboką.
„Panu przecież wiadomo lepiej jeszcze niż mnie, odparł, że romansować z dziewczyną, to znaczy tylko robić wszystko, co się jej spodoba: ale z tem, by ona robiła to, czego my od niej chcemy, to zupełnie inna sprawa.“

Rozum tego hultaja przeraża mnie czasem.[1]

„Co się tyczy tej oto, dodał, to tem mniej jeszcze mógłbym za nią odpowiadać, ile że mam przyczyny mniemać, iż ona ma kochanka, i że ja stanowię jedynie wypełnienie przymusowych wiejskich wakacyj. To też, gdyby nie moja gorliwość w służbach Jaśnie Pana, byłoby się to wzięło raz albo dwa i koniec. (To prawdziwy skarb, ten chłopak!) Co do tajemnicy, dodał jeszcze, na co się nam przyda wymuszać od niej jakieś przyrzeczenie, skoro i tak będzie mogła nas zdradzić bez żadnego ryzyka? mówić jej znowu o tem, znaczyłoby tylko zwracać jej uwagę, że sekret jest ważny i tem samem obudzić w niej większą ochotę zyskania łask swojej pani zdradzeniem wszystkiego“.
Im więcej te uwagi zawierały w sobie słuszności, tem bardziej rosło moje nieukontentowanie. Na szczęście, hultaj rozgadał się na dobre, że zaś potrzebowałem jego usług, pozwoliłem mu gawędzić. Opowiadając mi tedy całą historyę z ową dziewczyną, zwierzył mi się, iż, ponieważ jej pokój sąsiaduje z pokojem pani, przeto, dla bezpieczeństwa, schodzą się co noc nie u niej, lecz w jego izdebce. Natychmiast skonstruowałem plan; pouczyłem chłopca o jego roli i wykonaliśmy rzecz z pełnem powodzeniem.
Doczekałem godziny drugiej rano; wówczas, wziąwszy światło, udałem się, jak to umówiliśmy między sobą, do izdebki mego służącego, pod pozorem, iż dzwoniłem nań kilkakrotnie bez skutku. Powiernik mój, będący w potrzebie pierwszorzędnym aktorem, zaimprowizował małą scenkę zdziwienia, rozpaczy i skruchy; położyłem temu koniec, posyłając go do mego pokoju, aby mi zagrzał wodę, rzekomo mi potrzebną. Przez ten czas uparta pokojóweczka pozostawała w sytuacyi tembardziej kłopotliwej, ile że ten hultaj, przesadzając się w gorliwości w wykonaniu mego planu, nakłonił ją uprzednio do przybrania stroju, na który gorąca pora roku pozwalała, lecz któremu nie mogła służyć za usprawiedliwienie.
Czując, że im bardziej ta dziewczyna będzie upokorzona, tem łatwiej będę ją miał na swoje usługi, nie pozwoliłem jej zmienić ani położenia ani stroju; lecz usiadłszy koło niej na łóżku, zdradzającem ślady wielkiego nieładu, rozpocząłem przemowę. Musiałem utrzymać nad nią przewagę zyskaną dzięki okolicznościom, toteż, zachowując zimną krew, która przyniosłaby zaszczyt wstrzemięźliwości Scipiona, i mimo świeżości jej wdzięków nie pozwalając sobie na najmniejszą poufałość, zacząłem mówić o interesach tak spokojnie, jakgdybym rozmawiał ze starym kauzyperdą.
Warunki moje były, że dochowam jej wiernie tajemnicy, jeżeli w zamian, nazajutrz, o tej samej mniejwięcej godzinie, pozwoli mi splądrować kieszenie swej pani. „Zresztą, dodałem, ofiarowałam ci wczoraj dziesięć ludwików; tęż samą kwotę przyrzekam ci i dzisiaj. Nie chcę wyzyskiwać twego położenia.“ Pojmujesz, iż na wszystko zgodziła się bez oporu; wówczas oddaliłem się do siebie, zostawiając szczęśliwej parze sposobność odzyskania straconego czasu.
Co do mnie, udałem się na spoczynek; rankiem zaś, pragnąc zyskać pozór nieodpowiadania na list pani de Tourvel, zanim zdołam przejrzeć jej papiery, postanowiłem udać się na polowanie, które zabawiło mnie niemal do wieczora.
Za powrotem, przyjęto mnie dość zimno. Mam powód przypuszczać, że pewne niezadowolenie wzbudziła moja wstrzemięźliwość w korzystaniu z chwil, jakie mi pozostały; zwłaszcza wobec ostatniego listu łagodniejszego nieco w tonie. Wnoszę to również z tego, że, gdy pani de Rosemonde uczyniła mi jakąś wymówkę z powodu długiej nieobecności, moja pani odparła z lekkim odcieniem urazy: „Ach! nie wyrzucajmy panu de Valmont, że daje się pochłonąć jedynej rozrywce, jaką tu posiada.“ Zaprotestowałem przeciw tej niesprawiedliwości i skorzystałem z tego, aby wtrącić, iż w towarzystwie pań czas upływa tak mile, że dla nich opóźniam nawet napisanie bardzo ważnego listu. Dodałem, iż spędziwszy już kilka bezsennych nocy, chciałem w utrudzeniu szukać na to lekarstwa; równocześnie zaś spojrzenia moje wyraźnie tłómaczyły i przedmiot mego listu i przyczynę bezsenności. Starałem się utrzymać przez cały wieczór w tonie melancholijnej słodyczy, zagranej wcale nieźle, pod którą ukrywałem niecierpliwość doczekania się godziny, mającej mi wydać w ręce tak uparcie bronioną tajemnicę. Wreszcie rozeszliśmy się, a w jakiś czas później wierna pokojówka przyniosła mi umówioną cenę mej dyskrecyi.
Raz stawszy się panem skarbu, przystąpiłem z całą moją znaną ci przezornością do sporządzenia inwentarza: bowiem ważnem było, aby wszystko później przywrócić do dawnego porządku. Najpierw natknąłem się na dwa listy od męża, niestrawną mięszaninę szczegółów procesu i tyrad miłości małżeńskiej. Zdobyłem się na cierpliwość odczytania ich w całości, lecz nie spotkałem ani słowa, odnoszącego się do mnie. Zirytowany, odłożyłem je na bok: ale wkrótce wściekłość moja ustąpiła łagodniejszym uczuciom, gdy znalazłem w ręku, starannie poskładane, kawałki mego słynnego listu z Dijon. Mimowoli przebiegłem je oczami. Osądź mą radość, gdy spostrzegłem wyraźne ślady łez ubóstwianej świętoszki. Wyznaję, że uległem uniesieniu, godnemu jakiegoś młodzika i ucałowałem ten list ze wzruszeniem, o jakie nie byłbym się nigdy posądził. Ciągnąłem dalej szczęśliwe poszukiwania; znalazłem wszystkie moje listy po porządku i ułożone datami; co zaś mnie jeszcze milej zdumiało, to iż znalazłem najpierwszy ze wszystkich, ten, który zwróciła mi z takiem oburzeniem, wiernie skopiowany jej ręką i to pismem zmienionem i drżącem, które dowodnie świadczyło o słodkiem poruszeniu jej serca w ciągu tego zajęcia.
Aż dotąd, pogrążony byłem cały w uczuciach miłości; wkrótce jednak wściekłość zajęła jej miejsce. Kto, mniemasz, pragnie mnie zgubić w oczach mojej ubóstwianej? w jakiejż furyi przypuszczałabyś tyle złości i jadu? Znasz ją, to twoja przyjaciółka, twoja krewna, to pani de Volanges. Nie wyobrażasz sobie, jaki stek potworności wypisała na mój rachunek ta piekielna megera. To ona, jedynie ona, zmąciła spokojność tej anielskiej kobiety; dzięki jej radom, dzięki jej zgubnym przestrogom zmuszony jestem dziś się stąd oddalić; dla niej to uczyniono ze mnie ofiarę. Ha! teraz zgoda, markizo: trzeba uwieść jej córkę; ale to nie dosyć; trzeba ją zgubić; skoro wiek tej przeklętej kobiety zabezpiecza ją samą od zemsty, trzeba ugodzić ją w przedmiocie jej przywiązania.
Chce zatem, abym powrócił do Paryża! zmusza mnie do tego! dobrze, powrócę; ale ciężko jej przyjdzie zapłacić mój powrót. Żałuję, że to właśnie Danceny jest bohaterem tej przygody; to w gruncie uczciwy chłopak i możemy z nim mieć nieco kłopotu: ale, z drugiej strony, jest zakochany, a ja mam na niego dość wpływu: jakoś sobie damy z tem radę. Zapamiętuję się w gniewie, nie myśląc iż jestem ci winien zdanie sprawy z dzisiejszych wydarzeń. Wróćmy więc do przedmiotu.
Dziś rano znów ujrzałem mą tkliwą świętoszkę. Nigdy nie wydała mi się równie piękną. To całkiem naturalne: najpiękniejsza chwila u kobiety, jedyna, w której zdolna jest wywołać to upojenie duszy, o którem mówi się zawsze, a którego doświadcza się tak rzadko, to ta, kiedy, przekonani o jej miłości, nie jesteśmy jeszcze pewni ustępstw z jej strony; a to jest właśnie moje położenie. Być może także, myśl, że niebawem mam być pozbawiony szczęścia jej widoku, przystroiła ją w nowe powaby. Toteż, kiedy, z przybyciem posłańca, oddano mi twój list z 27-go, czytając go nie wiedziałem jeszcze, czy dotrzymam danego słowa: ale spotkałem się z jej oczami i uczułem, że niepodobieństwem mi jest czegokolwiek odmówić.
Oznajmiłem tedy mój wyjazd. W chwilę później, pani de Rosemonde zostawiła nas samych; ale nim jeszcze zdołałem się zbliżyć do dzikiej istotki, kiedy, zrywając się z miejsca z wyrazem przerażenia, zawołała: „Zostaw mnie pan, zostaw, błagam pana, na miłość Boga, niech mnie pan zostawi.“ Ta gorąca prośba, wyraźnie zdradzająca jej wzruszenie, mogła mnie tylko zachęcić do czynu. W jednej chwili znalazłem się tuż przy niej; pochwyciłem ręce, które złożyła jak do modlitwy ruchem doprawdy czarującym i zacząłem wywodzić moje tkliwe skargi, kiedy jakiś nieprzyjazny dyablik przyniósł z powrotem panią de Rosemonde. Trwożliwa świętoszka, która w istocie ma trochę czego się obawiać, skorzystała z tego, aby się udać do siebie.
Mimo to, ofiarowałem jej ramię, które przyjęła; dobrze wróżąc sobie z tej łaskawości, jaką nie obdarzyła mnie już oddawna, podjąłem na nowo moje kwilenia a zarazem zacząłem potroszę przyciskać jej rączkę. Zrazu chciała mi ją odebrać; ale, na moje ponowione zabiegi, poddała się dość łaskawie, jakkolwiek nie odpowiadając ani na moje słowa, ani na uczynki. Znalazłszy się u drzwi jej pokoju, chciałem ucałować jej rękę. Tutaj napotkałem na energiczny opór, ale słowa: pomyśl pani, że ja odjeżdżam, wymówione najtkliwszym głosem, uczyniły ją miękką i bezradną. Zaledwie zdołałem uzyskać ów pocałunek, ręka jej znalazła dość siły aby się wysunąć z mojej i słodka pani schroniła się do swego pokoju, pod skrzydło opiekuńcze panny służącej. Tu kończą się moje dzieje.
Ponieważ przypuszczam, markizo, że będziesz jutro u marszałkowej ***, gdzie z pewnością nie pójdę cię szukać; ponieważ dalej mniemam, że za naszem pierwszem widzeniem będziemy mieli nie jedno do omówienia, a zwłaszcza sprawę małej Volanges, o której nie zapominam, postanowiłem tedy uprzedzić moje przybycie tym listem i, mimo jego potężnych rozmiarów, zamknę go dopiero w chwili wysłania na pocztę; bowiem, w obecnej sytuacyi, wszystko może zależeć od jednej sposobności. Żegnaj mi zatem, markizo, pospieszam na czaty.

P. S.   O godzinie ósmej wieczór.

Nic nowego, żadnego kroku z jej strony: przeciwnie, nawet starania, aby uniknąć wszelkiego zbliżenia. Natomiast na twarzy smutek, silnie przekraczający granice konwenansu. Drugi szczegół, który może w przyszłości nie być obojętnym, to to, iż jestem posłannikiem zaproszenia mej ciotki pod adresem pani de Volanges, aby zechciała jakiś czas spędzić u niej na wsi.
Do widzenia, moja piękna przyjaciółko; do jutra lub pojutrza najdalej.

28 sierpnia 17**.





  1. Piron: Metromanie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Pierre Ambroise François Choderlos de Laclos.