Przejdź do zawartości

Niebezpieczne związki/Całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Pierre Choderlos de Laclos
Tytuł Niebezpieczne związki
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Les Liaisons dangereuses
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

LACLOS

NIEBEZPIECZNE

ZWIĄZKI

CZYLI  LISTY, ZEBRANE W JEDNEM
SPOŁECZEŃSTWIE, A OGŁOSZONE
KU NAUCE INNYCH

PRZEŁOŻYŁ BOY

Z PRZEDMOWĄ TŁÓMACZA




LWÓW 1912  •  SKŁAD  GŁÓWNY  W  KSIĘGARNI  POLSKIEJ

B. POŁONIECKIEGO • WARSZAWA: E.  WENDE I SPÓŁKA




ODBITO W DRUKARNI NARODOWEJ W KRAKOWIE








PRZEDMOWA TŁÓMACZA

Piotr Ambroży Franciszek Choderlos de Laclos, urodził się w Amiens, w roku 1741, z rodziny mieszczańskiej. Jako młody chłopiec okazywał zamiłowanie literackie, dziedziczne zresztą w tym domu. Jednakże, w XVIII w. literatura nie stanowiła jeszcze zawodu; zatem młody Laclos, po odbyciu studyów, zostaje w 20 roku życia oficerem artyleryi. Łatwość pióra i zręczność w składaniu madrygałów uczyniły go pożądanym gościem salonów paryzkich: w nich też zapewne gromadzi zawczasu materyały do przyszłego arcydzieła. W r. 1774 zwraca na siebie uwagę zgrabną sztuczką p. t.: „List do Małgosi“; w 3 lata później pisze operę komiczną, jednak bez szczególnego powodzenia. W r. 1778, wysłany na prowincyę jako oficer inżynieryi, buduje fort na wyspie Aix; tam też, może aby rozprószyć nudę zapadłego kąta i orzeźwić myśl wspomnieniem błyszczącego paryzkiego świata, pisze „Niebezpieczne związki“.
Dzieło ukazało się w r. 1782 i zyskało niebywałe powodzenie. Była to jedyna książka, jaką Laclos napisał. Później, jeśli używa pióra, to jedynie na broszury, artykuły polityczne, etc. Ferment nadciągającej rewolucyi nie sprzyja snać płodom czystego artyzmu. Być może, zraziła Laclosa i pieczołowitość policyi, która umieściła jego książkę na indeksie i skazała ją na zniszczenie, jako „rozwiązłą i nieobyczajną“.
W r. 1789, Laclos, na polecenie pani de Genlis, otrzymuje miejsce sekretarza księcia Orleanu. Równocześnie ze swoim panem wstępuje do klubu Jakobinów. Przewodniczy klubowi w dniu uchwalenia detronizacyi Ludwika XVI. W r. 1791, redaguje Journal des amis de la constitution. Po ogłoszeniu Republiki wraca do armii jako generał brygady; w r. 1793 dostaje się w Paryżu dwukrotnie do więzienia, z którego dopiero 9 Thermidor wyzwala go ostatecznie. Przydzielony do korpusu generała Moreau, udaje się do Włoch, gdzie umiera w Tarencie w r. 1803, na stanowisku generalnego inspektora artyleryi.
Życie Laclosa dalekiem było od obrazu, jaki, sądząc powierzchownie, możnaby sobie o nim wytworzyć na podstawie książki. Sam zresztą energicznie broni się przeciwko kwalifikowaniu jego dzieła jako niemoralnego, dlatego, iż maluje w całej prawdzie zepsucie obyczajów. Laclos, kochający mąż i ojciec, całe życie zaprzątnięty troską o rodzinę, w chwili śmierci nawet myśli jedynie o niej, polecając ją gorąco pamięci i opiece „obywatela pierwszego konsula“, Bonapartego. Jako człowiek, daje w r. 1802 wybitny dowód niezależności charakteru, jeden z nielicznych między generalicyą odmawiając przyjęcia legii honorowej, której statuta uważał za sprzeczne ze swemi zasadami.

***

Jedyna książka, jaką zostawił ów niezwykły oficer artyleryi, zapisana jest w rzędzie trwałych bogactw literatury francuzkiej. Jest ona podwójnie ciekawa; raz, jako nieporównany wyraz epoki w której powstała i którą maluje — najczystszy wiek XVIII-ty — powtóre, jako arcydzieło psychologii, mało równych sobie mające. Całą książkę wypełniają jedynie sprawy miłości, tak, jak wypełniały one życie „towarzystwa“ tej epoki, której „kto nie znał, ten nie wie co to słodycz życia“, jak wzdycha później jeden z jej niedobitków. Najrasowsza szlachta francuzka, zamknięta, od czasów Ludwika XIV-ego, w złotej klatce dworu i skazana na przymusową bezczynność, odsunięta stopniowo od polityki, od administracyi, nie znajduje naturalnych upustów dla swoich sił życiowych. Bujna młodzież, niezbyt garnąca się do służby wojskowej, wymagającej w nowożytnem swem przeobrażeniu za wiele karności, dającej zbyt wiele utrudzeń a za mało zaszczytów, zużywa temperamenty w polowaniu i w tem drugiem polowaniu, w którem rolę osaczanej zwierzyny gra kobieta. Przygody miłosne, oto szranki godne rozwinięcia najszlachetniejszych przymiotów; oto pole popisu dla odwagi, zręczności, żądzy sławy. „Iluż wielkich dyplomatów, iluż wielkich polityków bezimiennych, zręczniejszych niż Dubois, przenikliwszych niż Bernis, wśród tej małej gromadki ludzi, którzy uwiedzenie kobiety czynią jedynym celem swoich myśli, wielką sprawą życia, jego przewodnią ideą i zawodem! Ile studyów, wytrwałości, umiejętności, namysłu! Ile kombinacyj romansopisarza i strategika!...“[1] Miłość staje się treścią życia, treścią rozmów, treścią literatury, ulubioną zabawą towarzyską, przedmiotem ambicyi, wszystkiem. Oczywiście, bóstwo to, obłaskawione w ten sposób i sprowadzone ze świątyni do buduaru, samo też nie mogło się uchronić od pewnych przeobrażeń.
Cechą miłości w XVIII w. jest odarcie jej ze wszystkich zasłon. Ani śladu tu z owego ubóstwienia, jakiem była otoczoną w wieku Ludwika XIV; ani śladu z owego języka pełnego czci i kultu dla kobiety, osłaniającego swemi religijnemi niemal formułkami całą materyalną stronę miłości. To wszystko odpada; miłość staje się synonimem pożądania, przelotnej skłonności, „wymianą dwóch kaprysów i zetknięciem dwóch naskórków“, wedle dosadnego określenia Chamforta. Zmienia się zwłaszcza styl miłości. W wieku XVII, najbardziej płocha Celimena czuje się w obowiązku pokrywać przelotne fantazye swej nienasyconej zalotności frazeologią wielkich uczuć; w XVIII w. przeciwnie, nawet prawdziwe uczucie wstydliwie ukrywa się pod maską cynizmu i obojętności. Jeżeli przywdziewa jeszcze niekiedy szaty trubadura, to czyni to jedynie przez rozpustę umysłową, aby, jak Valmont w stosunku do pani de Tourvel, szukać w tej zabawie świeżych podniet dla wyschłego serca. Syntezą epoki staje się głośne zadanie Buffon’a: „Jedyną rzeczą coś wartą w miłości jest jej strona fizyczna“; cały balast uczuciowy odpada, zazdrość nawet wychodzi z mody, osądzona jako śmieszny i niecywilizowany przeżytek. Kobieta, rada nie rada, dostraja się do nowego stylu. Dawna bogini, która, jak słynna Julia d’Angennes, królowa hôtel Rambouillet, czternaście lat kazała wzdychać do siebie, nim uwieńczyła wytrwałe służby, dziś godzi się na znaczne skrócenie czasu obowiązujących zalotów. Wedle powszechnie głoszonego mniemania, „wystarczy kobiecie trzy razy powiedzieć, że jest ładna, aby za pierwszym razem podziękowała, uwierzyła za drugim, a wynagrodziła za trzecim“. Przypuściwszy nawet, że kobieta — szczególnie trudna lub początkująca jeszcze w turniejach miłosnych — opiera się dłużej niż jest w zwyczaju, wówczas zaloty trwają dwa tygodnie, miesiąc wreszcie: aż nadchodzi chwila, w której dama ukazuje się ze swym wielbicielem w loży Opery i w ten sposób — wedle zwyczaju, ceremonii prawie, uświęconej przez światowe panie XVIII w. — przedstawia niejako oficyalnie towarzystwu uwieńczonego kochanka.
W turniejach tych, kobieta przechodzi nieraz i do czynnej roli. W pustkę uczuciowego życia wciska się przedewszystkiem próżność. Pozycya towarzyska kobiety zależy niemal od tego, aby przykuć do siebie, bodaj przelotnie, mężczyznę, będącego w danej chwili na świeczniku. Mężczyzna „w modzie“, oto magiczne słowo, bardziej zwycięzkie niż młodość, niż uroda. Taki mężczyzna może po kobietach deptać, pomiatać niemi, urok jego będzie się wzmagał jedynie. Co rano, budząc się, zastanie przy łóżku pakiet listów miłosnych, które — jak książę Richelieu — rzuci niedbale do skrzynki z napisem: „listy, których nie miałem czasu przeczytać“. Po śmierci tego króla złotej młodzieży znaleziono pięć świeżych nierozpieczętowanych jeszcze listów, błagających w imieniu pięciu wielkich dam o jedną godzinę jego nocy.
O względach dla kobiet niema w tym wieku „galanteryi” mowy, jak również nie ma mowy o dyskrecyi. Życiem swojem, każdym jego dniem, tworzyć anegdotę, która mogłaby się stać uciechą i zabawą salonów, oto marzenie wszystkich tych petit-maître’ów, oto, czem mierzy się ich wartość i uznanie w świecie, oto szczeble, po których wstępuje się na tron mężczyzny „w modzie”, bohatera dnia. Przygoda Prévana i jego trzech „nierozłącznych” (List LXXIX) — tak cudownie typowa dla XVIII w. przez swoją czystość linii i symetryę — to jeden ze wzorów tego, jakbyśmy dziś powiedzieli „sportu”. Miejsce sentymentalnej gwary zajmuje u mężczyzn zuchwalstwo, impertynencya, smaganie szyderstwem najtkliwszych potrzeb serca. Posiąść kobietę, ani jednem czulszem słowem nie budując pomostu do usprawiedliwienia jej słabości, więcej nawet, stawiając jej przed oczy wspomnienie człowieka, którego kocha i zdradza, oto znamienny rys intellektualnej rozpusty wyziębłych don Juanów[2]. Do wysokości dogmatu podniesiona jest zasada, aby nie zrywać z kobietą, dopóki się nie posiada w ręku środków zgubienia jej.
Nie wszystkim z owych salonowych zdobywców danym był w snuciu swych przygód dar twórczej oryginalności. I moda miała tu swoje słowo. A słowo to brzmiało czasem paradoksem wcale interesującym: przykładem teorya — stworzona, na poparcie praktyki, przez współczesnego salonowego filozofa — iż najwyższy dowód względów i delikatności, odnośnie do kobiety, okazuje ten, kto ją bierze gwałtem, bowiem, w przeciwieństwie do nieśmiałego i wyczekującego kochanka, „szanuje jej wstydliwość i skrupuły i, biorąc całą winę na siebie, oszczędza jej długiej męczarni stopniowych ustępstw i bolesnego poczucia, iż uchybia samej sobie”[2].
Kobiety, o ile czują się na siłach, nie pozostają w tyle za mężczyznami. Słabsze stają się ich łupem, silniejsze zawczasu uczą się rozpoznawać „w dzisiejszym kochanku jutrzejszego wroga“ i wypracowują całą sztukę, jak z pierwszego wyssać wszystkie słodycze, nie wydając się drugiemu w ręce. Znamienną pod tym względem jest przygoda pani de Merteuil z Prévanem (List LXXXV) i jej autobiografia (List LXXXI), do której, wedle zdania współczesnych, autor aż nazbyt wiele miał dokoła siebie modelów. W rozpuście umysłowej, w bezwzględnem złośliwem okrucieństwie, kobieta, w pewnym swoim typie, przechodzi niemal mężczyznę. Przejmuje od niego udogodnienia życiowe: „Dla hodowania swoich przyjemności starają się mieć ustronne domki, zupełnie na wzór sekretnych domków ówczesnych modnisiów. Gniazdko takie kobieta sama tajemnie nabywa i urządza; odźwierny jest z jej ramienia i wyboru, aby wszystko było na jej usługi i nic nie krępowało swobody, gdy zechce oszukać bodaj swego kochanka“ [3].
Oczywiście, przy tej łatwości obcowania płci, przy tem nadużyciu miłosnych wrażeń i upojeń, tępieją zmysły, chłódnie wyobraźnia. Stąd don Juan XVIII w. musi szukać coraz ostrzejszej zaprawy dla zużytego podniebienia: „W stosunek mężczyzny do kobiety wślizguje się jakby jakaś bezlitosna polityka, jakby ujęty w reguły system gubienia. Zepsucie staje się sztuką, w której skład na równi wchodzą okrucieństwo, wiarołomstwo, zdrada, kunszt tyranii. Machiawelizm wciska się w miłostki, staje się ich dominującą nutą. Jest to chwila, w której Laclos kreśli z natury swoje „Niebezpieczne związki“, ową książkę przedziwną i okropną zarazem, która jest tem dla moralności miłosnej we Francyi XVIII w., czem traktat o „Księciu“ dla moralności politycznej Włoch w wieku XVI-tym“. Ten rys okrucieństwa w miłości znamiennym jest dla epoki: przesunąwszy się z dziedziny moralnej w fizyczną, dojdzie w markizie de Sade do najpełniejszego wyrazu.
Oto tło, na którem rozgrywa się historya „Niebezpiecznych związków”. Uderzająco silną i zwartą jest budowa tej książki. Pisana w listach, z zachowaniem całej wytwornej sztuki epistolarnej, tak wysoko stojącej współcześnie, mimo to nie zawiera, można powiedzieć, ani jednego zbytecznego zdania: każde ma swoją wagę, każde jest subtelnem dotknięciem pendzla, wzbogacającem całość obrazu o jakiś nowy i ciekawy szczegół. Na formie listów nie cierpi również w niczem akcya powieści: bieg jej, nawskróś dramatyczny, zawiązuje się mocno i jasno na pierwszych już kartach, płynie w skrętach i powikłaniach, aby ku końcowi pomknąć wartkim pędem ku katastrofie. Aktorów na scenie zaledwie kilku; jednakże węzły pomiędzy nimi pozadzierzgane tak misternie i różnorodnie, iż wyczerpują niemal całą psychologię miłości we wszystkich jej rodzajach, objawach i odcieniach. Nad akcyą dominuje postać markizy de Merteuil, w której rączce zbiegają się wszystkie nici intrygi. Jestto niewątpliwie jeden z najsilniej narysowanych typów kobiecych, żyjących w literaturze: istota o równie gorących zmysłach jak oschłem sercu, mądra i przenikliwa tak, iż Valmont razem z całą swoją eksperymentalną psychologią jest przy niej i w jej rękach istnem dzieckiem, owa „urocza markiza” robi chwilami wrażenie aż wprost niepokojące. Pani de Merteuil, to, mimo młodego wieku, weteran zahartowany jak stal w owej nieustannej wojnie miłosnej, jaką było życie „towarzystwa” XVIII w., a w której, dla pełnego sukcesu, nie wystarczało rycerzowi posiąść kobietę, lecz trzeba było — mówiąc ówczesnym językiem — ją „zgubić“. Epoka, w której społecznie kobieta była pozbawiona wszelkich praw, faktycznie zaś, w panującej klasie, stała niemal ponad prawem, musiała wydawać takie typy. Partnerem pani de Merteuil jest wicehrabia de Valmont, ciekawy zwłaszcza przez domieszkę intelektualnego dyletantyzmu: zapowiedź typu, który tyle miejsca miał zająć w późniejszej literaturze. Genealogię jego możnaby wywieść poniekąd od don Juana Moliera, od którego wszelako Valmont jest bardziej wątły, a przynajmniej wydaje się takim przy silniejszej o wiele indywidualności pani de Merteuil. Korespondencya tych dwojga wypełnia główną część książki. W niej, zagrzewając się nawzajem w przewrotności i zepsuciu, snują wspólnie swoje plany, w niej czerpią oboje podnietę i zadowolenie miłości własnej z czynów, skazanych z natury swojej na mrok tajemnicy: jedno stanowi dla drugiego publiczność. Różnica jest w tem, że pani de Merteuil, oddając się przyjemności tych przyjacielskich zwierzeń, nie przestaje ani na chwilę być panią swoich myśli i uczynków, nie przestaje być sobą, podczas gdy Valmont, możnaby powiedzieć, cały czas „zgrywa się“ dla swojej partnerki i, naprzemian głaskany pochlebstwem i smagany drwiną, daje się prowadzić jak dziecko na pasku, nie tracąc ani na chwilę przekonania o swej rzekomej sile. Pochłonięty, o wiele więcej niż sam mniema, urokiem pani de Tourvel, Valmont wielokrotnie w zwierzeniach swoich zadrasnął panią de Merteuil w sposób, którego mu nigdy nie przebaczy. Odtąd póty na nim wygrywa, póty go drażni i kusi, aż jej poświęci kochaną kobietę, by w zamian — rzecz najstraszliwsza dla bohatera pokroju Valmonta — zostać wystrychniętym na dudka. Wówczas, na chwilę, niby dwa wspaniałe drapieżne zwierzęta, stają naprzeciw siebie do walki: walki, w której Valmont pada, zanim zdołał się opatrzeć, jak dalece był jeno igraszką w ręku tej strasznej kobiety. Niemniej mistrzowsko i pewnie nakreślone są inne postacie dramatu. Danceny, to sama młodość, razem z jej niewinnością i brakiem charakteru, z całą grandilokwencyą i emfazą w miłości, która, w próbie życiowej, okazuje się nietyle miłością danej kobiety, ile potrzebą miłości samej. Autor idzie za nim krok w krok w ślizkim labiryncie tej młodzieńczej psychologii; nie oszczędza biednemu kawalerowi ani jednego kłamstewka (paradny przypisek do listu LXV), aby wreszcie, ustami Valmonta, wydać wyrok, który brzmi tem okrutniej, że istotnie Danceny jest szlachetnym i sympatycznym chłopcem: „Oto są ludzie! wszyscy jednako zbrodniczy w swoich zamysłach, niedołęztwu, jakie wkładają w ich przeprowadzenie, nadają miano uczciwości!“ (List LXVI). Dominującą cechą bogdanki Dancenyego, Cesi, jest jej nawskróś kobieca podatność, skazująca ją na to, iż zawsze będzie tem, czem zrobią ją silniejsze dłonie. W swoich prawdziwych „dziejach grzechu“, od pensyonarki świeżo wypuszczonej z klasztoru aż napowrót do furty klasztornej, przebywa ten kawałek życia jako ledwie że świadoma i ledwie że winna igraszka w zbrodniczych rękach. Jej matka, pani de Volanges, to wyborny typ osoby, troszczącej się o cały świat i jego naprawę a ślepej na to, co się dzieje w jej własnym domu. Cechą jej, jak wielu osób specyalizujących się w cnocie, jest pewna próżność, którą pani de Merteuil wyzyskuje po mistrzowsku. Pani de Tourvel, w pierwszej połowie książki niecierpliwiąca nieco swą zabójczo rezonującą doskonałością, w drugiej, kiedy przechodzi całe piekło mąk i upokorzeń, wzruszająca jest siłą uczucia i bezwzględnością oddania. Wreszcie pani de Rosemonde, urocza tym wdziękiem, który owej epoki był najprzedziwniejszym kwiatem, i nad którym — zda się — ani wiek ani choroba nie miały władzy.
Pomiędzy temi to osobami rozgrywa się akcya powieści. Z listów, z których niemal każdy jest małą perełką finezyi i psychologicznego wyczucia, chciałbym na niektóre zwrócić szczególniejszą uwagę czytelnika. List XLVIII, ów szelmowski koncept Valmonta, kreślony do pani de Tourvel w ramionach Emilii. Listy CXVI i CXVIII, pisane przez Dancenyego jednego i tego samego dnia: pierwszy starający się bezwiednie emfazą wielkich słów pokryć wewnętrzną pustkę i chłód zeń wiejący, drugi pełen przymilnej zalotności rodzącego się uczucia. Trzy listy pani de Merteuil, również kreślone jednego i tego samego dnia (List CIV, CV i CVI), w których dochodzi do wirtuozostwa w hipokryzyi i zepsuciu; tem ciekawsze, iż, w liście do pani de Volanges, ta niesamowicie mądra kobieta tak bardzo pono we wszystkiem ma racyę!


∗             ∗

Ciekawe były koleje tej książki. Wkrótce po ukazaniu się entuzyastycznie powitana przez jeden z najbystrzejszych umysłów krytycznych tej epoki, Grimma, zyskuje sobie olbrzymią poczytność i rozgłos wprost niebywały, nie wolny jednak od przymieszki skandalu. Skazane na zniszczenie przez policyę, zapomniane później wśród wulkanicznych wstrząśnień tworzącego się nowego społeczeństwa, dzieło to znika z horyzontu na lat niemal sto. Sainte-Beuve zaledwie o niem wspomina, romantycy obrzucają je wzgardą. Ku końcowi XIX wieku, w epoce rozkwitu psychologicznego romansu, imię autora „Niebezpiecznych związków“ nabiera nowego blasku. Autor „Kwiatów grzechu“, Baudelaire, który nie mógł pozostać nieczułym na niezdrowy urok, wydzielający się z kart tej książki, opatrzył ją następującym nadpisem: „Ta książka, jeżeli parzy, parzyć może jedynie nakształt lodu“. Dziś powieść ta zaliczona jest już bezspornie do rzędu arcydzieł literatury francuskiej. Wysokie jej zalety artystyczne skłoniły tłómacza do przyswojenia jej polskiemu piśmiennictwu. Język tej książki — bardzo trudny dla przekładu — jest również niezmiernie charakterystyczny dla XVIII wieku przez swą precyzyę i zwartość. Najbardziej płomienne wynurzenia miłosne prowadzone są ze ścisłością plaidoyer adwokata. Mimo tej precyzyi, a raczej może właśnie dla jej nadmiaru, wątek zdań staje się niekiedy ciężki i nużący, jednakże dążeniem tłómacza było nic nie uronić ze znamiennych cech stylistycznych owego złotego wieku „rozumu“.


PRZEDMOWA NAKŁADCY.[4]

Poczuwamy się do obowiązku uprzedzenia czytelników, że, mimo tytułu dzieła, i mimo tego co mówi jego wydawca w swej przedmowie[5], nie zaręczamy za autentyczność tego zbioru, a nawet mamy poważne przyczyny mniemać, iż jest on jedynie prostem powieściowem zmyśleniem.
Co więcej, zdaje się nam, że autor, mimo iż wyraźnie się zabiega o prawdopodobieństwo obrazu, zniweczył je sam, i to bardzo niezręcznie, przez wybór epoki, w jakiej umieścił opisywane przez siebie wypadki. W istocie, większość osób, które wprowadza na scenę, tak mocno szwankuje na punkcie dobrych obyczajów, iż niepodobna jest przypuszczać, aby miały żyć w naszem stuleciu; w tem stuleciu filozofii, w którem oświata, rozlewająca się na wszystkie strony, uczyniła, jak każdemu wiadomo, wszystkich mężczyzn tak pełnymi zacności, a wszystkie kobiety tak skromnemi i cnotliwemi.
Nasze zdanie jest zatem, że, jeżeli wypadki opisane w tem dziele mają jakiś podkład prawdy, to mogły one jedynie zdarzyć się albo w innem miejscu, albo w innym czasie. Mamy wielce za złe autorowi, że, uwiedziony wyraźnie nadzieją wzbudzenia żywszego interesu czytelnika przez większe zbliżenie się do swego kraju i swej epoki, ośmielił się we współczesnych kostyumach i w świetle naszych stosunków odmalować obyczaje, tak bardzo nam obce.
Aby, o ile to jest w naszej mocy, uchronić zbyt dobrodusznego czytelnika od tej pułapki, jaką zastawiono jego łatwowierności, poprzemy nasze mniemanie pewnem rozumowaniem. Przedkładamy mu je z całą ufnością, ponieważ wydaje się nam przekonywającem i nieodpartem, a mianowicie: te same przyczyny musiałyby przecież sprowadzać te same skutki, a przecież nie widujemy dzisiaj, aby panna mająca sześćdziesiąt tysięcy funtów rocznej renty wstępowała do klasztoru, ani też aby jaka prezydentowa, do tego młoda i ładna, umierała ze zgryzoty.



LIST I.

Cecylia Volanges do Zofii Carnay w klasztorze Urszulanek w  ***

Widzisz, moja droga przyjaciółko, że dotrzymuję ci danego słowa i że czepeczki i stroiki nie pochłonęły tak dalece całego mojego czasu, aby mi go nie zostało zawsze poddostatkiem dla ciebie. A przecież, w tym jednym dzisiejszym dniu, napatrzyłam się więcej strojów, niż w ciągu owych czterech lat, które spędziłyśmy razem w klasztorze. Mama zasięga we wszystkiem mojego zdania; czuję, że jestem w jej oczach daleko mniej pensyonarką, niż poprzednio. Mam swoją własną pannę służącą, mam swój pokój i salonik wyłącznie dla mnie samej i piszę do ciebie na prześlicznem biureczku, do którego dostałam klucz i gdzie mogę chować i zamykać, co tylko mi się podoba. Mama oznajmiła mi, że będę ją widywała codziennie przy wstawaniu, że wystarczy, jeżeli będę uczesana do obiadu, ponieważ będziemy zawsze same i że wówczas uwiadomi mnie codzień, gdzie mam się z nią spotkać popołudniu. Resztą czasu mogę rozporządzać zupełnie dowoli; mam moją harfę, moje rysunki i moje książki, jak w klasztorze; z tą różnicą, że niema matki Annuncyaty, któraby mi sypała bury i że, gdybym chciała, mogłabym nic nie robić od rana aż do wieczora; że jednak niemam przy sobie mojej Zosi, z którąbym mogła śmiać się i gawędzić, wolę przeto skracać sobie czas jakiemś zatrudnieniem.
Jest zaledwie piąta godzina; z mamą mam się spotkać dopiero o siódmej; czasu więc byłoby aż nadto, gdybym tylko miała ci coś do zwierzenia! Ale jeszcze nic a nic mi nie powiedziano i gdyby nie przygotowania, na jakie patrzę codziennie, i nie to mnóstwo robotnic, które kręcą się tu wyłącznie tylko dla mnie, mogłabym myśleć, że nikomu się nie śni wydawać mnie za mąż i że to była zwykła gadanina poczciwej Józefy. Jednakże matka powtarzała mi tak często, że panienka powinna pozostawać w klasztorze aż do chwili swojego zamążpójścia, że skoro mnie stamtąd odebrano, nasza Józefa musiała chyba mieć słuszność.
Jakiś pojazd zatrzymał się przed bramą i mama kazała mnie zawołać natychmiast do siebie. Czyżby to miał być... Jestem nieubrana, ręce mi drżą i serce tłucze się we mnie. Pytam się panny służącej, czy nie wie, kto jest u mojej matki. „Owszem, odparła, pan C  *** “. To mówiąc, zaczęła się śmiać. Och, mam jakieś przeczucie, że to on. Wrócę zaraz, aby ci opowiedzieć, jak się wszystko odbyło. Wiem przynajmniej już, jak się nazywa. Spieszę, aby nie dać na siebie czekać zbyt długo. Do widzenia za małą chwileczkę.
Toż ty będziesz sobie żartować z twojej głupiutkiej Cesi! Och, jakżeż się zawstydziłam! Ale i ty byłabyś się złapała tak samo, jak i ja. Wszedłszy do pokoju, ujrzałam jakiegoś pana, czarno ubranego, który stał koło mamy. Ukłoniłam się najwdzięczniej, jak tylko mogłam i zatrzymałam się w miejscu, niby przyrośnięta do posadzki. Możesz sobie wyobrazić, jak mu się przyglądałam! „Pani, rzekł do mojej matki, oddając mi ukłon, córeczka pani jest zachwycająca i tem żywiej przychodzi mi odczuwać łaskę, jaką mnie pani obdarza“. Na to oświadczenie tak wyraźne, poczęłam drżeć na całem ciele, tak, że nie mogłam utrzymać się na nogach; na szczęście spostrzegłam w pobliżu fotel i usiadłam na nim cała czerwona i pomięszana. Ledwiem zdążyła to uczynić, a już ten człowiek znalazł się u moich kolan. Wówczas twoja biedna Cesia straciła do reszty głowę; byłam, jak mówi mama, zupełnie nieprzytomna. Zerwałam się, wydając przeraźliwy krzyk... ot tak, jak wtedy, podczas tej burzy, pamiętasz? Na to mama parsknęła śmiechem, mówiąc: „Co tobie, moje dziecko? Usiądźże i podaj panu swoją nogę“. W istocie, moja złota, pokazało się, że ten pan to był poprostu szewc. Nie umiem ci opisać, jak bardzo się zawstydziłam: na szczęście, nikogo przytem nie było, prócz mamy. Sądzę, iż skoro wyjdę za mąż, nigdy nie zawołam już więcej tego szewca.
Przyznaj, że my doprawdy dużo wiemy o świecie! Do widzenia. Już jest blisko szósta i moja panna służąca mówi, że czas się ubierać. Do widzenia, moja Zosiu droga; kocham cię tak, jak gdybym jeszcze była w klasztorze.
P. S. Nie wiem przez kogo posłać mój list: zaczekam, aż przyjdzie Józefa.

Paryż, 3 sierpnia 17**.


LIST II.

Markiza de Merteuil do Wicehrabiego de Valmont w Zamku  ***

Powracaj, mój drogi wicehrabio, powracaj; cóż ty tam robisz, co możesz robić u starej ciotki, której cały majątek zapisany jest już na twoje imię? Ruszaj natychmiast w drogę: potrzebny mi tu jesteś. Przyszła mi do głowy wspaniała myśl i tobie pragnę powierzyć jej wykonanie. Te kilka słów powinnyby wystarczyć, i, aż nazbyt zaszczycony moim wyborem, powinienbyś stawić się z całym pośpiechem, aby na kolanach odebrać moje rozkazy. Ale ty nadużywasz mojej dobroci, nawet wówczas, kiedy przestałeś z niej korzystać, i, w owym wyborze, jaki mam przed sobą, albo wieczystej nienawiści, albo bezgranicznego pobłażania dla ciebie, jedynie szczęściu swemu to zawdzięczasz, iż dobroć moja bierze górę. Zatem, spieszę wtajemniczyć cię w moje zamysły: lecz przysiąż mi, że, jako wierny Rycerz, nie pogonisz za żadną inną przygodą, dopóki tej nie doprowadzisz szczęśliwie do końca. Jest ona zaprawdę godną Bohatera: masz służyć razem miłości i zemście; słowem, będzie to jedno dzieło więcej do umieszczenia w twoich pamiętnikach: tak, w twoich pamiętnikach, gdyż chcę koniecznie, aby kiedyś ukazały się one w druku i sama się podejmuję je spisywać. Ale zostawmy to na razie, a powróćmy do tego, co mnie w tej chwili zaprząta.
Pani de Volanges wydaje za mąż swoją córkę: jestto jeszcze tajemnica; ale zwierzyła mi się z nią od wczoraj. I kogo, myślisz, wyszukała sobie za zięcia? Hrabiego de Gercourt. Któżby mi był powiedział, że ja mam zostać kuzynką Gercourt’a? Poprostu nie posiadam się z wściekłości... Jakto! nie domyślasz się jeszcze? o niepojętna głowo! Czyżbyś mu już więc przebaczył ową przygodę z Intendentową? A ja, czyż nie mam więcej jeszcze przyczyn użalać się na niego, ty potworze?[6] Ale panuję nad moim gniewem i nadzieja zemsty rozpogadza moją duszę.
Sto razy musiała ci się dać we znaki, tak samo, jak i mnie, owa nadęta uroczystość, z jaką Gercourt rozprawia o tem, co za wszelakie przymioty musi posiadać jego przyszła żona, i jego głupia zarozumiałość, która każe mu mniemać, iż on właśnie zdoła uniknąć nieuniknionego losu. Znasz jego śmieszne urojenia na punkcie przewag klasztornego wychowania i jego przesąd, jeszcze o wiele śmieszniejszy, co do wrodzonej wstrzemięźliwości blondynek. W istocie, mogłabym się założyć, że, mimo sześćdziesięciu tysięcy renty małej Volanges, nigdy nie byłoby mu przyszło na myśl to małżeństwo, gdyby panna była brunetką, lub gdyby nie była wychowana w klasztorze. Przekonajmy go zatem, że jest tylko głupcem i... czemś więcej: zostałby nim z pewnością prędzej czy później; nie o to się też kłopocę; lecz byłoby zabawne, gdyby już od tego rozpoczął. Jakżeżbyśmy się przednio bawili nazajutrz, słysząc, jak on się chełpi! bo będzie się chełpił z pewnością; a przytem, skoro już raz ty się zajmiesz postawieniem pierwszych kroków tej dziewczyny, trzebaby dziwnego nieszczęścia, aby Gercourt nie stał się z czasem, jak tylu innych, przedmiotem zabawy całego Paryża.
Zresztą, bohaterka tego nowego romansu zasługuje w zupełności na twoje starania: jest naprawdę ładna; ot, dzieciak piętnastoletni, istny pączek róży; przytem nieprawdopodobnie naiwna i bez najmniejszej sztuki: ale wy mężczyźni, was taka rzecz nie odstrasza; a przytem ma w spojrzeniu jakąś tkliwą omdlałość, doprawdy bardzo obiecującą; dodaj do tego, że ja ci ją polecam; nie pozostaje ci nic, jak tylko podziękować mi i posłuchać.
List ten dostanie się do twoich rąk jutro rano. Rozkazuję, abyś jutro, o godzinie siódmej wieczór, zjawił się u mnie. Nie przyjmę nikogo przed godziną ósmą, nawet mego panującego Kawalera: on nie ma dosyć głowy na tak ważne przedsięwzięcie. Widzisz z tego, że miłość mnie nie zaślepia. O ósmej zwrócę ci swobodę, zaś o dziesiątej powrócisz, aby wieczerzać wraz z pięknym przedmiotem twoich zabiegów, gdyż matka i córka będą jutro u mnie. Do widzenia, minęła już dwunasta w południe. Niebawem przestanę się tobą zajmować.

Paryż, 4 sierpnia 17**.


LIST III.

Cecylia Volanges do Zofii Carnay.

Niczego jeszcze się nie dowiedziałam, moja droga. Wczoraj było u mamy bardzo dużo gości na kolacyi. Mimo ciekawości, z jaką przypatrywałam się całemu towarzyswu, a zwłaszcza panom, wynudziłam się straszliwie. Mężczyźni i kobiety, wszyscy przyglądali mi się wytrwale, a potem szeptali sobie do ucha; wiedziałam doskonale, że rozmawiają o mnie: czułam, że się czerwienię, a nie mogłam się od tego powstrzymać. Bardzo zła byłam na siebie o to, bowiem zauważyłam, że gdy przyglądano się innym kobietom, one się nie czerwieniły, a może to tylko dlatego, że się różują, nie widzi się po nich, gdy są zakłopotane, bo trudno chyba nie zaczerwienić się, kiedy mężczyzna wpatruje się tak natarczywie.
Co mnie najwięcej niepokoiło, to to, że nic nie wiem, co oni sobie wszyscy o mnie myślą. Zdawało mi się jednak, że dosłyszałam ze dwa lub trzy razy słowo ładna: ale napewno usłyszałam również wyraz niezręczna; i to z pewnością musi być prawda, gdyż pani, która to mówiła, jest krewną i przyjaciółką mojej matki; zdaje się, że i dla mnie nabrała od razu dużo sympatyi. To jedyna osoba, która trochę porozmawiała ze mną w ciągu tego wieczoru. Jutro mamy być u niej na kolacyi.
Słyszałam jeszcze później, jak jakiś pan, o którym jestem pewna, że mówił to o mnie, odezwał się do drugiego: „Niechże to jeszcze sobie dojrzeje, zobaczymy tej zimy“. To może właśnie ten ma się ze mną żenić, ale toby znaczyło, że to dopiero za cztery miesiące! Chciałabym bardzo wiedzieć, jak to jest w istocie.
Przyszła właśnie Józefa, aby zabrać mój list i mówi, że jej pilno. Ale muszę ci opowiedzieć jeden jeszcze przykład mojej niezręczności. Och! zdaje mi się, że ta pani ma słuszność!
Po kolacyi wszyscy zasiedli do gry. Usadowiłam się tuż koło mamy i nie wiem, jak się to stało, ale zasnęłam prawie natychmiast. Obudził mnie wielki wybuch śmiechu. Nie wiem, czy ze mnie się śmiano, ale tak przypuszczam. Mama pozwoliła mi iść do siebie, czem mi zrobiła wielką przyjemność. Wyobraź sobie, że było już po jedenastej. Do widzenia, Zosiu moja droga, kochaj zawsze mocno twoją Ceśkę. Zaręczam ci, że świat nie jest tak zabawny, jak nam się wydawał w marzeniach.

Paryż, 4 sierpnia 17**.


LIST IV.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil w Paryżu.

Rozkazy twoje, markizo, są czarujące; sposób, w jaki je wydajesz, jeszcze bardziej uroczy: przy tobie, pani, byłoby się zdolnym pokochać despotyzm. Nie pierwszy to raz, jak ci wiadomo, ubolewam, iż nie jestem już twoim niewolnikiem i, mimo nazwy potwora, jaką mnie obdarzasz, najmilej zawsze wspominam czasy, kiedy zaszczycałaś mnie bardziej słodkiemi imionami. Często nawet marzę o tem, aby zasłużyć je na nowo i aby już do końca dni moich wytrwać u twoich stóp, pani, dając całemu światu przykład budującej stałości. Ale ważniejsze przeznaczenia wołają nas w tem życiu; losem naszym jest zdobywać; trzeba iść tedy drogą, jaką nam pisano. Być może, iż kiedyś, na schyłku naszego zawodu, spotkamy się jeszcze; bowiem, niech mi to wolno będzie powiedzieć bez urazy, pani, moja śliczna markizo, postępujesz ze mną conajmniej równym krokiem, i od czasu, jak rozłączywszy się ku pożytkowi świata, niesiemy naszą ewangelię każde na swoją rękę, zdaje mi się, że w tem posłannictwie miłości, ty więcej odemnie zdobyłaś już wyznawców. Znam twoje poświęcenie, twoją płomienną żarliwość i zaprawdę, gdyby to bóstwo miało nas sądzić po naszych dziełach, ty byłabyś kiedyś patronką jakiegoś dużego miasta, podczas gdy twój przyjaciel i sługa zostałby zaledwie jakimś pokątnym świętym mizernej wioseczki. Ten budujący styl musi cię nieco dziwić, markizo, nieprawdaż? Ale, od całego tygodnia, nie słyszę innego, nie mówię innym; i, co więcej, aby się w nim doskonalić, zmuszony jestem być ci pani nieposłusznym.
Nie gniewaj się, markizo i wysłuchaj mnie. Tobie, skarbniczce wszystkich tajemnic mojego serca, powierzę największy zamiar, jaki kiedykolwiek urodził się w mej głowie. Do czegóż ty mnie, markizo, chcesz użyć? bym uwiódł młodą dziewczynę, która nic nie widziała, o niczem nie ma pojęcia; która byłaby mi niejako wydana na łup bez żadnej obrony; którą wprawiłby w upojenie pierwszy hołd spotkany w życiu, a ciekawość poprowadziłaby szybciej jeszcze niż miłość. Dwudziestu innych mogłoby tutaj dojść do celu niegorzej odemnie. Zupełnie inaczej mają się rzeczy w przedsięwzięciu, które mnie zaprząta w tej chwili: tutaj, powodzenie zapewnia mi tyleż chwały, co rozkoszy! Miłość, która gotuje się wieńcem przystroić mą głowę, waha się sama pomiędzy mirtem a laurem, lub raczej połączy je oba, aby godnie uczcić moje zwycięstwo. Ty sama, moja piękna przyjaciółko, staniesz przejęta świętym podziwem i z zapałem wykrzykniesz: „Oto, zaprawdę, mąż wedle serca mojego“.
Znasz, markizo, panią prezydentową de Tourvel, jej pobożność, jej miłość małżeńską, jej surowe zasady. Oto forteca, do której szturm przypuszczam: oto godny mnie nieprzyjaciel, oto cel, który pragnę osiągnąć.

A jeśli chlubnej ceny nie sięgnę zwycięztwa,
Zdobędę bodaj zaszczyt daremnego męstwa.

Można cytować liche wiersze, gdy pochodzą z pod pióra wielkiego poety[7]
Dowiedz się zatem, że prezydent bawi w Burgundyi, dokąd udał się w sprawie ważnego procesu (mam nadzieję, że przyprawię go o przegranie jeszcze ważniejszego). Jego niepocieszona połowica ma pozostać tutaj przez cały czas tego żałosnego wdowieństwa. Codzienna msza, odwiedziny u biednych naszej okolicy, modlitwa poranna i wieczorna, samotne przechadzki, nabożne rozmowy z moją starą ciotką, i, od czasu do czasu, nudna partya wiska, miały stanowić jedyne jej rozrywki. Tuszę sobie, że uda mi się zgotować jej inne, nieco bardziej ożywione. Jakiś dobry anioł przywiódł mnie tutaj, dla jej i mojego szczęścia. Szalony! żałowałem tych dwudziestu czterech godzin, które musiałem poświęcić względom powinności rodzinnej. Jakżeż czułbym się ukarany, gdyby mnie kto dziś zmusił do powrotu do Paryża! Na szczęście potrzeba jest czterech osób, aby módz grać w wiska; że zaś tutaj znajduje się pod ręką jedynie miejscowy proboszcz, moja nieśmiertelna ciotka nalegała na mnie bardzo, abym jej choć kilka dni poświęcił. Zgadujesz markizo, że nie dałem się prosić. Nie wyobrażasz sobie, jak poczciwina rozpływa się nademną od tego czasu, a zwłaszcza, jak jest zbudowana tem, iż regularnie zjawiam się na jej modlitwach i na mszy. Ani podejrzewa, jakiemu bóstwu ja niosę hołdy.
Oto więc, od czterech dni, pochłonięty jestem silną namiętnością. Znasz mnie; wiesz zatem, czy umiem żywo pragnąć, czy umiem dawać sobie rady z przeszkodami: ale czego nie wiesz, to tego, jak bardzo osamotnienie wzmaga gorącość pragnienia. Żyję wyłącznie tem jednem: myślę o niej we dnie, śnię w nocy. Muszę mieć tę kobietę, aby się ocalić od śmieszności zakochania się w niej: dokąd nie zdoła bowiem zaprowadzić niezaspokojone pragnienie? O słodka sytości! Przyzywam ciebie dla mojego szczęścia, a zwłaszcza dla mojego spokoju. Jakież to szczęście dla nas, że kobiety tak słabo się bronią! inaczej bylibyśmy wobec nich jedynie stadem kornych niewolników. W tej chwili ogarnęło mnie uczucie głębokiej wdzięczności dla kobiet łatwych, które to uczucie najprostszą drogą zawiodło mnie do twoich stóp, markizo. Pochylam się do nich, aby uzyskać moje przebaczenie i kończę ten zbyt długi list: do widzenia, moja urocza przyjaciółko, i bez urazy.

Z Zamku  ***, 5 sierpnia 17**.


LIST V.

Markiza de Merteuil do Wicehrabiego de Valmont.

Czy wiesz, wicehrabio, że twój list silnie przekracza dozwolone granice zuchwalstwa i że miałabym wszelkie prawo obrazić się? dowiódł mi jednak zarazem, iż straciłeś zupełnie głowę i to jedno ocaliło cię od mojego oburzenia. Jako przyjaciółka wspaniałomyślna i tkliwa, zapominam o mojej zniewadze, aby jedynie myśleć o twojem niebezpieczeństwie; i, jakkolwiek nudną jest rzeczą przemawianie do czyjegoś rozsądku, i na to się odważę przez wzgląd, iż bardzo się tego zdajesz potrzebować.
Ty, zdobywający prezydentową Tourvel! cóż to za kaprys pocieszny! Poznaję po tem dobrze twoją przekręconą głowę, która umie pragnąć tylko tego, czego uzyskanie wydaje się jej niepodobieństwem. I cóż ty widzisz w tej kobiecie? rysy regularne, jeżeli chcesz, przyznaję, ale bez cienia wyrazu: nieźle zbudowana, ale bez wdzięku, ubrana zawsze wprost śmiesznie! z temi chusteczkami, które opatulają jej piersi i z biustem, który sięga aż gdzieś pod brodę! Powiadam ci to jako przyjaciółka, że wystarczyłoby ci mieć już nie dwie, ale jedną kobietę tego pokroju, aby pozbawić cię całej twojej reputacyi. Przypomnij sobie tylko ów dzień, w którym ona kwestowała w kościele św. Rocha, kiedy tak dziękowałeś mi za to, że ci dostarczyłam tego widowiska. Zdaje mi się, że ją widzę jeszcze, jak się prowadzi pod rękę z tą swoją długowłosą tyczką, gotowa przewrócić się przy każdym kroku, wiecznie zawadzająca o czyjąś głowę swoim łokciowym koszykiem, rumieniąca się przy każdym ukłonie. Któżby ci był wówczas powiedział, że tobie się zachce kiedyś tej kobiety? Ech, wicehrabio, ty sam zarumień się ze wstydu i opamiętaj się zawczasu. Przyrzekam ci solenną tajemnicę.
A zresztą, zastanów się nad zawodami, jakie cię czekają! jakiegoż to rywala wypadnie ci zwalczać? męża! Czy nie czujesz się upokorzonym już tem samem zestawieniem? Cóż za hańba, jeżeli poniesiesz klęskę! a naodwrót, w razie zwycięstwa, jakże mało zaszczytu! Więcej powiem: nie spodziewaj się żadnej przyjemności. Czyż można zaznać jej ze skromnisiami? mówię oczywiście o szczerych: wstrzemięźliwe nawet w samej godzinie upojenia, zawsze dadzą ci jedynie jakieś pół-rozkoszy. To zupełne oddanie całej siebie, ten szał zmysłów, w którym rozkosz oczyszcza się własnym swoim bezmiarem, ta najwyższa łaska miłości, to wszystko jest im zupełnie nieznane. Przepowiadam ci to; w przypuszczeniu najszczęśliwszej możliwości, twoja prezydentowa będzie mniemała, iż wszystko uczyniła dla ciebie, racząc cię tak, jak raczy swojego małżonka, zaś w sam na sam małżeńskiem, chociażby najczulszem, zostaje zawsze dwoje, a nie jedno. Tutaj rzecz ma się jeszcze o wiele gorzej: twoja skromnisia jest nabożna i to tą nabożnością kumoszek, która skazuje kobietę na wieczyste dzieciństwo. Być może, uda ci się nagiąć tę zaporę, lecz nie pochlebiaj sobie, byś zdołał ją zniweczyć: może zwyciężysz miłość Boga, lecz nie zwyciężysz z pewnością obawy przed dyabłem; i skoro, trzymając swoją kochankę w ramionach, uczujesz, iż serce jej bije, to będzie ono biło ze strachu, a nie z miłości. Być może, że gdybyś był poznał tę kobietę wcześniej, byłbyś może mógł coś z niej zrobić; ale dziś to ma dwadzieścia dwa lat, a już blisko dwa lata, jak to wyszło za mąż. Wierzaj mi, wicehrabio, gdy kobieta zapuści się do tego stopnia, trzeba ją zdać już jej losowi; na zawsze pozostanie tylko kwoczką.
I dla tego to uroczego przedmiotu odmawiasz mi posłuszeństwa, zakopujesz się żywcem w grobowcu swojej ciotki i wyrzekasz się przygody najrozkoszniejszej w świecie i najbardziej stworzonej na to, aby przysporzyć ci chwały. Cóż za fatalność chce, aby ten Gercourt zawsze musiał zyskać jakieś pierwszeństwo przed tobą? Słuchaj, mówię do ciebie bez gniewu: ale, w tej chwili skłonna byłabym doprawdy uwierzyć, że nie wart jesteś swojej reputacyi, a przedewszystkiem zaś jestem skłonna odebrać ci moje zaufanie. Nie umiałabym się nigdy przyzwyczaić do zwierzania swoich tajemnic kochankowi pani de Tourvel.
Dowiedz się zresztą, że mała Volanges zdążyła już zawrócić jedną głowę. Młody Danceny szaleje za nią. Śpiewali kiedyś razem, i w istocie ta gąska śpiewa o wiele lepiej, niżby to przystało wychowanicy klasztoru. Mają przechodzić ze sobą różne duety i sądzę, że, co do niej, chętnie byłaby gotowa dostroić się do unisona: ale ten Danceny to dzieciak, który straci cały drogi czas na gruchaniu i do niczego nie dojdzie. Mała osóbka jest ze swojej strony dosyć dzika i, gdyby nawet coś się stało, będzie to z pewnością o wiele mniej zabawne, niż gdybyś ty się chciał tem zająć: toteż zirytowana jestem i z pewnością zrobię scenę Kawalerowi, skoro się tu pojawi. Radzę mu, aby był potulny; bowiem, w tej chwili, nicby mnie nie kosztowało zerwać z nim na dobre. Jestem pewna, że gdyby mi przyszło do głowy teraz go porzucić, byłby w prawdziwej desperacyi; a nic mnie tak nie bawi, jak te miłosne rozpacze; z pewnością nazwałby mnie „przewrotną“. To słowo „przewrotna“ zawsze robiło mi przyjemność; jestto, po słowie „okrutna“, najsłodsza nazwa dla ucha kobiety, a mniej ciężko przychodzi na nią zapracować. Doprawdy, muszę zastanowić się poważnie nad tem zerwaniem. No i sam widzisz, czego ty stałeś się przyczyną! niechaj to spadnie na twoje sumienie. Do widzenia. Chciej mnie polecić modłom twojej prezydentowej.

Paryż, 7 sierpnia 17**.


LIST VI.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Czyż więc nie ma na świecie kobiety, któraby nie nadużywała władzy, jaką sobie nad kim zdobędzie? Więc i ty, ty, którą nazywałem tak często moją najpobłażliwszą przyjaciółką, i ty zrzucasz się z tej roli i nie wzdragasz się ranić mnie tak dotkliwie w przedmiocie moich uczuć! Jakiemiżto rysami ośmielasz się malować panią de Tourvel!... któryż mężczyzna życiemby nie przypłacił tego bezprzykładnego zuchwalstwa? na którąż inną kobietę, niż na ciebie, nie ściągnęłoby to przynajmniej bolesnej odpłaty? Przez litość, nie wystawiaj mnie już na tak ciężkie próby; nie ręczę za siebie, czy zdołałbym je przetrzymać. W imię przyjaźni, zaczekaj, aż będę miał tę kobietę, jeżeli chcesz mi ją zohydzać. Czyż nie wiesz pani, że jedynie sama rozkosz ma prawo zdejmować z oczu przepaskę miłości?
Ale co ja mówię? Czyż pani de Tourvel potrzebuje uciekać się do pomocy złudzeń? nie; aby być godną uwielbienia, wystarczy jej być tylko samą sobą. Zarzucasz jej, że się źle ubiera; chętnie temu wierzę: wszelkie ubranie jej szkodzi, wszystko, co ją zakrywa, ujmuje jej wdzięku. Dopiero w swobodnej prostocie domowego stroju staje się naprawdę czarującą. Dzięki straszliwym upałom, jakie nam tutaj dokuczają, prosty szlafroczek ze zwykłego płótna pozwala mi podziwiać jej kibić krągłą i gibką. Cieniutki muślin zaledwie przysłania jej piersi; i moje spojrzenia, przelotne lecz bystre, zdołały już ogarnąć ich niezrównane formy. Twarz jej, powiadasz, markizo, nie ma żadnego wyrazu. I cóż miałaby wyrażać, w chwili, gdy nic nie przemawia do jej serca? Nie, to pewna, że nie spotkasz u niej, jak u naszych zalotnych dam, owego kłamliwego spojrzenia, które czaruje nas niekiedy, a zwodzi zawsze. Ona nie umie pokrywać pustki zdawkowych wyrazów zapomocą wyuczonego uśmiechu; i, jakkolwiek posiada ząbki najładniejsze w świecie, śmieje się tylko z tego, co ją bawi. Ale trzeba też widzieć, w czasie jakiejś najniewinniejszej igraszki, ile w jej twarzy odbija się wesołości naiwnej i szczerej! jak wobec nieszczęśliwego, któremu spieszy skwapliwie z pomocą, spojrzenie jej zwiastuje radość czystą i dobroć tak pełną współczucia! Trzeba widzieć przedewszystkiem, jak przy najmniejszem słowie pochwały lub przymilenia na jej niebiańskiej twarzy maluje się to cudowne zakłopotanie skromności, bynajmniej nie podrabianej!... Jest skromna i nabożna, i stąd wnosisz, markizo, iż musi być zimną i bezduszną? Ja myślę zupełnie inaczej. Jakież zdumiewające dary tkliwości trzeba posiadać, aby przelewać je aż na swojego męża i aby kochać stale jakiś przedmiot stale nieobecny? Jakiegoż silniejszego dowodu mogłabyś jeszcze pragnąć? A jednak, ja umiałem postarać się o jeszcze inny.
Pokierowałem wspólną przechadzką w ten sposób, że znaleźliśmy się wszyscy w konieczności przebycia dość głębokiego rowu; zaś pani de Tourvel, jakkolwiek bardzo zręczna, jest jeszcze bardziej bojaźliwa: pojmujesz, że jako skromnisia lęka się każdego fałszywego kroku! Trzeba się było zatem powierzyć mojej pomocy, i oto to wcielenie skromności znalazło się w moich objęciach. Nasze przygotowania i przeprawa mojej starej ciotki pobudziły do głośnego śmiechu rozbawioną prezydentową; zaś, skoro ją z kolei uniosłem w górę, dzięki mojej zręcznej niezaradności ramiona nasze oplotły się wzajemnie. Przycisnąłem jej łono do mojej piersi i, w ciągu tej króciutkiej chwili, uczułem, że jej serce bije żywszem tętnem. Powabny rumieniec okrasił jej twarzyczkę a skromności pełne zakłopotanie przekonało mnie dostatecznie, że serce jej zabiło z miłości, a nie ze strachu. Moja ciotka jednakże popełniła tę samą omyłkę co i ty, markizo, i rzekła: „Przestraszyła się dziecina“; lecz cudowna prostota dzieciny nie pozwoliła jej na kłamstwo, to też odparła naiwnie: „Och, nie, tylko...“ To jedno słowo oświeciło mnie. Od tej chwili słodka nadzieja zajęła miejsce okrutnego niepokoju. Będę miał tę kobietę; odbiorę ją mężowi, który nie jest jej godzien, ośmielę się ją wydrzeć nawet Bogu, którego uwielbia. Cóż za rozkosz być kolejno powodem i zwycięzcą jej wyrzutów! Daleki jestem od myśli niszczenia przesądów, które ją pętają! one to właśnie przysporzą mi szczęścia i chwały zarazem. Niech wierzy w cnotę, lecz niech ją dla mnie poświęci; niech z przerażeniem patrzy na własny upadek, niezdolna zatrzymać się w drodze i niechaj, miotana nieustannymi wyrzutami, nie umie zapomnieć o nich, ani przed nimi się ukryć, jak tylko w moich ramionach. Wówczas niechaj, mi powie: „Ubóstwiam cię“; zgoda na to; ona jedna, z pośród wszystkich kobiet, będzie godna wymówić to słowo. Będę w istocie Bogiem, którego uwielbiła ponad wszystko inne.
Bądźmy ze sobą szczerzy; w stosunkach naszego światka, zarówno chłodnych, jak łatwych, to, co nazywamy szczęściem, wszak jest zaledwie przyjemnością. Mam ci się przyznać, markizo? byłem pewny, iż serce moje zwiędło już zupełnie; i, nie znajdując w sobie nic, jak tylko zmysły, ubolewałem nad moją przedwczesną zgrzybiałością. Pani de Tourvel wróciła mi czarowne złudzenia młodości. Przy niej, nie potrzeba mi nawet posiadania, abym się czuł szczęśliwy. Jedyna rzecz, jaka mnie przeraża, to ilość czasu, jaki mi zajmie cała ta przygoda; bowiem nie ważyłbym się tutaj nic zdawać na los przypadku. Napróżno przywodzę sobie na pamięć rozmaite moje tryumfalne zuchwalstwa; nie mogę się zdecydować tutaj na tę drogę. Abym się mógł czuć zupełnie szczęśliwy, ona musi mi się oddać; a to nie jest wcale ladajaka sprawa.
Pewien jestem, markizo, że podziwiałabyś moją ostrożność. Nie wymówiłem jeszcze słowa miłość; ale już zdołaliśmy dotrzeć do zaufania i sympatyi. Aby ją okłamywać najmniej jak tylko można, a zwłaszcza, aby uprzedzić wrażenie opowieści, jakie mogłyby dojść do jej uszów, ja sam, niby to obwiniając się, opowiedziałem jej parę moich najbardziej głośnych figielków. Uśmiałabyś się słysząc, z jaką prostodusznością ona mi prawi kazania. Pragnie, powiada, nawrócić mnie. Ani jej w głowie nie świta, ile ją będzie kosztowała ta próba. Daleką jest od przypuszczenia, że przemawiając (to jej styl) imieniem tych nieszczęsnych, które ja zgubiłem, ujmuje się z góry za swoją własną sprawą. Ta myśl nasunęła mi się wczoraj w ciągu jednego z jej kazań i nie mogłem odmówić sobie przyjemności przerwania jej zapewnieniem, iż mówi jak prorok. Do widzenia, moja urocza przyjaciółko. Widzisz więc, że nie jestem jeszcze zgubiony bez ratunku.
P. S. Ale, ale, czy ten biedny Kawaler nie odebrał sobie życia z rozpaczy? Doprawdy, markizo, ty masz w sobie sto razy więcej szelmostwa odemnie, i gdybym posiadał nieco miłości własnej, czułbym się głęboko upokorzony.

Zamek  *** , 9 sierpnia 17**.


LIST VII.

Cecylia Volanges do Zofii Carnay[8].

Jeżeli ci dotąd nie pisałam nic o mojem małżeństwie, to dla tego, że ani na jotę więcej o niem nie wiem, niźli pierwszego dnia. Przyzwyczajam się nie myśleć już o tem i czuję się wcale dobrze z moim sposobem życia. Pracuję dużo nad śpiewem i nad harfą; mam uczucie, że bardziej je polubiłam od czasu, jak nie mam już nauczyciela, lub raczej odkąd dostałam o wiele lepszego i milszego. Pan Kawaler Danceny, ten pan, o którym ci mówiłam i z którym śpiewałam u pani de Merteuil, jest tak uprzejmy, że przychodzi do nas codziennie i śpiewa ze mną całemi godzinami. Bardzo jest miły. Śpiewa jak anioł i układa prześliczne melodye, do których sam pisze także słowa. To wielka szkoda, że on jest Kawalerem Maltańskim! Myślę, że gdyby się ożenił, jego żona byłaby bardzo szczęśliwa... Ma w sobie jakąś czarującą słodycz. Nigdy nie ma się wrażenia, żeby prawił komplementy, a mimo to, wszystko co mówi gładzi jakoś po sercu tak mile. Ciągle mnie za coś łaje, tak za muzykę jak i za inne rzeczy: ale umie włożyć w każdą swoją naganę tyle przymilenia i humoru, że niepodobna nie polubić go za to. Wystarczy, żeby na ciebie popatrzył, a już masz wrażenie, że chce ci powiedzieć coś bardzo przyjemnego. A przytem jest ogromnie grzeczny. Naprzykład wczoraj, był proszony na jakiś wielki koncert a przecież wolał zostać cały wieczór u mamy. Bardzo się tem ucieszyłam, bo kiedy jego nie ma, nikt do mnie się nie odzywa i nudzę się: a kiedy on jest, cały czas śpiewamy i rozmawiamy ze sobą. Zawsze ma mi coś do powiedzenia. On i pani de Merteuil to jedyne dwie osoby, które mi są sympatyczne. Ale teraz bądź zdrowa, moja droga przyjaciółko; przyrzekłam, że wyuczę się na dziś jednej aryjki z bardzo trudnym akompaniamentem, a nie chciałabym nie dotrzymać słowa. Posiedzę nad tem dopóki on nie przyjdzie.

7 sierpnia 17**.


LIST VIII.

Prezydentowa de Tourvel do pani de Volanges.

Trudno mi pani powiedzieć, jak bardzo jestem wdzięczna za dowód ufności, którym mnie zaszczycasz, i jak żywo mnie obchodzi sprawa zamęścia panny de Volanges. Z całej duszy, z całego serca życzę jej szczęścia, którego nie wątpię, że jest godna. Nie znam wcale pana hrabiego de Gercourt; ale, skoro na niego padł tak zaszczytny wybór, mogę mieć o nim jedynie najlepsze wyobrażenie. Poprzestaję, pani, na życzeniu, aby to małżeństwo uwieńczone było równie pomyślnym skutkiem jak moje, które również jest twojem dziełem i za które każdy dzień pomnaża moją wdzięczność dla ciebie. Oby szczęście twej córki, pani, stało się nagrodą za to, które ja otrzymałam z twojej ręki; i oby najlepsza z pośród przyjaciółek mogła być również i najszczęśliwszą z matek!
Szczerze zmartwiona jestem, że nie mogę osobiście złożyć ci, pani, tych najszczerszych życzeń, a zarazem, czegobym bardzo pragnęła, co rychlej zapoznać się z panną de Volanges. Doznawszy od Ciebie tyle dobroci prawdziwie macierzyńskiej, mam prawo spodziewać się, że znajdę u niej tkliwą przyjaźń siostry, na którą w przyszłości będę się starała zasłużyć.
Przypuszczam, iż zostanę na wsi przez cały czas nieobecności pana de Tourvel. Skorzystałam z tego czasu, aby nacieszyć się towarzystwem czcigodnej pani de Rosemonde. Czarująca to zawsze osoba: sędziwy wiek nie odebrał jej nic z dawnego uroku; zachowała całą swoją wesołość i żywość umysłu. Ciało jej jedynie liczy ośmdziesiąt cztery lat; duch nie więcej jak dwadzieścia.
Samotność naszą ożywiło nieco przybycie siostrzeńca pani de Rosemonde, wicehrabiego de Valmont, który ma zamiar pozostać tu kilka dni. Znałam go jedynie z rozgłosu, który niezbyt zachęcał do bliższego poznania; jednak, zdaje mi się, że p. de Valmont więcej jest wart od swojej reputacyi. Tutaj, gdzie wir światowych uciech nie wiedzie go na pokuszenie, bardzo trzeźwo patrzy na siebie i z rzadką prostotą przyznaje się do swoich błędów. Rozmawia ze mną nieraz z wielką ufnością, a ja roztrząsam mu sumienie i to bardzo surowo. Pani, która go znasz, przyznasz łatwo, iż nawrócenie takiego człowieka byłoby pięknem dziełem: nie wątpię jednak, że, pomimo wszystkich obietnic poprawy, tydzień pobytu w Paryżu wystarczy, aby zapomniał o moich kazaniach. Przynajmniej przez ten czas, który tu spędzi, będzie wyrwany ze swego zwykłego trybu życia, co wyjdzie tylko na korzyść, jeżeli nie jemu, to innym. Pan de Valmont wie, że piszę w tej chwili do pani i prosił mnie, abym przedłożyła jej w jego imieniu wyrazy najgłębszego szacunku. Chciej przyjąć również i moje, z tą dobrocią jaka ci jest właściwa i racz nie wątpić nigdy o najszczerszych uczuciach, z jakiemi mam zaszczyt etc.

Z Zamku  *** , 9 sierpnia 17**.


LIST IX.

Pani de Volanges do Prezydentowej de Tourvel.

Nie wątpiłam nigdy, moja młoda i piękna przyjaciółko, ani o tej przyjaźni, jaką dla mnie żywisz, ani o szczerym udziale, jaki bierzesz we wszystkiem, co tylko mnie dotyczy. Nie poto też, aby poruszać jeszcze tę materyę, która, sądzę, na zawsze jest między nami ustalona, odpowiadam ci jeszcze na twoją Odpowiedź; ale nie mogę pominąć sposobności pomówienia z tobą kilku słów odnośnie do wicehrabiego de Valmont.
Wyznaję, iż nie przypuszczałam, abym się miała spotkać kiedykolwiek z tem imieniem w twoich listach. Zaprawdę, i cóż może istnieć wspólnego pomiędzy nim a tobą? Ty nie znasz tego człowieka; i skądże mogłabyś mieć jakiekolwiek pojęcie o wizerunku duszy rozpustnika? Mówisz mi o jego rzadkiej prostocie: och! tak; prostota p. de Valmont musi być w istocie dość rzadka. W jeszcze wyższym stopniu fałszywy i niebezpieczny, niżeli gładki i pełen powabu, nigdy, od najwcześniejszej młodości, nie uczynił on jednego kroku, ani nie powiedział jednego słowa bez jakiegoś zamiaru, nigdy zaś nie powziął zamiaru, któryby nie był nieuczciwym lub zbrodniczym. Znasz mnie, moja droga przyjaciółko; wiesz, że, ze wszystkich cnót, jakie staram się sobie przyswoić, najwyżej cenię pobłażliwość. To też, gdyby Valmont działał uniesiony porywem gwałtownych namiętności, gdyby, jak tylu innych, dał się pociągnąć błędom swojego wieku, wówczas, potępiając uczynki, zachowałabym współczucie dla jego osoby i czekałabym w milczeniu, czy nie przyjdzie czas, w którym szczęśliwe opamiętanie przywróci mu szacunek uczciwych ludzi. Ale w Valmoncie niema nic z tego wszystkiego: postępowanie jego jest wynikiem zasad. Umie on doskonale obliczyć, na ile bezeceństwa może pozwolić sobie mężczyzna, nie gubiąc się w oczach świata; toteż, aby bezkarnie dać folgę swojej złości i okrucieństwu, obrał sobie kobiety na ofiary. Nie próbuję nawet policzyć tych, które uwiódł: ale ile z nich zgubił poprostu?
Przy cichem i bogobojnem życiu, jakie prowadzisz, nie docierają do ciebie wieści o owych gorszących przygodach. Mogłabym opowiedzieć niejedną, któraby ci zadrżeć kazała ze zgrozy; ale spojrzenia twoje, czyste jak twoja dusza, zbrukałyby się od takich obrazów; spokojna, że Valmont nigdy nie będzie niebezpiecznym dla ciebie, nie potrzebujesz takiego pancerza, aby się przed nim obronić. To jeszcze mogę ci powiedzieć, że ze wszystkich kobiet, które miały nieszczęście stać się celem jego zabiegów, uwieńczonych powodzeniem czy nie, każdej przyszło gorzko opłakiwać tę niebezpieczną znajomość. Jedyna markiza de Merteuil stanowi wyjątek w tem ogólnem prawidle: ona jedna umiała mu się oprzeć, a zarazem nałożyć hamulec jego niegodziwości. Wyznaję, że ten rys życia najwięcej jej przynosi zaszczytu w moich oczach; to jedno wystarczyłoby już, ażeby, w oczach świata, w całej pełni okupić tych parę lekkomyślności, jakie miano jej do zarzucenia w początkach jej wdowieństwa[9].
Jakbądź się rzeczy mają, moja urocza przyjaciółko, z prawa wieku, doświadczenia, a przedewszystkiem przyjaźni, na jedno muszę ci zwrócić uwagę; a mianowicie, że w Paryżu zdołano już zauważyć nieobecność Valmonta. Jeżeli się rozgłosi, iż spędził on czas jakiś w wyłącznem towarzystwie swej ciotki i twojem, twoja dobra sława znajdzie się w jego rękach: największe nieszczęście, jakie może się przydarzyć kobiecie. Radzę ci więc, uproś jego ciotkę, aby nie zatrzymywała go dłużej: zaś, gdyby się opierał, sądzę, iż powinnaś bez wahania ustąpić mu miejsca. Ale czemuż miałby tam siedzieć? po co miałby się zakopywać na wsi? Gdybyś kazała śledzić jego kroki, odkryłabyś z pewnością, że dom swej ciotki obrał sobie jedynie jako wygodne schronienie dla jakiejś intrygi w okolicy. Ale, gdy nie w naszej mocy zapobiec złemu, poprzestańmy na tem, aby ubezpieczyć bodaj samych siebie.
Do widzenia, moja droga przyjaciółko; otóż i małżeństwo mojej córki opóźnia się nieco. Hrabia de Gercourt, którego oczekiwaliśmy z dnia na dzień, donosi mi, że jego pułk wysłany został na Korsykę; że zaś tam jeszcze trwają rozruchy wojenne, niepodobieństwem mu będzie uwolnić się przed nastaniem zimy. Bardzo mi to nie na rękę; ale w zamian pocieszam się nadzieją, że będziemy miały przyjemność ujrzenia cię na uroczystościach weselnych; przykro mi było bowiem, iż miały się odbyć bez ciebie. Do widzenia; masz we mnie, bez żadnych czczych zapewnień, zawsze szczerze oddaną przyjaciółkę.
P. S. Chciej mnie przypomnieć pamięci pani de Rosemonde, którą kocham zawsze tak, jak na to zasługuje.

Paryż, 11 sierpnia 17**.


LIST X.

Markiza de Merteuil do Wicehrabiego de Valmont.

Czy dąsasz się na mnie, wicehrabio? czy może zmarłeś? albo też, co niemal na jedno wychodzi, żyjesz jedynie dla swojej Prezydentowej? Ta kobieta, która ci wróciła złudzenia młodości, wróci ci wkrótce również i śmieszne jej uprzedzenia. Oto już czujesz się nieśmiałym i niewolnikiem; lepiej przyznaj się odrazu, iż jesteś poprostu zakochany. Wahasz się uciec do szczęśliwego zuchwalstwa. W ten sposób właśnie postępujesz sobie zupełnie bez zasad, zdając wszystko na los przypadku, a raczej kaprysu. Czyżbyś już nie pamiętał, że miłość jest, jak medycyna, jedynie sztuką pomagania przyrodzie? Widzisz, że cię pobijam twoją własną bronią; ale nie wzrastam zbytnio w pychę z tej przyczyny, boć to jest najłatwiejszy sposób pobicia mężczyzny na głowę. Musi ci się oddać, powiadasz: no, dobrze, musi, to pewna, toteż odda się tak jak i inne, z tą różnicą, że zrobi to niezgrabnie i bez wdzięku. Ale, żeby skończyła na oddaniu się, najlepszy sposób jest ten, aby zacząć od wzięcia. Jakiemż prawdziwem dzieciństwem miłości jest to śmieszne odróżnienie! Mówię miłości, bo ty jesteś zakochany, wicehrabio. Mówić inaczej, znaczyłoby oszukiwać cię, znaczyłoby ukrywać przed tobą twoją chorobę. Powiedz mi więc, omdlewający kochanku, te kobiety, które w życiu miałeś, czy ty myślisz w istocie, że je zgwałciłeś? Ależ, jakąkolwiekby która z nas miała ochotę oddać się komu, choćby nam nawet niewiem jak było pilno do tego, to i tak przecież trzeba jakiegoś pozoru; a czyż może istnieć pozór wygodniejszy dla nas, jak ten, który pozwala odgrywać rolę słabej istoty, ulegającej sile? Co do mnie, przyznam się, iż w kampanii miłosnej najwyżej cenię atak żywy i dobrze przeprowadzony, w którym wszystko postępuje po sobie w porządku, jakkolwiek z szybkością; który nie zostawia nas nigdy w tem kłopotliwem położeniu, abyśmy same musiały naprawiać niezręczność nieprzyjaciela; atak, który pozwala nam zachować pozory poddania się przemocy w tem nawet, na co same się godzimy i zręcznie głaska dwie nasze uprzywilejowane słabostki: chwałę obrony i przyjemność porażki. Wyznaję, że ten talent, rzadszy o wiele, niżby można mniemać, zawsze zyskiwał moje uznanie, i że nieraz zdarzyło mi się ulec, jedynie aby męstwo uwieńczyć zasłużoną nagrodą.
Ale ty, ty, który nie jesteś już sobą, ty postępujesz tak, jakbyś obawiał się zwycięstwa. Ech! odkądże ty podróżujesz w ten sposób, popasając co chwilę i jakiemiś bocznemi dróżkami? Mój przyjacielu, gdy chcesz dojechać do kresu, bierz konie pocztowe i jazda! wielkim gościńcem! Ale zostawmy ten przedmiot, który drażni mnie tem więcej, że pozbawia mnie przyjemności ujrzenia cię rychło. Przynajmniej pisuj częściej i donoś mi o wszystkiem w miarę postępów. Czy wiesz, że już przeszło dwa tygodnie pochłania cię ta śmieszna miłostka i, że zdołałeś przez ten czas zaniedbać wszystkie inne obowiązki?
Ale, ale, gdy mowa o zaniedbaniu: przypominasz mi, wicehrabio, tych ludzi, którzy zasięgają regularnie wiadomości o swoich chorych przyjaciołach, lecz nigdy nie są ciekawi odpowiedzi. Kończysz swój ostatni list zapytaniem, czy Kawaler nie rozstał się ze światem. Ja nie odpowiadam, a ty przestajesz się o to troszczyć. Czyż zapomniałeś, że mój kochanek jest, już z urzędu, twoim najserdeczniejszym przyjacielem? Ale uspokój się: nie umarł; lub, gdyby mu się to miało przytrafić, to chyba z nadmiaru szczęścia. Biedaczek mój, jakiż on tkliwy! cóż to za urodzony kochanek! jak on umie żywo czuć i wyrażać uczucia! w głowie mi się kręci na samo wspomnienie. Doprawdy, to nieopisane szczęście, jakie on znajduje w przekonaniu, iż jest kochanym, gotowo mnie jeszcze do niego przywiązać.
Tego samego dnia, w którym, jak ci pisałam, obudziła się we mnie chętka zerwania z Kawalerem, ileż szczęścia czekało go jeszcze! A przecież, w chwili kiedy mi go oznajmiono, rozmyślałam zupełnie poważnie nad środkami doprowadzenia go do rozpaczy. Nie wiem, czy to był kaprys, czy inna jaka przyczyna, ale nigdy nie wydał mi się tak pełnym powabu. Mimo to przyjęłam go kwaśno. Liczył na to, że spędzi ze mną jakie dwie godziny, zanim drzwi moje otworzą się dla wszystkich. Powiedziałam mu, że wychodzę; zapytał mnie, dokąd: odmówiłam mu odpowiedzi. Zaczął nalegać; tam, gdzie pana nie będzie, odparłam opryskliwie. Na szczęście dla siebie, stanął jak skamieniały po tej replice; to pewna, że gdyby był wyrzekł jedno słowo, wybuchłaby niechybnie scena, i skończyłoby się zerwaniem. Zdziwiona tem milczeniem, zwróciłam na niego oczy, bez innego zamiaru, przysięgam ci, wicehrabio, jak tylko aby zobaczyć jego minę. Spostrzegłam na tej prześlicznej twarzy ten smutek, zarazem głęboki a tkliwy, któremu, sam przyznałeś, trudno było w istocie się oprzeć. Ta sama przyczyna wywołała ten sam skutek: uczułam się zwyciężoną po raz drugi. Od tej chwili, poczęłam jedynie myśleć nad sposobem oczyszczenia się w jego oczach z wszelkiej winy. „Wychodzę w pewnej sprawie, rzekłam mu już nieco łagodniej, w sprawie dotyczącej nawet i pana; ale nie pytaj mnie o nic. Będę wieczerzać w domu, przyjdź, a dowiesz się wszystkiego“. Wtedy dopiero odzyskał mowę, ale nie pozwoliłam mu zrobić z niej użytku. „Śpieszę się bardzo, rzekłam. Zostaw mnie; do zobaczenia wieczorem.“ Pocałował mnie w rękę i wyszedł.
Aby mu powetować to rozstanie, być może, aby powetować je samej sobie, wpadam na myśl zapoznania go z moim małym domkiem, o którego istnieniu nie miał zupełnie pojęcia. Dzwonię na moją wierną Wiktoryę. Dostaję migreny, każę oznajmić wszystkim, że kładę się do łóżka; zostawszy wreszcie sama z moją nieocenioną, stroję się za pannę służącą, podczas gdy ona przebiera się za lokaja. Następnie Wiktorya sprowadza dorożkę do bramy ogrodowej i pomykamy w drogę. Przybywszy do świątyni miłości, wyszukuję negliżyk najpowabniejszy jaki posiadam, poprostu rozkoszny; najzupełniej mojego własnego pomysłu: nie pozwala nic oglądać oczyma, a jednak wszystkiego każe się domyślać. Przyrzekam ci przesłać wzór dla twojej Prezydentowej, skoro uczynisz ją już godną takiego rynsztunku.
Po tych przygotowaniach, podczas gdy Wiktorya zajmuje się innymi szczegółami, odczytuję sobie jeden rozdział Sofy[10], jeden list Heloizy i dwie powiastki La Fontaine’a, aby dostroić rozmaite struny, jakie zamierzam potrącić. Tymczasem Kawaler zjawia się u mojej bramy, jak zawsze pełen pośpiechu. Szwajcar odprawia go, oznajmiając, iż jestem cierpiąca: pierwsza niespodzianka. Równocześnie oddaje mu bilecik odemnie, ale nie przezemnie pisany, zgodnie z moją roztropną zasadą. Kawaler otwiera i widzi skreślone ręką Wiktoryi: „Punkt o dziewiątej, na Bulwarze, naprzeciwko wielkich kawiarni.“ Udaje się na wskazane miejsce i tam mały lokajczyk, którego rolę odgrywa zawsze ta sama Wiktorya, każe mu odprawić powóz i podążyć za sobą. Cały ów romantyczny aparat miał ten skutek, iż rozpalił głowę mojego Kawalera, zaś rozpalona głowa ma zawsze swoje dobre strony. Przybywa wreszcie, oszołomiony zdumieniem i miłością. Aby mu pozwolić przyjść nieco do siebie, przeprowadzam go przez chwilę po małym gaiku, następnie zaś kieruję ku domowi. Najpierw spostrzega stolik i dwa nakrycia; następnie posłane łóżko. Przechodzimy do buduaru, przystrojonego odświętnie. Tam, na wpół z rozmysłu na wpół ze szczerego serca, otoczyłam go ramionami i osunęłam mu się do kolan. „O mój najdroższy, rzekłam, aby ci zgotować niespodziankę tej chwili, popełniłam tę zbrodnię, iż udanym gniewem przyprawiłam cię o zmartwienie i na chwilę pozbawiłam twoje źrenice widoku ukochanej. Przebacz mi moje winy, a okupię je potęgą miłości.” Możesz sobie wyobrazić skutek tej sentymentalnej przemowy. Kawaler, uszczęśliwiony, podniósł mnie co żywo i rozgrzeszenie moje zostało przypieczętowane na tej samej otomance, na której ty i ja przypieczętowaliśmy tak wesoło i w ten sam sposób nasze wieczyste zerwanie.
Ponieważ mieliśmy przed sobą całe sześć godzin, a postanowiłam sobie, iż cały ten czas upłynie mu w sposób niezmącenie rozkoszny, powściągnęłam tedy jego uniesienia i powabna zalotność zajęła miejsce gorętszej czułości. Nigdy jeszcze nie dołożyłam tylu starań, aby podobać się komuś, nigdy też nie byłam równie zadowolona z siebie. Po kolacyi, naprzemian dziecinna i pełna rozsądku, swawolna i tkliwa, niekiedy nawet nieco wyuzdana, starałam się obchodzić z moim lubym niby z sułtanem zasiadającym pośród swojego Seraju, w którym ja grałam kolejno rolę rozmaitych faworytek. W istocie, jego wielokrotne hołdy, jakkolwiek zawsze przyjmowane przez tę samą kobietę, ciągle składane były u stóp coraz to nowej kochanki.
Wreszcie, z brzaskiem dnia, trzeba się było rozłączyć; i cokolwiek Kawaler powiadał, cokolwiek czynił nawet, aby mi udowodnić, iż rzecz się ma inaczej, rozstanie to było dla niego równie potrzebne jak niepożądane. Gdy nadeszła chwila ostatniego pożegnania, wzięłam klucz tego błogosławionego ustronia i wręczając mu go rzekłam: „Zgotowałam je tylko dla ciebie, słusznem jest, abyś ty był jego panem: rzeczą Ofiarnika jest rozrządzać Świątynią.“ W ten sposób zręcznie uprzedziłam podejrzenia, jakie mogłoby mu nasunąć to posiadanie, nieco zagadkowe, małego ustronnego domku. Znam mego Kawalera i nie lękam się, by mi do sanktuaryum wprowadził inną kobietę; gdyby mnie zaś przyszła fantazya zagościć tam bez niego, pozostaje mi zawsze drugi klucz w odwodzie. Chciał za wszelką cenę umówić dzień następnego spotkania; ale zawiele mi jest wart jeszcze mój Kawaler, abym go chciała zużywać tak szybko. Można sobie pozwolić na takie wybryki jedynie z kimś, kogo ma się zamiar niebawem porzucić. On tego nie wie, biedaczek, ale, na jego szczęście, ja to wiem za nas oboje.
Ale widzę, że już jest trzecia rano i że napisałam cały tom, usiadłszy z zamiarem nakreślenia paru słówek. Oto, co może czar ufności przyjacielskiej: ona też sprawia, że ty mi jesteś zawsze najdroższym ze wszystkich; ale, jeżeli mam wyznać prawdę, to milszym jest mi dzisiaj mój Kawaler.

12 sierpnia 17**.


LIST XI.

Prezydentowa de Tourvel do pani de Volanges.

Surowy twój list, szanowna moja przyjaciółko, byłby przeraził mnie z pewnością, gdybym, na szczęście, nie znajdowała tutaj więcej rękojmi dla mego bezpieczeństwa, niż ty mi kreślisz, pani, przyczyn do obawy. Ów groźny pan de Valmont, który ma być postrachem wszystkich kobiet, zdaje się odłożył swe mordercze bronie, zanim przestąpił mury tego zamku. Daleki od snucia jakichbądź zamysłów, wyzbył się tutaj niemal wszelkiej kokieteryi; i talenty uroczego światowca, jakie przyznają mu nawet nieprzyjaciele, znikły prawie w zupełności, aby zostawić jedynie przymioty dobrego i sympatycznego chłopca. Widocznie to wiejskie powietrze jest przyczyną takiego cudu. O jednem mogę panią upewnić, a mianowicie iż, mimo że p. de Valmont przebywa bezustannie w mojem towarzystwie i nawet zdaje się sobie w niem podobać, nie wymknęło mu się dotąd ani jedno słowo, któreby bodaj trochę trąciło oświadczynami, ani jedna z owych aluzyj, na jakie pozwalają sobie wszyscy mężczyźni, nie mając, tak jak on, warunków na ich usprawiedliwienie. Nigdy nie zmusza mnie do tej baczności, za jaką musi się dzisiaj chronić każda szanująca się kobieta, aby powstrzymać zapędy otaczających mężczyzn. Umie nie nadużywać tej wesołości, jaką promieniuje naokoło siebie. Lubi może trochę zanadto chwalić, ale czyni to w sposób tak delikatny, że zdołałby Skromność samą oswoić z pochlebstwem. Słowem, gdybym miała brata, pragnęłabym, aby był taki, jakim pan de Valmont się tutaj przedstawia. Być może, iż wiele kobiet życzyłoby sobie z jego strony wyraźniejszego nadskakiwania; lecz, co do mnie, wyznaję, szczerą mam wdzięczność dla niego, iż umiał ocenić mnie dość dobrze na to, by mnie nie stawiać w ich liczbie.
Ten obraz pana de Valmont różni się bezwątpienia bardzo od wizerunku, który ty mi, pani, nakreśliłaś; mimo to jednak, oba mogą być wierne, zależnie od czasu. On sam przyznaje, iż popełnił wiele błędów; być może, że i świat dorzucił niejedno na jego rachunek. Ale niewielu mężczyzn zdarzyło mi się spotkać, którzyby mówili o uczciwych kobietach z większym szacunkiem, powiedziałabym prawie entuzyazmem. Z listu pani wnoszę, że przynajmniej ta jego cnota nie jest obłudą. Jego odnoszenie się do pani de Merteuil jest tego dowodem. Często mówi nam o niej; a czyni to zawsze z takiemi pochwałami i z akcentem tak szczerego przywiązania, iż mniemałam, aż do otrzymania pani listu, że to, co on nazywa przyjaźnią między nimi dwojgiem, było w rzeczywistości miłością. Wyrzucam sobie obecnie ów sąd tak niebaczny, w którym ponoszę tem większą winę, ile że on sam niejednokrotnie dokładał starań, aby uchronić tę zacną osobę od takich podejrzeń. Wyznaję, że uważałam jedynie za dyskrecyę to, co było z jego strony uczciwą szczerością. Nie wiem, ale wydaje mi się, że ktoś, kto jest zdolny do równie stałej przyjaźni dla kobiety tak godnej szacunku, nie może być beznadziejnym lekkomyślnikiem. Poza tem, nie wiem, czy owo stateczne prowadzenie się, jakiego tu daje dowody, zawdzięczamy jakiejś intrydze w okolicy zamku, jak pani to przypuszcza. Jest wprawdzie parę powabnych kobiet w sąsiedztwie; ale p. de Valmont wychodzi z domu wogóle mało, wyjąwszy rano i wówczas mówi, że idzie polować. To prawda, że rzadko przynosi ze sobą zwierzynę; ale zapewnia, iż bardzo z niego niezręczny myśliwy. Zresztą, niezbyt troszczę się o to, co on może robić po za domem; i, jeżeli pragnęłabym to wiedzieć, to jedynie, aby mieć jedną przyczynę więcej przychylenia się do zdania pani, lub też przekonania cię o słuszności mojego.
Co się tyczy rady twojej, droga przyjaciółko, abym postarała się o skrócenie pobytu pana de Valmont, wyznaję, że nie wiem, czy ośmieliłabym się prosić jego ciotkę, aby odmówiła gościny swemu siostrzeńcowi, zwłaszcza, że jest do niego bardzo przywiązana. Przyrzekam pani jednak, lecz jedynie, by iść za twą radą, a nie z istotnej potrzeby, że chwycę się jakiejś sposobności, i spróbuję przedłożyć tę prośbę albo jej, albo wprost jemu. Co się mnie tyczy, to p. de Tourvel wie, iż miałam zamiar pozostać tutaj aż do jego powrotu, i zdziwiłby się, nie bez słuszności, gdybym tak lekko odmieniła to postanowienie.
Rozpisałam się może zbyt długo w tym przedmiocie, ale zdawało mi się, że winna jestem prawdzie owo pochlebne świadectwo dla p. de Valmont, świadectwo, którego w twoich oczach, pani, zdawał się bardzo potrzebować. Nie mniej szczerze wdzięczną jestem pani za tę przyjaźń, która podyktowała ci twoje przestrogi. Jej również winna jestem wszystkie miłe słowa, jakiemi mnie obdarzasz z okazyi opóźnienia małżeństwa swej córki. Dziękuję serdecznie za zaproszenie; ale, mimo całej przyjemności, jaką sobie obiecuję po chwilach spędzonych w pani towarzystwie, poświęciłabym je chętnie, gdyby przez to panna de Volanges prędzej mogła stać się szczęśliwą, o ile wogóle kiedy może być nią bardziej, niż teraz, przy boku matki, tak godnej całej jej czułości i szacunku. Podzielam z nią oba te uczucia, i proszę, abyś raczyła to zapewnienie przyjąć ze swoją zwykłą dobrocią.
Mam zaszczyt etc.

13 sierpnia 17**.


LIST XII.

Cecylia Volanges do Markizy de Merteuil.

Donoszę pani, że mama jest cierpiąca; nie wychodzi dzisiaj i muszę dotrzymywać jej towarzystwa: nie będę miała zatem zaszczytu towarzyszenia pani do Opery. Zapewniam panią, że o wiele bardziej żałuję, że nie będę razem z panią, niż całego widowiska. Mam nadzieję, że pani nie wątpi o tem; bardzo o to proszę. Ja panią tak kocham! Czy będzie pani tak dobra powiedzieć p. Kawalerowi Danceny, że nie mam tego zbiorku, o którym mi mówił i że, jeżeli może mi go przynieść jutro, sprawi mi tem wielką przyjemność? Gdyby przyszedł dzisiaj, powiedzieliby mu, że nas nie ma w domu; to przez to, że mama nie chce nikogo dziś przyjmować. Mam nadzieję, że jutro będzie jej już lepiej.
Mam zaszczyt etc.

13 sierpnia 17**.


LIST XIII.

Markiza de Merteuil do Cecylii Volanges.

Bardzo jestem zmartwiona, moja ślicznotko, że nam się tak nie składa, ale mam nadzieję, że stracona sposobność jeszcze się powtórzy. Wywiążę się z twojego zlecenia wobec Kawalera Danceny, który z pewnością bardzo się strapi wiadomością, że mama jest chora. Jeżeli pani de Volanges zechce mnie przyjąć jutro, przyjdę dotrzymywać jej towarzystwa. Wyzwiemy we dwie Kawalera de Belleroche[11] do walki w pikietę, a ogrywając go, będziemy miały dla dopełnienia przyjemności i satysfakcyę przysłuchiwania się, jak śpiewasz wraz z twoim miłym nauczycielem. Jeżeli to dogadza twojej matce i tobie, ręczę za siebie i za moich dwóch Kawalerów. Do widzenia, moja śliczna; pozdrowienia drogiej pani de Volanges. Ściskam was z całego serca.

13 sierpnia 17**.


LIST XIV.

Cecylia Volanges do Zofii Carnay.

Nie pisałam do ciebie wczoraj, moja droga Zosiu, ale nie nadmiar przyjemności jest tego przyczyną, możesz mi wierzyć. Mama była chora i nie opuściłam jej cały dzień ani na chwilę. Wieczorem, kiedy znalazłam się w swoim pokoju, nie miałam głowy do niczego; czemprędzej położyłam się do łóżka, aby się upewnić, że dzień się już skończył: jeszcze mi się nigdy nie wydał równie długi. To nie znaczy, żebym nie kochała mamy, ale nie wiem, co to było takiego. Miałam iść do Opery z panią de Merteuil; Kawaler Danceny miał także być z nami. Wiesz dobrze, że to są dwie osoby, które lubię najwięcej w świecie. Skoro nadeszła godzina, o której się zaczyna przedstawienie, serce mi się ścisnęło mimowoli. Wszystko mi zbrzydło nagle i płakałam, płakałam tak, że nie mogłam się powstrzymać. Na szczęście, mama leżała w łóżku i nie mogła tego widzieć. Jestem pewna, że Kawaler Danceny był także bardzo zmartwiony; ale on miał przynajmniej na pociechę widowisko i ludzi: to całkiem co innego.
Na szczęście Mama dziś ma się lepiej i pani de Merteuil przyjdzie z Kawalerem Danceny i innym jakimś panem; ale pani de Merteuil przychodzi zawsze bardzo późno, i jak się jest tak długo samej, to strasznie nudno. Jest dopiero jedenasta. Prawda, że muszę pograć trochę na harfie; przytem tualeta także mi zajmie nieco czasu, bo chciałabym być dzisiaj dobrze uczesana. Zdaje się, że matka Annuncyata miała słuszność, i że człowiek, kiedy zaczyna żyć w świecie, robi się zalotnym. Od kilku dni strasznie chciałabym ładnie wyglądać, a ze smutkiem widzę, że nie jestem tak ładna, jak mi się to dawniej wydawało; przytem, przy kobietach, które się różują, straszliwie się traci. Naprzykład pani de Merteuil, widzę dobrze, że wszyscy mężczyźni uważają ją za ładniejszą odemnie: to mnie niezbyt martwi, bo ona mnie bardzo lubi; a przytem zapewnia mnie, że Kawalerowi Danceny ja się więcej podobam. To bardzo szlachetnie z jej strony, że mi to powiedziała! zdawało mi się nawet, że bardzo jest z tego rada. Tego, to już nie rozumiem. Jak ona mnie lubi! a on!... och! tem, to strasznie się cieszę! to też zdaje mi się, że wystarczy na niego popatrzeć, aby już stać się ładniejszą. Patrzałabym też ciągle, gdybym się nie lękała spotkać jego oczu; bowiem, za każdym razem kiedy mi się to przytrafi, mięszam się zaraz i jakoś mi się robi przykro; ale to nic.
Do widzenia, moja jedyna: zabieram się do tualety. Kocham cię zawsze jak dawniej.

Paryż, 14 sierpnia 17**.


LIST XV.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Bardzo to ładnie z twojej strony, markizo, że nie zapominasz o mnie zupełnie w moich smutnych losach. Życie, jakie tu wiodę, jest w istocie nużące, przez swój nadmierny spokój i bezbarwną jednostajność. Odczytując twój list i szczegóły owego rozkosznego dnia, doznawałem po dwadzieścia razy pokusy, aby zmyślić jakąś pilną sprawę, polecieć do twoich stóp i wybłagać, na swoją korzyść, bodaj jedną niewierność twemu Kawalerowi, który, bądź co bądź, nie zasługuje na swoje szczęście. Czy wiesz, markizo, sprawiłaś, iż uczułem się o niego zazdrosny? Cóż ty mi mówisz o wieczystem zerwaniu? Odwołuję te śluby, wyrzeczone w jakimś obłędzie; nie bylibyśmy godni ich uczynić, gdybyśmy istotnie mieli ich dotrzymać. Ach! gdybym mógł kiedyś pomścić w twoich ramionach tę mimowolną przykrość, jakiej przyczyną stało się szczęście twojego Kawalera! Jestem oburzony, wyznaję, gdy pomyślę, że ten człowiek, bez żadnego planu, nie zadając sobie najmniejszego trudu, ot, idąc sobie poprostu za instynktem własnego serca, znajduje szczęście, którego ja nie mogę dosięgnąć. Och, ja mu je zamącę... Przysiąż mi, że je zamącę. Ty sama, czyż nie czujesz się upokorzoną? Ty sobie zadajesz tyle trudu, aby go oszukiwać, a on się czuje szczęśliwszym od ciebie! Tobie się zdaje, że go trzymasz w niewoli, a to ty raczej dźwigasz jego kajdany. On śpi spokojnie, podczas gdy ty czuwasz, łamiąc sobie głowę nad jego przyjemnościami. I cóż innego czyniłaby jego niewolnica?
Tak, moja piękna przyjaciółko, dopóki ty się dzielisz między kilku, nie doznaję uczucia najmniejszej zazdrości: widzę wówczas w twoich kochankach jedynie następców Alexandra, niezdolnych do zdzierżenia społem tego królestwa, którem ja władałem sam jeden. Ale, abyś się miała oddać wyłącznie jednemu z pomiędzy nich! aby drugi mężczyzna miał posiąść szczęście, które było moim udziałem! tego nie ścierpię: nie myśl, bym zdołał to przenieść. Albo weź mnie z powrotem, albo przynajmniej weź jeszcze kogoś więcej: i nie zdradzaj, przez wyłączność twojego kaprysu, owej niezniszczalnej przyjaźni, jakąśmy sobie poprzysięgli.
Dosyć już chyba złego, jeśli się muszę uskarżać na miłość. Widzisz, markizo, że skłaniam się do twoich poglądów i że przyznaję się do własnych słabości. W istocie, jeżeli to znaczy być zakochanym, nie móc żyć bez posiadania tego, czego się pragnie, poświęcać temu swój czas, swoje przyjemności, swoje życie, to zupełnie naprawdę jestem zakochany. W niczem to zresztą nie polepsza mojej sprawy. Nie miałbym ci nawet nic do doniesienia w tym przedmiocie, gdyby nie pewien wypadek, który mi daje dużo do myślenia i który, nie wiem jeszcze, czy mnie winien przejąć obawą, czy nadzieją.
Znasz mego strzelca; wiesz, co to za skarbnica przebiegłości, prawdziwy sługus z komedyi: zgadujesz łatwo, że z urzędu swego miał on polecone robić słodkie oczy do panny służącej i rozpajać ludzi. Szelma, ma więcej szczęścia odemnie: już zdołał coś uzyskać. Odkrył mianowicie, że pani de Tourvel poleciła któremuś ze swoich ludzi, aby zasięgnął wiadomości co do mego prowadzenia, a nawet, aby mi towarzyszył zdaleka w moich rannych wycieczkach, o tyle, o ile mu się to uda bez zwrócenia uwagi. Cóż ona sobie myśli, ta kobieta? Ona, ta skromnisia nad skromnisiami ośmiela się brać na sposoby, na które zaledwie my odważylibyśmy sobie pozwolić! Klnę się, że... Ale, nim zacznę myśleć nad zemstą za tę sztuczkę kobiecą, zajmijmy się sposobami obrócenia jej na naszą korzyść. Aż dotąd, te podejrzane wycieczki nie miały żadnego celu; trzeba im więc jakiś wynaleść. Zadanie to wymaga całego skupienia umysłu, opuszczam cię więc, markizo, aby się nad tem zastanowić. Do widzenia, moja piękna przyjaciółko.

Zawsze z Zamku  *** 15 sierpnia 17**.


LIST XVI.

Cecylia Volanges do Zofii Carnay.

Ach, moja Zosiu, ileż dzisiaj nowin! nie powinnam ci ich może mówić: ale muszę przecież zwierzyć się przed kimś; od tego nie umiałabym się powstrzymać. Ten Kawaler Danceny... Jestem tak poruszona, że nie mogę wprost pisać: nie wiem, od czego mam zacząć. Od czasu, jak ci opowiadałam o owym przemiłym wieczorze[12], który spędziłam u mamy z nim i z panią de Merteuil, nie mówiłam ci o nim więcej: a to dla tego, że nie chciałam już o tem mówić nikomu; ale mimo to myślałam o nim ciągle. Od tego czasu on się zrobił smutny, ale taki smutny, taki smutny, że to mi aż przykrość robiło; a kiedy go się pytałam dlaczego, mówił mi, że nie: ale ja widziałam dobrze, że tak. Wreszcie wczoraj był jeszcze smutniejszy, niż zazwyczaj. Mimo to był na tyle uprzejmy, że śpiewał ze mną jak zawsze, ale za każdym razem, kiedy na mnie popatrzył, serce się we mnie ściskało. Skoro skończyliśmy już śpiewać, poszedł schować moją harfę, następnie zaś, oddając mi klucz od puzdra, prosił mnie, abym przegrała jeszcze na niej wieczorem, skoro tylko znajdę się sama. Nie podejrzewałam nic a nic; wymawiałam się nawet od tego: ale on mnie tak prosił, aż powiedziałam mu, że dobrze. Miał swoje przyczyny po temu. Zatem, skoro już wróciłam do siebie i kiedy moja panna służąca sobie poszła, wyjęłam harfę i wystaw sobie, znalazłam pomiędzy strunami list od niego, złożony tylko i niezapieczętowany. Ach, gdybyś ty wiedziała wszystko, co on mi tam pisze! Od czasu, jak przeczytałam ten list, taka jestem szczęśliwa, że nie mogę myśleć o niczem innem. Odczytałam go cztery razy z rzędu, a potem zamknęłam w sekretarzyku. Umiałam calutki na pamięć; i kiedy już leżałam w łóżku, powtarzałam go sobie tyle razy, że do spania zupełnie odeszła mi ochota. Jak tylko zamknęłam oczy, widziałam go tuż przed sobą, jak mi powtarza sam to wszystko, com wyczytała przed chwilą. Usnęłam dopiero bardzo późno; i ledwiem się obudziła (było jeszcze bardzo wcześnie), poszłam wydobyć list, aby go znowu odczytywać do syta. Zabrałam go z sobą do łóżka, a potem całowałam tak, jak gdyby... To może niedobrze jest całować list w taki sposób, ale nie mogłam się od tego powstrzymać.
Z tem wszystkiem, moja droga Zosieńko, chociaż jestem bardzo rada, mam z tem zarazem i wielki kłopot; bo to pewna, że nie powinnam odpowiadać mu na taki list. Wiem dobrze, że tego nie trzeba robić, ale cóż, kiedy mnie prosi o to; i jeżeli mu nie odpowiem, jestem pewna, że znowu będzie taki smutny. To naprawdę strasznie jest niedobrze dla niego! Cóż ty mi radzisz? ale ty tak samo nic nie wiesz jak ja. Mam wielką ochotę zwierzyć się z tem pani de Merteuil, która mnie bardzo kocha. Chciałabym strasznie go pocieszyć; ale nie chciałabym zrobić nic, coby było nie tak jak trzeba. Tyle nam mówią o tem, że powinno się mieć dobre serce! a potem jak tylko chodzi o mężczyznę, zabraniają nam iść za tem, co ono nam powiada! co to za niesprawiedliwość! Czy mężczyzna nie jest naszym bliźnim, tak samo, jak kobieta, i bardziej jeszcze? bo przecież ma się tak samo ojca, jak matkę, tak samo brata, jak siostrę! pozostaje zatem jeszcze mąż, jako nadwyżka. Jednak, gdybym miała zrobić coś takiego, coby nie było dobrze, może i sam pan Danceny nie miałby o mnie dobrego wyobrażenia! Och, gdyby tak miało być, to już wolę, żeby był smutny, a zresztą zawsze mam czas to naprawić. Że on napisał do mnie wczoraj, to jeszcze ja nie jestem obowiązana pisać do niego zaraz dzisiaj; a wszakże dziś wieczór zobaczę panią de Merteuil i, jeżeli zdobędę się na odwagę, opowiem jej wszystko. Zrobię poprostu to, co ona mi powie, i nie będę miała sobie nic do wyrzucenia. A może mi ona powie, że mogę mu odpowiedzieć troszeczkę, żeby nie był taki smutny! Och, strasznie jestem tem zmartwiona. Do widzenia, moja złota. Powiedz mi w każdym razie, co o tem myślisz.

19 sierpnia 17**.


LIST XVII.

Kawaler Danceny do Cecylii Volanges.

Pani! Zanim się oddam, nie wiem, jak mam to nazwać, szczęściu, czy też potrzebie pisania do pani, zaczynam od błagania, abyś raczyła mnie wysłuchać. Rozumiem, iż, odważając się na zwierzenie pani mych uczuć potrzebuję całej twojej pobłażliwości; byłaby ona zbyteczną, gdyby mi chodziło jedynie o usprawiedliwienie tego, co czuję. Czemże jest bowiem to wyznanie, jeżeli nie stawieniem ci przed oczy twojego własnego dzieła? I co mogę ci powiedzieć, pani, czegoby moje spojrzenia, moje wzruszenie, moje zachowanie się, moje milczenie nawet nie zdradziło ci wcześniej, nim ja się ośmieliłem to uczynić? I czemużbyś się miała gniewać o to uczucie, które ty sama obudziłaś? Natchnione przez ciebie, nie może ono być ciebie niegodnem: jeżeli jest płomienne, jak moja dusza, czyste jest tak, jak twoja. Czyż miałoby być zbrodnią to, iż umiałem ocenić twoją uroczą twarzyczkę, twe czarujące talenty, twój wdzięk nieodparty i tę wzruszającą niewinność, która dodaje nieporównanej ceny tym tak już cennym przymiotom? nie, z pewnością nie: ale, nie będąc winnym, można być nieszczęśliwym, i to jest los, który mnie czeka, jeśli ty, pani, odtrącisz hołd mego uwielbienia. Jestto pierwszy, jaki serce moje komukolwiek ofiarowało. Bez ciebie byłbym dotąd, nie powiem szczęśliwy, ale spokojny. Ujrzałem ciebie: spokój odleciał daleko odemnie, a szczęście tak niepewne. Mimo to, ty dziwisz się memu smutkowi; pytasz się o przyczynę; czasem nawet zdawało mi się, że dostrzegam, iż on i ciebie dotyka. Ach! powiedz słowo, a szczęście stanie się twojem dziełem. Ale, zanim je wypowiesz, pomyśl, że jedno słowo może również dopełnić miary mojego nieszczęścia. Bądź zatem władczynią mojego losu. Przez ciebie mogę być na wieki zbawionym lub przeklętym. W jakież droższe ręce mógłbym złożyć sprawę większej dla mnie wagi?
Kończę tak, jak zacząłem, odwołaniem się do twojej pobłażliwości. Prosiłem cię, abyś mnie wysłuchała; odważę się na więcej: błagam cię, byś raczyła mi odpowiedzieć. Odmówić mi, toby znaczyło pozwalać mi przypuszczać, że czujesz się obrażoną, zaś serce moje jest rękojmią, że mój szacunek dorównywa mojej miłości.
P. S. Gdybyś raczyła mi, pani, odpowiedzieć, możesz się posłużyć tym samym sposobem, którego ja użyłem, aby ci przesłać ten list; zdaje mi się zarówno pewny, jak dogodny.

18 sierpnia 17**.


LIST XVIII.

Cecylia Volanges do Zofii Carnay.

Jakto! Zosiu, ty z góry już potępiasz to, co ja chcę uczynić! dosyć już miałam niepokojów, a ty je jeszcze pomnażasz. To jasne, powiadasz, że nie powinnam odpowiadać. Łatwo jest tobie mówić; a zresztą, ty nie wiesz naprawdę, jak to wszystko jest: nie widzisz tego na własne oczy. Jestem pewna, że gdybyś była na mojem miejscu, zrobiłabyś tak, jak ja. Z pewnością, że w zasadzie nie należy odpowiadać; i widziałaś dobrze po moim wczorajszym liście, że i ja także nie chciałam: ale, bo też nie przypuszczam, aby ktoś kiedykolwiek znajdował się w podobnem położeniu, co ja.
I do tego musiałam rozstrzygać to zupełnie sama! Pani de Merteuil, którą spodziewałam się zobaczyć wczoraj wieczorem, nie przyszła. Wszystko obraca się przeciwko mnie: przecież to ona jest przyczyną, że jego poznałam. Prawie zawsze przy niej widywałam go, rozmawiałam z nim. To nie znaczy, żebym miała o to żal do niej, ale zostawia mnie tak samą w chwili największego kłopotu. Biedna ja jestem, doprawdy!
Wyobraź sobie, że on wczoraj przyszedł tak, jak zwyczajnie. Byłam tak zmięszana, że nie śmiałam na niego popatrzeć. Nie mógł mówić ze mną, bo mama była w pokoju. Domyślałam się, że będzie zmartwiony, skoro zobaczy, że nic mu nie napisałam. Nie wiedziałam, jak się mam zachować. W chwilę potem zapytał mnie, czy chcę, aby mi przyniósł harfę. Serce mi biło tak mocno, że nic nie byłam w stanie odpowiedzieć, jak tylko tak. Kiedy powrócił, to było jeszcze gorzej. Popatrzyłam na niego tylko przez króciutką chwilę. On na mnie nie patrzał: ale wyglądał tak, że możnaby pomyśleć, że jest chory. Strasznie mi z tem było ciężko. Zaczął stroić harfę, potem zaś, przynosząc mi ją, rzekł: Ach! pani!... Powiedział tylko te dwa słowa; ale takim tonem, że się wszystko we mnie zatrzęsło. Wzięłam na harfie parę akordów, nie wiedząc zupełnie, co czynię. Mama zapytała, czy nie będziemy śpiewać. On wymówił się, podając, że jest nieco cierpiący, ale ja nie miałam żadnej wymówki i musiałam zacząć śpiewać. Byłabym wolała nigdy nie mieć głosu. Wybrałam umyślnie jakąś aryę, której nie przerabiałam; byłam bowiem pewna, że nie umiałabym zaśpiewać żadnej i że musianoby się czegoś domyślić. Na szczęście zjawił się ktoś w odwiedziny i, skoro tylko usłyszałam turkot karety w bramie, przerwałam i poprosiłam go, aby odniósł harfę. Bałam się strasznie, że on już całkiem sobie pójdzie, ale nie; powrócił.
Podczas gdy mama i ta pani, która przyjechała, rozmawiały ze sobą, chciałam na niego popatrzeć jeszcze przez małą chwileczkę. Spotkałam się z jego oczami i niepodobna mi było odwrócić już moich. W chwilę później spostrzegłam, jak mu łzy płyną po twarzy, tak, że zmuszony był odwrócić się, aby kto tego nie zauważył. Wówczas już nie mogłam się opanować, czułam, że sama się rozpłaczę. Wyszłam z pokoju i na prędce napisałam ołówkiem na skrawku papieru: „Niech pan nie będzie taki smutny, proszę pana bardzo; przyrzekam panu, że panu odpowiem“. Nie możesz chyba powiedzieć, żeby w tem było co złego; a zresztą, to było już nad moje siły. Założyłam ten skrawek papieru za struny harfy, tak, jak on tamten list i wróciłam do salonu. Czułam się znacznie spokojniejsza. Pilno mi było, żeby ta pani już gdzieś się podziała. Na szczęście spieszyła się gdzieś i poszła sobie za niedługą chwilę. Zaledwie się zabrała, powiedziałam, że mam ochotę jeszcze pograć trochę na harfie i prosiłam go, aby mi ją przyniósł. Widziałam z jego twarzy, że niczego się nie domyśla. Ale za powrotem, och! jakiż on był szczęśliwy! Ustawiając przedemną harfę, umieścił się w ten sposób, że mama nie mogła go widzieć i wziął mnie za rękę i przytem ją uścisnął... ale jak!... to trwało tylko jedną chwilkę: ale nie umiem ci powiedzieć, jakie to było przyjemne. Mimo to, cofnęłam rękę, nie mam więc sobie nic do wyrzucenia.
Teraz, moja jedyna, widzisz, że nie mogę już nie napisać do niego, skoro mu to przyrzekłam; a przytem nie umiałabym mu już zrobić takiej przykrości, bo ja przez to cierpię bardziej jeszcze od niego. Gdyby to chodziło o coś złego, z pewnością bym tego nie uczyniła. Ale cóż może być złego w napisaniu listu, zwłaszcza, jeżeli chodzi o przeszkodzenie temu, aby ktoś miał być nieszczęśliwy? Co mnie kłopoce, to to, że ja nie będę umiała dobrze napisać: ale on przecież będzie rozumiał że to nie moja wina; a zresztą jestem pewna, że już przez to samo, że pochodzi odemnie, list ten zrobi mu przyjemność.
Do widzenia, moja Zosieńko najdroższa. Jeżeli myślisz, że źle uczyniłam, powiedz mi szczerze; ale nie zdaje mi się. W miarę, jak zbliża się chwila pisania tego listu, serce mi tak bije, że nie możesz sobie wprost wyobrazić. Ale cóż? trzeba, skoro już przyrzekłam.

20 sierpnia 17**.


LIST XIX.

Cecylia Volanges do Kawalera Danceny.

Był pan wczoraj tak smutny i robiło mi to taką przykrość, że to skłoniło mnie do przyrzeczenia panu, iż odpowiem panu na jego list. Niemniej przeto zdaję sobie w tej chwili sprawę, że nie powinnam tego uczynić; ponieważ jednak przyrzekłam, nie chcę uchylać się od danego słowa i to powinno być dla pana wyraźnym dowodem przyjaźni, jaką mam dla pana. Teraz, kiedy pan już to wie, spodziewam się, że już pan nie będzie odemnie żądał, abym więcej pisała do pana. Spodziewam się również, że pan nikomu nie powie, żem do pana pisała, z pewnością bowiem wziętoby mi to za złe i miałabym w domu bardzo wiele przykrości. Spodziewam się przedewszystkiem, że pan sam nie będzie miał o mnie z tego powodu złego wyobrażenia; bo toby mnie zmartwiło daleko więcej jeszcze, niżeli wszystko inne. Mogę pana upewnić, że nie zgodziłabym się na to dla nikogo w świecie, prócz dla pana. Chciałabym bardzo, aby pan, w zamian za to, nigdy nie był już taki smutny, jak wtedy; to mi odbiera całą przyjemność widzenia pana. Widzi pan, że mówię do pana bardzo szczerze. Z całego serca bym chciała, aby nasza przyjaźń trwała wiecznie, ale proszę pana bardzo, niech pan już do mnie nie pisze.
Mam zaszczyt pozostać... Cecylia Volanges.

20 sierpnia 17**.


LIST XX.

Markiza de Merteuil do Wicehrabiego de Valmont.

Ej, wicehrabio, nic dobrego z pana, przymilasz mi się, z obawy abym sobie z ciebie nie drwiła! Ale nie lękaj się, przebaczam ci: piszesz mi w swoim liście tyle rozmaitych szaleństw, że muszę ci wybaczyć tę stateczność, jaką narzuca ci twoja prezydentowa. Nie zdaje mi się, aby mój Kawaler umiał się zdobyć na równą pobłażliwość; sądzę przeciwnie, że takie odnowienie kontraktu między nami nie bardzoby mu się podobało i że twój waryacki pomysł wcaleby mu się nie wydał zabawnym. Co do mnie, uśmiałam się z całego serca i, doprawdy, żałowałam, że musiałam śmiać się w samotności. Gdybyś ty w tej chwili znalazł się gdzieś pod ręką, nie wiem, dokądby mnie zaprowadziło to rozbawienie; ale miałam czas opamiętać się i uzbroić w pancerz surowości. To nie znaczy, abym odmawiała na zawsze; ale odraczam i mam w tem swoje powody. Gotowaby się we mnie jeszcze obudzić miłość własna, a skoro raz już ona wejdzie w grę, nigdy się nie wie, dokąd to może zaprowadzić. Byłabym zdolna jeszcze na nowo chcieć zakuć cię w kajdany i przyprawić o zapomnienie twojej prezydentowej; a gdybym miała, ja, niegodna, obrzydzić ci powab cnoty, pomyśl tylko, co za zgorszenie! By uniknąć tego niebezpieczeństwa, oto moje warunki:
Skoro tylko zdobędziesz swą piękną nabożnisię, i gdy będziesz mi mógł dostarczyć dowodów po temu, przybywaj, a jestem twoja. Ale, nie potrzebuję ci mówić, że, w sprawach tej wagi, dowody przyjmuje się tylko na piśmie. Przez taki układ, z jednej strony ja stanę się nagrodą, zamiast być pocieszeniem, i ta myśl bardziej mi się uśmiecha; z drugiej, zwycięstwo twoje nad tą cnotką nabierze jeszcze ostrzejszego smaku, stając się tem samem drogą do tem rychlejszej niewierności. Przybywaj więc, przybywaj jak najspieszniej przynieść mi zakład swojego tryumfu: podobny do naszych chrobrych rycerzy, którzy składali u stóp swoich dam świetne trofea zwycięstwa. Doprawdy, szczerze ciekawa jestem, co może pisać skromnisia po takim momencie i w jakie zasłony stroi jeszcze swoje gawędy, wówczas, gdy swoją osobę pozwoliła już rozebrać ze wszystkich. Twoją jest rzeczą rozważyć, czy stawiam za siebie cenę zbyt wysoką; ale uprzedzam cię, że nic się z niej nie da opuścić. Aż do tego czasu, mój drogi wicehrabio, pozwolisz, że zostanę wierną mojemu Kawalerowi i że nadal będę się zabawiała uszczęśliwianiem go, mimo tej drobnej przykrości, o jaką cię to przyprawia.
Jednakże, gdybym mniej miała zasad moralnych, obawiam się, że miałby on w tej chwili niebezpiecznego rywala: a to w osobie małej Volanges. Szaleję wprost za tem dzieckiem: to przechodzi u mnie w namiętność. Albo się bardzo mylę, albo też ona będzie kiedyś jedną z naszych najbardziej rozrywanych piękności. Patrzę, jak stopniowo rozwija się jej małe serduszko i jest to obrazek wprost zachwycający. Kocha się już w swoim Dancenym z całą zapamiętałością, ale jeszcze o tem nic nie wie. On, choć zakochany po uszy, ale niezdarny jak młokos, i nie śmie nadto okazywać jej swoich zapałów. Oboje ubóstwiają mnie poprostu. Mała zwłaszcza ma straszliwą ochotę zwierzenia mi się ze swoją tajemnicą; od kilku dni widzę, że wprost rady już sobie dać nie może i wyświadczyłabym jej wielką przysługę, gdybym jej trochę dopomogła: ale nie zapominam o tem, że to jest zupełne dziecko i nie chcę się narażać. Danceny wynurzał się przedemną nieco wyraźniej; ale co do niego, droga moja jest zupełnie jasna: nie chcę słyszeć o niczem. Co się tyczy małej, to nieraz bierze mnie pokusa, aby z niej zrobić moją uczenicę; miałabym wielką ochotę oddać tę przysługę Gercourt’owi. Czasu zostawia mi aż nadto, skoro aż do października uwięziony jest na swojej Korsyce. Bardzo mi się coś zdaje, że skorzystam z tej odwłoki i że, w miejsce niewinnej pensyonarki, damy mu za żonę zupełnie już gotową kobietkę. Cóżbo w istocie za zuchwała pewność siebie u tego człowieka, który ośmiela się zasypiać spokojnie, podczas gdy obrażona przez niego kobieta nie zemściła się jeszcze? Ot, gdybym tę małą miała w tej chwili pod ręką, nie wiem sama, czegobym jej nie naplotła.
Bywaj mi zdrów, wicehrabio; życzę ci dobrej nocy i powodzenia w zamysłach: ale, na miłość Boga, postępuj-że trochę. Pomyśl, że jeżeli ty nie będziesz miał tej kobiety, wszystkie inne będą musiały się rumienić, iż miały ciebie.

20 sierpnia 17**.


LIST XXI.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Nareszcie, moja piękna przyjaciółko, zrobiłem krok naprzód, ale krok nielada i, który, jeżeli nie doprowadził mnie do celu, to pouczył przynajmniej, że znajduję się na dobrej drodze i rozprószył obawy, żali przypadkiem nie zbłądziłem gdzieś na manowce. Nareszcie wyznałem moją miłość i, jakkolwiek zachowano w tej mierze najupartsze milczenie, zdobyłem mimo to odpowiedź zarówno pochlebną, jak nie pozostawiającą wątpliwości; ale nie uprzedzajmy wypadków i sięgnijmy do początku.
Przypominasz sobie może, iż kazano śledzić moje kroki. Zapragnąłem tedy, aby to gorszące przedsięwzięcie obróciło się ku powszechnemu zbudowaniu i oto, co uczyniłem. Poleciłem mojemu factotum, aby mi znalazł w okolicy jakiegoś biedaka potrzebującego pomocy. Zlecenie nie było trudnem do wykonania. Wczoraj po południu przyszedł mi oznajmić, że ma się odbyć dziś rano zajęcie całego dobytku ubogiej rodziny, która nie miała z czego opłacić podatku. Upewniłem się, że niema w tym domu żadnej dziewczyny ani kobiety, której wiek i uroda mogłyby uczynić postępek mój podejrzanym; i, gdy już o wszystkiem dokładnie zasięgnąłem wiadomości, objawiłem przy wieczerzy zamiar udania się na polowanie nazajutrz wczesnym rankiem.
Tu muszę oddać sprawiedliwość mojej prezydentowej: z pewnością musiały ją nieco dręczyć wyrzuty sumienia iż puściła się na śliską drogę śledzenia cudzych postępków, a nie mając siły do zwalczenia swojej ciekawości, zdobyła się na odwagę zwalczania mojego zamiaru. Oto zapowiada się na jutro straszliwe gorąco; narażam się na to, że mogę się nabawić choroby, nic nie zabiję i tylko zmęczę się na próżno etc. etc. W ciągu tych perswazyj, spojrzenia jej, wymowniejsze może niżby tego sama pragnęła, dostatecznie mi okazały, jak gorąco sobie życzy, abym te liche racye przyjął za dobrą monetę. Ani mi w głowie było się poddawać, jak łatwo możesz się domyślić, markizo; oparłem się nawet małej diatrybie przeciwko polowaniu i myśliwym, jak również lekkiej chmurce niezadowolenia, która przesłoniła na resztę wieczoru niebiańskie oblicze. Obawiałem się przez chwilę, aby nie odwołała swoich poleceń i aby ten jej spóźniony skrupuł nie pokrzyżował moich planów. Nie brałem w rachubę ciekawości kobiecej; to też omyliłem się. Strzelec mój rozproszył te obawy jeszcze tego samego wieczoru, zaczem pełen zadowolenia udałem się na spoczynek.
Z pierwszym brzaskiem zrywam się i wychodzę. Zaledwie o pięćdziesiąt kroków od zamku spostrzegam mego szpiega, który postępuje trop w trop za mną. Wchodzę na teren polowania i posuwam się poprzez pola ku wiosce, będącej celem mojej wyprawy, nie mając w ciągu drogi innej rozrywki, jak tylko porządne przepędzenie gamonia, który, bojąc się skręcić z gościńca, musiał przebiegać, przy każdym zwrocie, potrójną drogę. Jednakże, pędząc go tak po gościńcu i ja sam zgrzałem się porządnie; aby więc odpocząć chwilę, usiadłem sobie pod drzewem. Patrzę z pod oka, a ten hultaj posuwa swą bezczelność tak daleko, że skrada się wzdłuż krzaków, odległych nie więcej jak o dwadzieścia kroków odemnie, i również się rozsiada! Przez chwilę korciło mnie, aby mu posłać z jeden nabój, który, choć tylko z drobnego śrutu, pouczyłby go dostatecznie o niebezpieczeństwach ciekawości: na szczęście dla niego, przypomniałem sobie, że ten szpieg jest użyteczny, a nawet potrzebny dla moich zamysłów; ta refleksya ocaliła go.
Niebawem znalazłem się we wsi; widzę jakieś zbiegowisko; zbliżam się, wypytuję; opowiadają mi wydarzenie. Każę wołać komornika i, idąc za popędem szlachetnego współczucia, płacę wspaniałomyślnie pięćdziesiątsześć funtów, za cenę których miano pozbawić pięć osób dachu nad głową i możności pracy. Po tym uczynku tak prostym, nie wyobrażasz sobie, markizo, jakie błogosławieństwa posypały się na moją głowę. Jakie łzy wdzięczności płynęły z oczu starca, głowy tej rodziny, i jaką pięknością uszlachetniły to oblicze Patryarchy, które na chwilę przedtem było niemal wstrętne z malującem się na niem piętnem najstraszliwszej rozpaczy! Przyglądałem się temu widowisku, gdy nagle inny wieśniak, młodszy, prowadząc za rękę żonę i dwoje dzieci i zbliżając się do mnie pospiesznym krokiem, rzekł: „Padnijmy wszyscy do nóg tego pana, dobrego jak sam Pan Bóg“. W tej samej chwili ujrzałem się otoczony całą rodziną, klęczącą u moich kolan. Przyznaję się do chwili słabości: oczy zwilżyły mi się łzami i uczułem w sobie jakieś poruszenie niezależne od mojej woli, ale pełne rozkoszy. Zdumiony byłem odkrywając, jak wiele przyjemności odczuwa się czyniąc dobrze; i skłonny jestem do przypuszczenia, że ci, których zwykliśmy nazywać cnotliwymi ludźmi, nie mają może tak wielkiej zasługi, jakby się nam na pozór mogło zdawać. Tak czy owak, uważałem za słuszną rzecz, aby zapłacić tym biednym ludziom przyjemność jaką mi sprawili. Wziąłem ze sobą dziesięć luidorów; rozdałem je między nich.
Tak tedy, pośród rozlewnych błogosławieństw całej rodziny, wcale nie źle sobie wyglądałem na jakiegoś bohatera z dramatu, w chwili szczęśliwego rozwiązania. Pojmujesz, że w tym tłumie główną osobą był dla mnie mój gorliwy szpieg. Cel był osiągnięty; uwolniłem się od całej gromady i wróciłem do zamku. Wszystko razem wziąwszy, mogę sobie powinszować tego pomysłu. Ta kobieta warta jest niewątpliwie, aby sobie dla niej zadać tyle trudów; kiedyś staną się one dla mnie wobec niej brzęczącą walutą; w ten sposób, zapłaciwszy ją niejako z góry, będę mógł nią rozporządzać wedle mojego zachcenia, bez najmniejszych wyrzutów.
Zapomniałem dodać, że, chcąc już wszystko wyzyskać na swoją korzyść, prosiłem tych poczciwych ludzi, aby modlili się do Boga za spełnienie moich zamiarów. Zaraz przekonasz się, czy ich prośby nie zostały już w części wysłuchane... Ale oto oznajmiają mi, że wieczerza na stole i byłoby już za późno na wysłanie tego listu, gdybym go miał kończyć dopiero udając się na spoczynek. Zostawiam więc resztę do następnej przesyłki. Żałuję bardzo, bo ta reszta jest najciekawsza. Do widzenia, moja miła przyjaciółko. Okradasz mnie o jedną chwilę przyjemności oglądania mojego bóstwa.

20 sierpnia 17**.


LIST XXII.

Prezydentowa de Tourvel do pani de Volanges.

Sądzę, iż rada pani będzie zapoznać się z pewnym rysem charakteru pana de Valmont, rysem, który, o ile mi się zdaje, odbiega ogromnie od wszystkich tych, jakimi go pani odmalowano. Tak przykro jest myśleć niekorzystnie o kimkolwiek, tak boleśnie znajdować jedynie błędy w tych, którzyby mieli wszelkie potrzebne warunki, aby przedstawiać cnotę jej we wszystkich powabach! Wreszcie, pani tak lubi czynić użytek ze swojej pobłażliwości, że jedynie można cię ucieszyć, dostarczając ci motywów odstąpienia od sądu nazbyt może surowego. Zdaje mi się, że pan de Valmont miałby prawo do tej łaski, powiedziałabym niemal tej sprawiedliwości; i oto, na czem to buduję.
Dziś rano wybrał się na jedną z owych przechadzek, które mogły pani nasunąć przypuszczenie, iż p. de Valmont nawiązuje już jakąś intrygę w naszej okolicy, przypuszczenie, którego — przyznaję się do winy — chwyciłam się może z nazbyt wielką żywością. Na szczęście dla niego, a zwłaszcza na szczęście dla nas, ponieważ to nas ocala od niesprawiedliwości, jeden z moich ludzi szedł właśnie w tę samą stronę co on[13]; dzięki temu ciekawość moja, karygodna, ale w tym wypadku zbawienna, została zaspokojona. Człowiek ów przyniósł nam wiadomość, że p. de Valmont, znalazłszy we wsi  ***  nieszczęśliwą rodzinę, której dobytek właśnie miano zająć, ponieważ nie miała z czego opłacić podatków, nietylko pospieszył z wyrównaniem długu tych biednych ludzi, ale nawet wręczył im ponadto dość znaczną kwotę. Ci biedacy wspominali również o jakimś służącym, który, wedle ich opisu, wydaje się być służącym pana de Valmont, a który zasięgał poprzedniego dnia wiadomości o mieszkańcach wsi, najbardziej potrzebujących pomocy. Jeżeli tak było w istocie, nie jest to nawet jakieś przelotne współczucie wypływające z przypadku; to już określony zamiar czynienia dobrze; dobroczynność uprawiana ze zrozumieniem; najwznioślejsza cnota najpiękniejszych dusz na ziemi. Zresztą, czy to było z rozmysłu czy z przypadku, jest to w każdym razie czyn zacny i chwalebny i samo opowiadanie o nim do łez mnie poruszyło. Dodam więcej, również dla sprawiedliwości, że, kiedy mu wspomniałam o tem zdarzeniu, o którem sam nie rzekł nam ani słowa, zrazu się zapierał a skoro wreszcie się przyznał, uczynił to ze skromnością, zwiększającą jeszcze zasługę tego postępku.
A teraz, powiedz mi, moja czcigodna przyjaciółko: jeżeli p. Valmont jest w istocie zakamieniałym niegodziwcem, a postępuje w ten sposób, to cóż zaprawdę czynić wypadnie ludziom poczciwym? Jakto! więc źli mieliby dzielić z dobrymi święte rozkosze zacnego uczynku? Bóg miałby pozwolić, aby cnotliwa rodzina otrzymywała z ręki nędznika ratunek, i składała zań dzięki Jego boskiej Opatrzności? mógłby sobie podobać w tem, aby słyszeć, jak czyste usta zlewają swoje błogosławieństwa na jakiegoś wyrodka? nie. Wolę raczej przypuścić, że błędy jego, choć zastarzałe, nie są mu wrodzone; nie mogę myśleć, aby ten, który czyni dobrze, miał być nieprzyjacielem cnoty. P. de Valmont jest może tylko jednym przykładem więcej niebezpieczeństwa złych wpływów. Chwytam się tego przypuszczenia, w które radabym uwierzyć.
Mam zaszczyt być etc.
P. S. Pani de Rosemonde i ja, wybieramy się w tej chwili, aby poznać tę zacną, a nieszczęśliwą rodzinę i dołączyć naszą spóźnioną pomoc do ofiary p. de Valmont. Weźmiemy go z sobą. Damy w ten sposób przynajmniej tym dobrym ludziom przyjemność oglądania swego dobroczyńcy; to, zdaje się, jest wszystko, co nam pozostawił do spełnienia.

Z Zamku *** 20 sierpnia 17**.


LIST XXIII.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Przerwaliśmy tedy korespondencyę przy moim powrocie do zamku; idźmy więc dalej. Otóż, przebrałem się pospiesznie i udałem się do salonu, gdzie moja Pani pracowała nad jakimś haftem, podczas gdy proboszcz miejscowy czytał gazetę ciotce. Zbliżyłem się i usiadłem przy krosnach. Parę spojrzeń, słodszych jeszcze niż zazwyczaj, niemal pieszczotliwych, pozwoliło mi domyślić się, że służący musiał już zdać sprawę ze swego poselstwa. Jakoż urocza Ciekawska nie umiała długo utrzymać tak chytrze zdobytej tajemnicy, i nie wahając się przerwać czcigodnemu pasterzowi, którego czytanie mocno przypominało kazanie niedzielne, rzekła: „I ja mam także moją nowinkę do opowiedzenia“; poczem z miejsca wyrecytowała całą moją przygodę, z dokładnością zaszczytnie świadczącą o jej talencie Dziejopisa. Wyobrażasz sobie, jak skwapliwie rozwinąłem wszystkie skarby mojej skromności: ale któż byłby zdolny powstrzymać kobietę, śpiewającą bezwiednie pochwały tego, którego kocha? Ostatecznie więc trzeba było zostawić jej wolne pole. Podczas tego panegiryku, ja, śledząc ją z pod oka, czerpałem najrozkoszniejsze nadzieje w jej tkliwem spojrzeniu, w ruchach bardziej ożywionych niż zazwyczaj, a przedewszystkiem w głosie, który już samem zmienionem brzmieniem zdradzał stan jej duszy. Zaledwie skończyła mówić, ozwała się pani de Rosemonde: „Pójdź mój drogi, niechaj cię ucałuję“. Połapałem się natychmiast, że piękna kaznodziejka również nie będzie mogła się obronić przed moim uściskiem. Mimo to chciała uciekać, ale w tejże chwili znalazła się w moich ramionach i nie tylko, że nie miała mocy się opierać, ale zaledwie zdołała utrzymać się na nogach. Im dłużej patrzę na tę kobietę, tem bardziej staje mi się pożądaną. Z pośpiechem wróciła do swoich krosien i na pozór zabrała się znowu do haftu; ale widziałem dobrze, że drżenie rąk nie pozwoliło jej rozpocząć roboty.
Po obiedzie, panie zapragnęły ujrzeć ową tak wspaniałomyślnie przezemnie uratowaną rodzinę; musiałem im więc towarzyszyć. Oszczędzę ci, markizo, nudy wysłuchania tej drugiej seryi pochwał i wdzięczności. W ciągu całej drogi, piękna prezydentowa, pogrążona w zadumie, nie wyrzekła ani słowa. I ja również milczałem, myśląc nad sposobami rychłego wykorzystania dzisiejszych wypadków. Jedynie pani de Rosemonde usiłowała gawędzić, odbierając od nas zaledwie skąpe i krótkie odpowiedzi. Musieliśmy ją zanudzić; leżało to w moich planach i powiodło się w zupełności. To też, wysiadłszy z powozu, udała się do swoich pokoi, zostawiając nas sam na sam w słabo oświetlonym salonie: łagodny półmrok, dodający odwagi trwożliwej miłości.
Bez trudu udało mi się skierować rozmowę na zamierzone tory. Zapał uroczej kaznodziejki przyszedł mi z pomocą. „Skoro się jest tak powołanym do tego, aby czynić dobrze, rzekła, opierając na mnie swe lube spojrzenie, jak można trawić życie na złem?“ — Nie zasługuję, odparłem, ani na tę pochwałę, ani na takie potępienie; i nie pojmuję, w jaki sposób, przy tym rozumie i bystrości, jaką pani posiada, nie przeniknęłaś jeszcze mojej tajemnicy. Chociażby szczerość miała zaszkodzić mi w pani oczach, zbyt godną jesteś jej pani, bym mógł przed tobą coś ukrywać. Klucz do mojego dotychczasowego życia znajdziesz w mym charakterze, niestety nazbyt słabym. Otoczony towarzystwem ludzi bez zasad, naśladowałem ich błędy; być może nawet, siliłem się, aby ich jeszcze przewyższyć. Tak samo teraz, pociągnięty przykładem cnoty, choć bez nadziei dorównania ci, pani, chciałem próbować przynajmniej zbliżyć się do ciebie. Kto wie? ten czyn, za który chwalisz mnie dzisiaj, straciłby może całą wartość w twoich oczach, gdybyś znała jego prawdziwe pobudki (widzisz markizo, jak bliskim tutaj byłem najistotniejszej prawdy)! Wcale nie mnie, ciągnąłem, ci biedacy zawdzięczają ratunek. Tam, gdzie pani widzisz chwalebny postępek, ja szukałem jedynie sposobu podniesienia się w twoich oczach. Byłem tutaj, skoro mam wyznać całą prawdę, jedynie słabem narzędziem Bóstwa, które uwielbiam (tu chciała mi przerwać, lecz jej nie pozwoliłem). I dziś, dodałem, jedynie słabość charakteru zdradziła ci moją tajemnicę. Przyrzekłem sobie zamilczeć ją przed panią; szczęściem mi było nieść twoim cnotom, jak i twoim wdziękom, czysty hołd, o którym nigdy nie miałaś się dowiedzieć; nie zdołałem wytrwać, ale w ten sposób nie będę musiał sobie przynajmniej wyrzucać wobec ciebie niegodnej obłudy. Nie sądź pani, iż śmiem cię obrażać jakąś zuchwałą nadzieją. Będę nieszczęśliwym, wiem o tem: ale cierpienia moje pozostaną mi zawsze drogie: będą dla mnie świadectwem bezmiaru mojej miłości; u twoich stóp, na twojem łonie pragnę złożyć moje udręczenia. Tam będę czerpał siły do nowych cierpień; tam znajdę dobroć pełną współczucia i ulgę w niedoli, skoro ty, pani, użalisz się nademną. O ty, którą ubóstwiam, wysłuchaj mnie, ulituj się nademną, wesprzyj mnie”. W ciągu tej przemowy znalazłem się u jej kolan i tuliłem jej ręce; ale ona, uwalniając je nagle z mego uścisku i przyciskając do oczu z wyrazem rozpaczy, wykrzyknęła: „Ach, ja nieszczęśliwa!“ poczem zalała się łzami. Na szczęście ja przejąłem się do tego stopnia moją rolą, że płakałem również: i, ujmując na nowo jej ręce, oblałem je obficie łzami. Było to prawie że konieczne gdyż ona, pochłonięta własną boleścią, nie byłaby zauważyła mojego wzruszenia. Dzięki temu mogłem do syta napatrzyć się tej czarującej twarzy, którą przemożny powab łez czynił jeszcze piękniejszą. Głowę miałem całą w ogniu i tak dalece nie byłem panem siebie, że już chciałem się pokusić o wykorzystanie sytuacyi.
Ach, jakiż słaby jest człowiek! jakąż władzę mają nad nami okoliczności, skoro ja sam, zapominając o moich zamiarach, gotów już byłem przez takie przedwczesne zwycięstwo poświęcić cały urok długich walk i wszystkie słodycze powolnego upadku; skoro, uniesiony pragnieniem, istotnie godnem chyba młokosa, miałem już narazić zwycięzcę pani de Tourvel na to, aby otrzymał jako owoc swych mozołów jedynie mdłą przyjemność posiadania jednej kobiety więcej! Och, nie! niechaj się podda, ale niech walczy; niechaj, nie mając dość siły, aby zwyciężyć, ma jej na tyle, aby się opierać; niech karmi się do syta poczuciem własnej słabości i niech będzie zmuszoną sama uznać swą porażkę. Zostawmy pokątnym raubszycom zabijanie jelenia z podstępnej zasadzki: prawdziwy myśliwiec musi go ująć w regularnym pościgu. Jest coś szczytnego w tym zamiarze, nieprawdaż? ale kto wie czy zdołałbym przy nim wytrwać, gdyby przypadek nie był przyszedł na pomoc mojej roztropności.
Usłyszeliśmy szelest. Ktoś wszedł do salonu. Pani de Tourvel, przestraszona, wstała spiesznie, pochwyciła świecznik i wyszła. Nie mogłem jej zatrzymywać. Okazało się, że był to tylko służący. Skoro tylko upewniłem się o tem, pospieszyłem za nią. Zaledwie uczyniłem kilka kroków, kiedy ona, zdjęta jakiemś uczuciem nieokreślonego lęku, przyspieszyła kroku i wpadła raczej niż weszła do swego pokoju, zamykając gwałtownie drzwi za sobą. Chciałem wśliznąć się za nią, ale zamknęła się na klucz. Nie zapukałem oczywiście; byłbym jej dał sposobność do nazbyt łatwego oporu. Wpadłem na szczęśliwą, a prostą myśl, aby zajrzeć przez dziurkę od klucza: ujrzałem tę anielską kobietę na kolanach, zalaną łzami i pogrążoną w gorącej modlitwie. Jakiegoż Boga ważyła się ona przyzywać? czyż istnieje jaki, potężniejszy niżeli Miłość? Napróżno próbuje się teraz uciekać do obcej pomocy; w mojem już ręku spoczywają jej losy.
W przekonaniu, iż dosyć zdziałałem, jak na jeden dzień udałem się również do siebie i zabrałem się do tego listu. Myślałem, że ujrzę panią de Tourvel przy wieczerzy; jednakże kazała oznajmić, że jest cierpiąca i położyła się do łóżka. Pani de Rosemonde chciała ją odwiedzić; ale przebiegła pacyentka wymówiła się straszliwym bólem głowy, który nie pozwala jej przyjąć nikogo. Pojmujesz, że po wieczerzy nie długo trwała zabawa w salonie i że ja również dostałem migreny. Wróciwszy do siebie, napisałem długi list, z wyrzutami na takie postępowanie i położyłem się z zamiarem oddania go nazajutrz rano. Nie mogąc usnąć wstałem, aby jeszcze odczytać moje pisanie i stwierdziłem, że nie dosyć w niem czuwałem nad sobą; że więcej w tem przebija pożądania, niż miłości i więcej złego humoru, niż smutku. Będę musiał przerobić; ale na to trzebaby mieć spokojniejszą głowę.
Już pierwszy brzask na niebie; może on mi sen przyniesie. Wracam do łóżka; i, mimo, całej władzy, jaką ma nademną ta kobieta, przysięgam ci, markizo, iż aż nazbyt często nawiedza mnie w snach twoja urocza postać. Do widzenia, moja piękna przyjaciółko.

21 sierpnia 17**, o godzinie 4 rano.


LIST XXIV.

Wicehrabia de Valmont do Prezydentowej de Tourvel.

Ach, przez litość, pani, zechciej ukoić niepokój mojej duszy; zechciej objawić mi, czego mam się spodziewać lub lękać. Zawieszonemu pomiędzy bezmiarem szczęścia lub niedoli, niepewność nazbyt okrutnem jest cierpieniem. Pocóż uczyniłem ci to wyznanie? czemuż nie umiałem się oprzeć przemożnemu czarowi, który zdradził przed tobą, pani, tajniki mych myśli? Szczęśliwy, iż mogłem uwielbiać cię w milczeniu, upajałem się własną mą miłością; uczucie, którego nie zamącał wówczas obraz twojego cierpienia, zaspakajało pragnienia mego serca: ale to źródło szczęścia stało mi się źródłem rozpaczy, od chwili, gdy ujrzałem łzy, płynące z twych oczu, od czasu, gdy usłyszałem owo okrutne: Ach, ja nieszczęśliwa! Pani, te dwa słowa dźwięczeć mi długo będą w sercu. Przez jakąż fatalność, to najsłodsze ze wszystkich uczuć mogło obudzić w tobie jedynie zgrozę? jakiż w niem widzisz powód do obawy? Ach, nie ten chyba, byś miała kiedykolwiek podzielić to uczucie: ty, pani, mimo iż łudziłem się dotąd, nie jesteś stworzona dla miłości; moje jedynie serce, które ty spotwarzasz bezustannie, zdolne jest do uczucia, twoje nawet litować się nie umie. Inaczej nie byłabyś odmówiła słowa pociechy nieszczęśliwemu, który zwierzył ci swoje cierpienia; nie byłabyś odarła jego spojrzeń ze swego widoku, gdy on nie posiada innej rozkoszy, jak słodycz twojego obrazu; nie byłabyś sobie uczyniła okrutnej igraszki z jego niepokoju, byłabyś odczuła, że ta sama noc, która dla ciebie stanowiła jedynie dwanaście godzin spoczynku, miała być dla niego całym wiekiem cierpienia.
I czem, powiedz mi pani, zasłużyłem na tę bezlitosną surowość? Nie lękam się ciebie samej wziąć za sędziego: cóż tedy uczyniłem? prócz tego, iż, niezależnie od mej woli, uległem uczuciu, natchnionemu przez twą piękność i cnotę; uczuciu, które nigdy nie przekroczyło granic szacunku, a którego niewinne wyznanie było następstwem zaufania, nie zaś nadziei: czyż chciałabyś, pani, zdradzić tę ufność, do której sama zdawałaś się upoważniać i której ja się oddałem bez żadnych zastrzeżeń? Nie, nie mogę w to uwierzyć; to znaczyłoby doszukiwać się w tobie błędu, a moje serce buntuje się całe na samą myśl znalezienia go w tobie: cofam wszystkie moje wyrzuty; mogłem napisać to wszystko, ale nie mogłem pomyśleć. Ach! pozwól mi pani wierzyć, iż jesteś doskonałą! oto jedyne szczęście, jakie mi pozostało. Czyż zdarzyło ci się kiedy użyczyć pomocy jakiemu nieszczęśliwemu, któryby jej bardziej potrzebował odemnie? nie opuszczaj mnie w tym obłędzie, w jakim mnie pogrążyłaś: użycz mi swego rozumu, skoro wydarłaś mi mój własny; nawróciwszy mnie, oświeć jeszcze, aby dokończyć swojego dzieła.
Nie chcę cię oszukiwać, pani, nie zdołasz dokonać tego, byś miała zwyciężyć mą miłość; ale nauczysz mnie panować nad nią; kierując mymi postępkami, dyktując me słowa, ocalisz mnie przynajmniej od straszliwego nieszczęścia obrażenia ciebie czemkolwiek. Racz przedewszystkiem rozprószyć tę rozpaczy pełną obawę; powiedz mi, że mi przebaczasz, że się litujesz nademną; zapewnij mnie o swojem pobłażaniu. Nie będziesz go miała z pewnością nigdy tak wiele, ile jabym pragnął; ale błagam o tyle bodaj, ile mi jest niezbędne do życia: czy mi i tego odmówisz?
Bądź zdrowa, pani; racz przyjąć z dobrocią ten hołd moich uczuć dla ciebie; nie jest on zdolny w niczem osłabić mego bezgranicznego szacunku.

20 sierpnia 17**.


LIST XXV.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Oto przebieg wczorajszego dnia: O godzinie jedenastej udałem się do pani de Rosemonde i, pod jej ochroną, zostałem wprowadzony do naszej niby-chorej, która jeszcze spoczywała w łóżku. Oczy miała bardzo zmęczone; przypuszczam, że i ona źle spała tej nocy. Skorzystałem z tego, że pani de Rosemonde oddaliła się na chwilę i podałem mój list; zrazu nie chciano go przyjąć; ale ja położyłem go na łóżku i poszedłem najniewinniej przysunąć fotel staruszki, która chciała umieścić się tuż koło swojej pieszczotki; trzeba więc było ukryć list, aby uniknąć skandalu. Chora, bardzo nieostrożnie, napomknęła coś o gorączce. Pani de Rosemonde poleciła mi ująć ją za puls, wysławiając wielce moje doświadczenie lekarskie. Panią de Tourvel spotkała więc podwójna przykrość: jedna, iż musiała powierzyć mi swoją rękę, druga, iż drobne kłamstewko zostało natychmiast odkryte. Jakoż ująłem jej dłoń, ściskając ją czule; równocześnie zaś drugą ręką ślizgałem się po jej ramieniu świeżem i pulchnem. Przebiegła osóbka nie odpowiedziała na to wszystko najmniejszym znakiem życia, więc rzekłem, puszczając jej rękę: „Niema nawet najlżejszego przyspieszenia.“ Czułem, iż minkę musi mieć bardzo surową, to też, za karę, nie szukałem jej spojrzeń. W chwilę potem rzekła iż pragnie wstać, więc zostawiliśmy ją samą. Obiad upłynął dość niewesoło, poczem pani de Tourvel oświadczyła, iż nie pójdzie na przechadzkę, dając mi tem samem do zrozumienia, iż nie będę miał sposobności z nią pomówić. Uczułem, iż tu jest właściwy moment na westchnienie i wzrok przepełniony boleścią; widocznie spodziewała się tego, gdyż spojrzała na mnie; była to jedyna chwila z całego dnia, w której udało mi się spotkać jej oczy. Mimo całej cnoty, i ona ma swoje małe sztuczki, tak jak każda inna. Znalazłem okazyę, aby zapytać, czy była na tyle łaskawą, by uwiadomić mnie o moim losie i byłem nieco zdziwiony, usłyszawszy odpowiedź: Owszem, odpisałam panu. Pilno mi było dobrać się do tej epistoły, ale czy to przez chytrość, czy przez niezręczność lub bojaźliwość, oddała mi ją dopiero wieczorem, w chwili rozstania. Posyłam ci, markizo ten list, również jak brulion mojego; czytaj i osądź, widzisz, z jaką skończoną obłudą ta dama twierdzi, że mnie nie kocha, gdy z pewnością rzecz się ma wręcz przeciwnie; i jeszcze gotowa się żalić, jeśli ja ją będę oszukiwał potem, gdy ona waha się oszukiwać mnie już przedtem! Tak, moja piękna przyjaciółko, najprzebieglejszy mężczyzna jeszcze nie dorówna w fałszu najbardziej szczerej kobiecie. Mimo to trzeba będzie udawać, iż wierzę tej całej gadaninie i odgrywać sceny rozpaczy, bo pani przyszła chętka bawić się w niezłomną cnotę! I jak tu się nie mścić za takie szelmostwa!... No! cierpliwości tylko!... ale do widzenia. Mam jeszcze dużo do pisania.
Ale, ale, nie zapomnij odesłać mi listu mojej okrutnej; kto wie? mogłaby w przyszłości przywiązywać wagę do takich głupstewek i chcę być na wszelki wypadek w porządku.
Nie piszę ci nic w kwestyi małej Volanges; pomówimy o tem przy najbliższej sposobności.

Zamek  *** , 22 sierpnia 17**.


LIST XXVI.

Prezydentowa de Tourvel do Wicehrabiego de Valmont.

Może pan być pewny, iż nie otrzymałby pan odemnie żadnej odpowiedzi, gdyby moje niemądre zachowanie się wczoraj wieczorem nie zmuszało mnie do paru wyjaśnień. Tak jest, płakałam, przyznaję: być może również, że i te dwa słowa, które pan mi przytaczasz z taką skwapliwością, wymknęły mi się z ust; widzę, że nic nie uszło pańskiej baczności; trzeba więc panu wszystko wytłómaczyć.
Ponieważ przywykłam wzbudzać tylko zacne i godziwe uczucia, brać udział jedynie w rozmowach, których mogę słuchać bez rumieńca, słowem cieszyć się bezpieczeństwem, na które zasługuję, nie umiem ani udawać, ani też ukrywać moich wrażeń. Zdumienie i pomięszanie, wywołane pańskiem zachowaniem, jakiś niezrozumiały lęk, spowodowany sytuacyą, w jakiej nie powinnam się była nigdy znaleść; być może wzburzenie, iż widzę się zrównaną z owemi kobietami, któremi pan pogardzasz i traktowaną przezeń w równie lekki sposób; oto, co było powodem moich łez i co wydarło mi z ust słowa skargi. Wyrażenie, które wydało się panu tak silnem, byłoby z pewnością o wiele jeszcze za słabe, gdyby mój płacz i mój okrzyk miały jeszcze inną pobudkę; gdybym, zamiast potępiać pańskie obrażające uczucia, mogła się lękać, iż kiedykolwiek byłabym zdolną je podzielić.
Nie, panie, nie mam tej obawy; gdybym ją miała, uciekłabym o sto mil od pana; udałabym się na pustynię, aby tam płakać nad nieszczęściem, iż spotkałam pana na mej drodze. Być może nawet, mimo całej pewności, że pana nie kocham, że nigdy go nie pokocham, być może byłabym lepiej uczyniła, idąc za radą moich przyjaciół i nie pozwalając mu nawet przybliżyć się do siebie.
Uwierzyłam, i to moja jedyna wina, uwierzyłam, że pan potrafi uszanować uczciwą kobietę, która najszczerzej pragnęła i pana również uważać za uczciwego mężczyznę; która stawała już nawet w pańskiej obronie, podczas gdy pan znieważałeś ją przez swoje zbrodnicze zamiary. Pan mnie nie zna; nie, panie, pan mnie nie zna. Inaczej nie byłoby panu przyszło na myśl brnąć z jednego zuchwalstwa w drugie. Stąd, iż ośmieliłeś się mówić mi rzeczy, których nie powinnam słuchać, uczułeś się pan w prawie napisania listu, którego nie powinnabym czytać: i po tem wszystkiem prosisz mnie, abym kierowała twymi postępkami, dyktowała twoje słowa! Dobrze więc, stanie się jak pan żąda; milczenie i niepamięć, oto rady, jakich mnie przystoi udzielić, panu usłuchać; wówczas będziesz miał w istocie prawa do mego pobłażania: od pana zależałoby jedynie zdobyć sobie prawa do mojej wdzięczności... Ale nie, nie zwrócę się z prośbą do tego, który mnie nie uszanował: nie dam dowodu ufności człowiekowi, który nadużył mego bezpieczeństwa. Zniewalasz mnie pan, bym się go musiała obawiać, może nawet nienawidzić: nie chciałam tego; pragnęłam widzieć w panu jedynie siostrzeńca mojej najczcigodniejszej przyjaciółki; przeciwstawiałam głos przyjaźni głosowi ogółu, który pana oskarżał. Zniszczyłeś wszystko; i, przewiduję to, nie będziesz chciał niczego naprawić.
Poprzestaję na tem, aby oznajmić panu, że jego uczucia obrażają mnie, że ich wyznanie jest dla mnie zniewagą. Nie tylko nie zdobędziesz mojej wzajemności, ale jeśli sobie nie nakażesz milczenia, którego, sądzę, mam prawo oczekiwać, a nawet wymagać od pana, zmusisz mnie, abym pana nigdy nie oglądała na oczy. Dołączam do tego pisma pański list, w nadziei, że i pan również zechcesz mi zwrócić ten oto; byłoby to dla mnie wielką przykrością, gdyby miał pozostać jakikolwiek ślad wydarzenia, które nigdy nie było powinno mieć miejsca.

21 sierpnia 17**.


LIST XXVII.

Cecylia Volanges do Markizy de Merteuil.

Mój Boże, jaka pani jest dobra! Jak pani to dobrze odczuła, że łatwiej mi będzie pisać do pani, niż mówić! Bo też to, co mam pani powiedzieć, to bardzo ciężko jest wyznać: ale przecież pani jest moją przyjaciółką, wszak prawda? Och, tak, moją ukochaną przyjaciółką! Będę się starała nie bać się; mnie tak trudno dać sobie rady bez pani, bez pani wskazówek! Bardzo mi jest ciężko, zdaje mi się, że każdy odrazu pozna po mnie, co ja myślę: a szczególniej, kiedy on jest przytem, to czerwienię się zaraz, jak tylko kto spojrzy na mnie: wczoraj, kiedy to pani widziała, że płakałam, to z tego, że chciałam powiedzieć coś pani, a potem nie wiem co takiego nie dawało mi się odezwać i kiedy mnie pani spytała, co mi jest, łzy mi tak same jakoś napłynęły do oczu. Nie umiałabym poprostu wymówić jednego słowa. Żeby nie pani, mama byłaby wszystko spostrzegła i coby się wówczas stało ze mną? Oto, jakie teraz jest moje życie, zwłaszcza od ostatnich czterech dni!
Całe cztery dni upłynęło już, tak, wszystko muszę pani powiedzieć, od czasu jak p. kawaler Danceny do mnie napisał; och! zaręczam pani, że kiedy znalazłam jego list, zupełnie nie wiedziałam, co to takiego; ale, żeby już nic nie skłamać, nie mogę się zaprzeć, że strasznie mi się przyjemnie zrobiło, kiedym czytała ten list; widzi pani, wolałabym już mieć zmartwienie przez całe życie, niż żeby on nie był do mnie napisał tego listu. Ale wiedziałam dobrze, że nie powinnam mu była tego powiedzieć, i mogę pani zaręczyć nawet, że mu powiedziałam, że jestem bardzo rozgniewana; ale on mówi, że to było ponad jego siły i ja to bardzo rozumiem; bo i ja postanowiłam sobie, że mu nie odpowiem, a i tak nie mogłam się powstrzymać i odpowiedziałam. Och, ja tylko jeden raz napisałam do niego i to nawet głównie poto, żeby mu powiedzieć, żeby już do mnie nie pisał: ale, mimo to, on ciągle pisuje do mnie; a że ja mu nie odpowiadam, widzę, że jest taki smutny, a mnie to martwi jeszcze bardziej: tak, że nie wiem już, co mam robić, ani jak postępować i doprawdy jestem bardzo biedna.
Niech mi pani powie, proszę pani, czy to bardzo byłoby źle, żeby mu odpisać od czasu do czasu? tylko dopóty, aż on potrafi przemóc to na sobie, żeby nie pisać więcej i żeby zostać tak, jak byliśmy przedtem: bo, co do mnie, jak tak dalej będzie, to nie wiem, co się ze mną stanie. O, kiedym czytała jego ostatni list, tom płakała, płakała tak, żem się nie mogła uspokoić; i jestem pewniutka, że, jeżeli mu jeszcze teraz nie odpowiem, to znowu będziemy mieli z tego masę zmartwienia.
Poślę pani także jego list, albo odpis z niego i niech pani osądzi; zobaczy pani, że to naprawdę nic złego to, o co on prosi. Jednakże, jeżeli pani się będzie wydawać, że to nie trzeba, to przyrzekam pani, że się powstrzymam; ale pewna jestem, że pani będzie myślała tak jak ja, że w tem niema nic złego.
Kiedy już o tem mówimy, niech mi pani pozwoli zadać sobie jeszcze jedno pytanie: mówiono mi, że to jest złe, żeby kogoś kochać; ale dlaczego tak? Dlatego się pani o to pytam, bo kawaler Danceny utrzymuje, że w tem wcale nie ma nic złego i że prawie wszyscy kogoś kochają; gdyby tak było w istocie, to nie wiem, czemu ja jedna miałabym sobie tego zabraniać: lub też, może to jest co złego tylko u panien? bo przecież słyszałam, jak mama sama mówiła, że pani de D... kocha pana M... i nie mówiła o tem, jak o czemś bardzo niedobrem; a przecież pewna jestem, że pogniewałaby się na mnie, gdyby choć trochę domyślała się mojej przyjaźni dla pana Danceny. Mama uważa mnie zawsze za dziecko i o niczem ze mną nie mówi. Myślałam, kiedy mnie odbierała z klasztoru, że to po to, aby mnie wydać za mąż; ale teraz wydaje mi się, że nie: nie, żeby mi chodziło o to, zaręczam pani; ale pani, która jest z nią w takiej przyjaźni, może pani wie, jak to z tem jest naprawdę; jeżeli pani wie, mam nadzieję, że mi pani powie.
To dopiero długi list mi się napisał; ale, skoro pani pozwoliła pisać mi do siebie, skorzystałam z tego, aby powiedzieć pani wszystko i liczę na pani przyjaźń. Mam zaszczyt pozostać etc.

Paryż, 23 sierpnia 17**.


LIST XXVIII.

Kawaler Danceny do Cecylii Volanges.

Jakto, panno Cecylio, czyż zawsze wzdraga się pani mi odpowiedzieć! nic więc nie zdoła pani ugiąć i każdy dzień unosi ze sobą nadzieję, jaka mi z jego brzaskiem zaświtała? Cóż więc jest warta ta przyjaźń, której nie zaprzesz się chyba, iż istnieje między nami, jeżeli nie posiada dość siły, by cię uczynić tkliwą na moją niedolę; jeżeli ci pozwala zostać spokojną i chłodną, podczas gdy ja cierpię wszystkie męczarnie nieugaszonych płomieni; jeżeli nie tylko nie zdoła obudzić w tobie zaufania, lecz nie wystarcza nawet, aby cię natchnąć odrobiną litości? Jakto, przyjaciel twój cierpi i ty nie czynisz nic, aby mu dopomóc! Błaga cię o jedno słowo tylko i ty mu go odmawiasz! i ty chcesz, aby on zadowolił się uczuciem tak wątłem, o którem się nawet obawiasz upewnić go powtórnie!
Nie chciałabyś być niewdzięczną, mówiłaś pani wczoraj: ach! wierzaj mi pani, chcieć płacić miłość przyjaźnią, to nie znaczy obawiać się okazania niewdzięczności, to znaczy jedynie obawiać się ściągnięcia na siebie jej pozoru. Mimo to, nie śmiem dłużej mówić pani o uczuciu, które, skoro pani go nie dzieli, może dla pani być jedynie ciężarem; trzeba mi je za jakąbądź cenę zamknąć w samym sobie, czekając, aż nauczę się je pokonywać. Czuję, jak bardzo praca ta będzie uciążliwą; nie taję, będę potrzebował wszystkich sił moich po temu; ucieknę się do wszelkich środków: jest między nimi jeden, który najcięższym będzie dla mego serca, a mianowicie przypominać sobie często, że twoje jest dla mnie z głazu. Spróbuję nawet rzadziej panią widywać, i już myślę nad tem, aby znaleść jakąś stosowną wymówkę po temu.
Jakto! ja miałbym wyrzec się słodkiego nałogu codziennego widywania pani! Ach, to jedno jest pewne, że nigdy nie przestanę boleć nad tą stratą. Wieczysta niedola będzie nagrodą najtkliwszej w świecie miłości; i tyś pani sama tak chciała, i to będzie twoje dzieło! Nigdy, czuję to, nie odnajdę szczęścia, które dzisiaj tracę; ty jedna byłaś stworzona dla mego serca; z jakąż rozkoszą uczyniłbym ślub, że będę żył jedynie dla ciebie! Ale ty nie chcesz przyjąć tego ślubu; twoje milczenie przekonuje mnie dostatecznie, że serce twoje nic do ciebie za mną nie przemawia; milczenie to jest zarazem i najpewniejszym dowodem twojej obojętności i najokrutniejszym sposobem okazania mi jej. Żegnam więc panią.
Nie śmiem już łudzić się nadzieją odpowiedzi; miłość byłaby ją skreśliła z zapałem, przyjaźń z życzliwością, litość nawet z wyrozumieniem: ale litość, przyjaźń i miłość zarówno są obce twojemu, pani, sercu.

Paryż, 23 sierpnia 17**.


LIST XXIX.

Cecylia Volanges do Zofii Carnay.

Dobrze ci mówiłam, Zosiu, że są wypadki, w których można pisywać; i bardzo sobie dziś wyrzucam, żem poszła za twoją radą, która sprawiła nam tyle zgryzoty, kawalerowi Danceny i mnie. Musiałam chyba mieć słuszność, kiedy pani de Merteuil, osoba, która z pewnością wie dobrze, co trzeba, a co nie, sama wreszcie doszła do tego samego przekonania, co ja. Ze wszystkiem się jej zwierzyłam. Z początku powiedziała mi to co i ty: ale kiedy jej wszystko dobrze wytłómaczyłam, przyznała, że to jest zupełnie co innego; żąda tylko, abym jej pokazywała wszystkie moje listy i wszystkie listy kawalera Danceny, aby być pewną, że nie napiszę nic, czego nie trzeba; toteż teraz jestem już całkiem spokojna. Mój Boże, jak ja kocham panią de Merteuil! jaka ona dobra! a to jest kobieta jak najbardziej szanowna. Teraz więc wszystko jest bez zarzutu.
Dopieroż teraz będę pisała do p. Danceny, a on jaki będzie szczęśliwy! jeszcze więcej, niż sam przypuszcza: bo dotąd mówiłam mu tylko o mojej przyjaźni, a on zawsze chciał, żebym mówiła o miłości. Myślałam, że to jest jedno i to samo: ale jakoś nie śmiałam i jemu to było przykro. Powiedziałam to pani de Merteuil; rzekła mi, że miałam słuszność i że nie trzeba przyznawać, że się czuje miłość dla kogoś, aż dopiero wtedy, jak już nie można się od tego powstrzymać; otóż ja pewna jestem, że już nie będę mogła się dłużej powstrzymać; ostatecznie to jest jedno i to samo, a jemu to będzie przyjemniej.
Pani de Merteuil powiedziała mi także, że mi pożyczy książek, w których mowa jest o tem wszystkiem i z których nauczę się, jak mam postępować i także nauczę się pisać lepiej niż teraz; bo widzisz, ona mi wytyka wszystkie moje braki i to jest najlepszy dowód, że mnie bardzo kocha: zaleciła mi tylko, żeby nic mamie nie mówić o tych książkach, boby to wyglądało, jakgdyby na wymówkę, że mama zanadto zaniedbała moje wykształcenie i toby mogło ją zmartwić. Och! ani słóweczka o tem mamie nie pisnę.
To jednak jest szczególne, żeby osoba, która ledwo że jest moją krewną, więcej troszczyła się o mnie, niż moja rodzona matka! co to za szczęście dla mnie, że ją spotkałam!
Poprosiła także mamy, żeby pozwoliła wziąć mnie pojutrze do Opery, do swojej loży; powiedziała mi, że będziemy zupełnie same i że będziemy sobie rozmawiały cały czas, bez obawy żeby nas kto usłyszał: wolę to jeszcze o wiele, niż Operę. Pomówimy także o mojem małżeństwie: bo powiedziała mi, że to prawda, że ja mam iść za mąż; ale nie mogłyśmy o tem dłużej porozmawiać. Doprawdy, czy to nie dziwne, że mama nie mówi ze mną o tem ani słowa?
Do widzenia, moja Zosieńko, muszę teraz pisać do kawalera Danceny! Ach, jakam ja teraz szczęśliwa!

24 sierpnia 17**.


LIST XXX.

Cecylia Volanges do Kawalera Danceny.

Zatem, panie kawalerze, godzę się napisać do pana, upewnić go o mojej przyjaźni, o mojej miłości, skoro bez tego miałby pan być nieszczęśliwy. Mówi pan, że ja nie mam dobrego serca: zaręczam panu z pewnością, że pan się myli i spodziewam się, że teraz już pan nie wątpi o tem. Jeżeli pan się tem martwił, że ja nie pisałam do pana, czy myśli pan, że i mnie również nie było z tem ciężko? Ale bo też, za żadne skarby świata, nie chciałabym zrobić coś, coby było niedobrze: i nawet z pewnością nie byłabym się przyznała do mojej miłości, gdybym się mogła powstrzymać od tego; ale zanadto mi przykro patrzeć, jak pan jest smutny. Mam nadzieję, że teraz już pan nigdy nie będzie taki i że będziemy teraz bardzo szczęśliwi.
Spodziewam się, iż pana ujrzę dziś wieczorem i że pan przyjdzie wcześnie; z pewnością nigdy tak wcześnie, jak jabym pragnęła. Mama spędza dziś wieczór w domu i pewno pana będzie chciała zatrzymać; mam nadzieję, że pan nie będzie już zaproszony gdzieindziej, tak jak przedwczoraj. Musiała być bardzo przyjemna ta kolacya, na którą pan poszedł? bo jakoś strasznie się panu spieszyło? Ale nie mówmy już o tem: teraz, kiedy pan wie, że go kocham, mam nadzieję, że będzie się pan starał być ze mną tyle, ile tylko można; bo co do mnie, to mi jest dobrze tylko wtedy, kiedy jestem z panem i chciałabym bardzo, aby i panu było tak samo.
Bardzo zmartwiona jestem, że pan jest jeszcze smutny w tej chwili, ale to nie z mojej winy. Poproszę pana o granie na harfie, zaraz, jak tylko pan przyjdzie, żeby pan dostał mój list jaknajprędzej. Więcej już nie mogę zrobić.
Do widzenia panu. Kocham pana bardzo, z całego serca: im częściej to panu powtarzam, tem więcej rada jestem; mam nadzieję, że i pan będzie także.

24 sierpnia 17**.


LIST XXXI.

Kawaler Danceny do Cecylii Volanges.

O tak, z pewnością, pani, będziemy szczęśliwi. Moje szczęście jest pewne, skoro jestem kochany przez panią; twoje nie skończy się nigdy, jeżeli ma trwać tak długo, jak miłość, którą mnie natchnęłaś! Jakto! ty kochasz mnie, ty nie wzdragasz się już upewnić mnie o swojej miłości! Im częściej mi to powtarzasz, tem więcej rada jesteś! Gdy przeczytałem to czarujące: kocham pana, napisane twoją ręką, zdawało mi się, że słyszę twoje cudne usta, jak powtarzają mi to wyznanie. Ujrzałem zwrócone ku mnie te niebiańskie oczy, upiększone jeszcze wyrazem czułości. Usłyszałem twoje zaklęcie, iż żyć pragniesz jedynie dla mnie na zawsze. Och, przyjmij i moje śluby, iż życie całe poświęcę dla twego szczęścia; przyjmij je i bądź pewna, że nie sprzeniewierzę im się nigdy.
Jakiż szczęśliwy dzień spędziliśmy wczoraj! Ach! czemuż pani de Merteuil nie codziennie ma jakieś tajemnice do omawiania z twoją matką? czemuż trzeba, aby myśl o tem skrępowaniu, jakie nas czeka, musiała się mięszać do czarujących wspomnień, przepełniających mą duszę? czemuż nie mogę bez przerwy pieścić tej drobnej rączki, która mi napisała: kocham pana! okrywać ją pocałunkami i mścić się w ten sposób za odmowę, jakiej doznałem, gdym sięgnął po większą jeszcze łaskę!
Powiedz mi, Cesiu ubóstwiana, skoro twoja mama wróciła do pokoju, kiedy byliśmy zmuszeni, wskutek jej obecności, zwracać na siebie jedynie obojętne spojrzenia, kiedy nie mogłaś mnie już pocieszać zapewnieniami twojej miłości po odmowie, jakiej doznałem, gdy zapragnąłem od ciebie żywszego uczuć dowodu, czyż nie uczułaś w sercu żadnego żalu? czyż nie powiedziałaś sobie może: ten pocałunek uczyniłby go jeszcze szczęśliwszym i to ja pozbawiłam go tego szczęścia! Przyrzeknij mi, moja ubóstwiana, że przy najbliższem widzeniu naszem nie będziesz już taka surowa. Dzięki tej obietnicy znajdę odwagę do znoszenia przeciwności, jakie gotują nam losy; rozłąki mniej będą dla mnie bolesne, jeżeli będę miał pewność, że i ty dzielisz moje żale.
Do widzenia, moja Cesiu urocza; nadchodzi pora w której mam udać się do waszego domu. Niepodobieństwem byłoby mi rozstać się z tobą, gdyby to nie było poto, aby pospieszyć oglądać cię znowu. Do widzenia, moja ukochana, teraz, zawsze i na wieki.

25 sierpnia 17**.


LIST XXXII.

Pani de Volanges do Prezydentowej de Tourvel.

Żądasz zatem, moja dobra przyjaciółko, abym uwierzyła w cnotę pana de Valmont? Wyznaję, że nie mogę się na to odważyć, i że równie trudnoby mi było uznać go poczciwym człowiekiem na podstawie jednego opisanego przez ciebie faktu, jak, dla jednego błędu, potępić jako zbrodniarza człowieka znanego z zacności. Ludzkość nie jest doskonała w żadnym kierunku, ani w złem, ani w dobrem. Zbrodniarz ma swoje cnoty, tak, jak uczciwy człowiek ma swoje słabości. Prawda ta wydaje mi się tem godniejszą pamięci, ile że z niej właśnie płynie potrzeba wyrozumienia tak dla złych, jak też i dla dobrych; ona to winna chronić jednych od pychy, drugich od zrozpaczenia o sobie. Pomyślisz zapewne, że ja w tej chwili bardzo niedoskonale stosuję tę pobłażliwość, której zasady wyznaję; ale bo też cnota ta staje się w moich oczach jedynie niebezpieczną słabością, kiedy prowadzi nas do tego, aby jednaką miarą mierzyć niegodziwca i poczciwego człowieka.
Nie pozwolę sobie z pewnością na dociekanie pobudek postępku p. de Valmont; chcę wierzyć, iż są one nie mniej chwalebne od samego uczynku: ale czyż to zmienia fakt, iż strawił całe życie na tem, aby szerzyć wśród rodzin niepokój, hańbę i zgorszenie? Słuchaj, jeżeli chcesz, głosu nieszczęśliwego, którego on wspomógł; ale niech ci ten głos nie przeszkadza słyszeć jęki stu ofiar, które pognębił. Choćby p. de Valmont był, jak mi to powiadasz, jedynie przykładem niebezpieczeństwa złych wpływów, to czyż naodwrót jego wpływ nie jest conajmniej równie niebezpiecznym? Przypuszczasz, moja droga, że on może być zdolnym do szczęśliwego nawrócenia? idźmy jeszcze dalej; przypuśćmy nawet, że ten cud istotnie nastąpił. Czy nie zostaje jeszcze zawsze przeciw niemu wyrok opinii publicznej, i czy wyrok ów sam nie wystarcza, aby wytyczyć twoje postępowanie? Bóg jeden może odpuścić winy za chwilę skruchy; on czyta w sercach; ale ludzie mogą sądzić myśli jedynie na podstawie uczynków; i nikt z pomiędzy nich, postradawszy szacunek u drugich, nie ma prawa się skarżyć na nieufność, z jaką się spotyka. Pomyśl zwłaszcza, moja młoda przyjaciółko, że nieraz do utraty tego szacunku, wystarcza to, że ktoś nie dość ceny zdaje się doń przywiązywać. Nie nazywaj tego surowego prawidła niesprawiedliwością; bowiem, prócz tego, że ludzie mają powód mniemać, iż nie wyrzeka się tego cennego dobra ktoś, kto ma do niego pełne prawo, niewątpliwem jest, że z większą łatwością może ulec złemu ten, komu nie stanowi zapory ów potężny hamulec. W takiem zaś świetle postawiłoby cię twoje ściślejsze zbliżenie z panem de Valmont, chociażby samo przez się najniewinniejsze w świecie.
Przestraszona zapałem, z jakim występujesz w jego obronie, spieszę uprzedzić możliwe zarzuty. Przytaczasz mi panią de Merteuil, której świat zdołał wybaczyć tę przyjaźń; zapytasz czemu go przyjmuję w mym domu; powiesz mi, iż pan de Valmont nie tylko nie został odtrącony przez wszystkich uczciwych ludzi, ale przeciwnie, jest mile widziany, poszukiwany nawet w całem tak nazwanem dobrem towarzystwie. Sądzę, że mogę odpowiedzieć ci na wszystko.
Przedewszystkiem, pani de Merteuil, w istocie osoba ze wszech miar godna szacunku, posiada może jedną jedyną wadę, a mianowicie zbytnią ufność w swoje siły; jest to zręczny sternik, któremu sprawia przyjemność prowadzić swoją łódź pośród skał i wirów. Dobry wynik starczy za usprawiedliwienie tej śmiałości: ale, o ile słusznie można ją podziwiać, o tyle byłoby nieroztropnie wstępować w jej ślady; ona sama przyznaje to i obwinia się o tę słabostkę. Im dłużej obraca się w świecie i patrzy nań, tem zasady jej stają się surowsze: i nie waham się upewnić cię, że przychyliłaby się niewątpliwie do mego poglądu.
Co się tyczy mnie samej, to nie będę uniewinniała siebie tak samo jak drugich. Istotnie, przyjmuję pana de Valmont, tak jak przyjmują go wszędzie i wszyscy: jest to jedna niekonsekwencya więcej pośród tysiąca innych, władających naszem społeczeństwem. Wiesz dobrze, jak i ja, że życie spływa nam na tem, aby je widzieć, narzekać na nie i poddawać się im. Pan de Valmont, przy pięknem nazwisku, dużym majątku i wielu ujmujących zaletach, zrozumiał bardzo rychło, że, aby stać się panem swego otoczenia, wystarczy posługiwać się z jednaką zręcznością pochlebstwem i szyderstwem. Nikt nie posiada w tym stopniu co on tego podwójnego talentu: jednym zdobywa sobie ludzi, dzięki drugiemu umie w nich wzbudzać postrach. Nikt go nie szanuje, ale wszyscy się z nim liczą. Oto jest jego rola wśród tego świata, który, z większą ostrożnością niż odwagą, woli oszczędzać go, niż otwarcie stanąć przeciw niemu.
Ale to pewna, że ani sama pani de Merteuil, ani żadna inna kobieta, nie odważyłaby się z pewnością zakopać gdzieś na wsi, prawie sam na sam, z człowiekiem tego pokroju. I oto właśnie najcnotliwsza, najskromniejsza z pośród wszystkich musiała dać przykład tej niewłaściwości; wybacz mi, proszę, to słowo, ale wydarło się ono z ust przyjaźni. Wierzaj mi, moja droga przyjaciółko, właśnie twoja nieskazitelność zwraca się tu przeciwko tobie, wpajając w serce twoje uczucie zwodnego bezpieczeństwa. Pomyśl więc, że będziesz miała za sędziów z jednej strony ludzi lekkich, i ci nie będą zdolni uwierzyć w cnotę, której przykładów nie widzą koło siebie; z drugiej złych, którzy będą udawać, iż w nią nie wierzą, aby się pomścić na tobie za to, iż ją istotnie posiadasz. Pomyśl nad tem, że czynisz w tej chwili coś, na co nie każdy mężczyzna odważyłby się narażać. To pewna, że z pośród młodych ludzi, między którymi pan de Valmont aż nadto umiał stać się wyrocznią, każdy stateczniejszy strzegłby się z pewnością ściągać na siebie pozór zbyt ścisłej z nim zażyłości; a ty, ty nie obawiasz się tego! Ach! cofnij się, cofnij, zaklinam cię o to... Jeśli moje wywody nie wystarczyły, aby cię przekonać, ustąp to mojej przyjaźni; ona to każe mi ponawiać moje przestrogi, ona niechaj starczy za ich usprawiedliwienie. Znajdujesz ją zbyt surową, ja chciałabym, aby surowość ta była zbyteczną; ale wolę, byś się miała użalać na jej zbytnią gorliwość, niźli na jej opieszałość.

24 sierpnia 17**.


LIST XXXIII.

Markiza de Merteuil do Wicehrabiego de Valmont.

Z chwilą, kiedy obawiasz się dojść do celu, mój drogi wicehrabio, z chwilą, gdy twoim zamiarem jest dostarczyć broni przeciwko sobie, i nie tyle pragniesz zwyciężyć, ile walczyć, nie mam już nic do powiedzenia. Postępowanie twoje jest arcydziełem roztropności. Byłoby arcydziełem głupstwa w razie odwrotnego przypuszczenia; i, jeżeli mam być z tobą szczera, obawiam się, że ty ulegasz złudzeniom pod tym względem.
Nie to ci wyrzucam, że nie skorzystałeś z chwili. Z jednej strony nie jest mi wcale dość jasnem, czy ta chwila nadeszła: z drugiej, wiem dobrze, że wbrew przysłowiu, utraconą sposobność zawsze się da odzyskać, podczas gdy wszystko można zepsuć przedwczesnym pośpiechem.
Ale, czynem istotnie godnym uczniaka, jest to, iż puściłeś się na pisanie. Zechciej się tylko zastanowić trochę, dokąd cię to ma zaprowadzić? Czy może masz nadzieję przekonać na drodze argumentacyi tę kobietę, iż powinna ci się oddać? Zdaje mi się, że taka prawda może być jedynie odczuta, a nie dowiedziona i że, aby ją kobiecie narzucić, jedyną drogą jest wzruszyć ją, nie zaś rezonować: lecz i na cóżby ci się przydało, gdybyś ją i wzruszył swojemi epistołami, skoro nie będzie cię w tej chwili na miejscu, aby z tego skorzystać? Choćby nawet twoje piękne frazesy zdołały mocą nadprzyrodzoną wprawić ją w miłosne upojenie, czy pochlebiasz sobie, iż starczy tej mocy na to, aby, jeszcze przed wyznaniem, nie przyszła chwila opamiętania? Pomyśl, ile czasu potrzeba na napisanie listu; ile go upływa, zanim się dostanie do rąk odbiorcy; i zastanów się, czy zwłaszcza kobieta z zasadami, jak twoja święta, może hodować przez tak długi czas pokusę, którą stara się zwalczać wszelkiemi siłami?
Ten sposób może być skutecznym u dzieci, które, kiedy piszą kocham cię, nie wiedzą, że tem samem mówią jestem twoja. Ale rezonująca cnota pani de Tourvel zdaje się znać bardzo dobrze wartość i znaczenie wyrazów. Toteż, mimo przewagi, jaką uzyskałeś nad nią w waszej rozmowie, ona cię bije na głowę w swoim liście. A potem, czy wiesz co się dzieje? przez to samo, że ktoś się spiera, nie chce ze swego ustąpić. Siląc się na wyszukanie skutecznych argumentów, znajduje je wreszcie, wygłasza i później już się przy nich upiera, nie tyle dlatego, że są coś warte, jak aby nie zaprzeczyć samemu sobie.
Wreszcie, jedna uwaga jeszcze, której dziwię się, iż sam sobie nie uczyniłeś. Nie ma nic równie trudnego w miłości, jak pisać w sposób dający złudzenie prawdopodobieństwa: czyniąc to na chłodno, używa się niby tych samych wyrażeń; ale nie układa się ich jakoś tak samo, a raczej układa się je i to już wystarczy. Odczytaj swój list: jest w tem pisaniu jakiś porządek, jakiś ład, który zdradza cię przy każdem zdaniu. Chcę przypuszczać że twoja prezydentowa zbyt mało wyrobiona jest, aby się na tem poznać: ale cóż stąd? Wrażenie jest niemniej chybione. To wada wszystkich romansów: autor dobywa ostatniego tchu, aby się rozpalić, a czytelnik pozostaje zimny. Jedna Heloiza może stanowi wyjątek; toteż, mimo całego talentu autora, nigdy nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że tło tego romansu musi być prawdziwe. Całkiem co innego w rozmowie. Przyzwyczajenie modulowania głosu może dać jego brzmieniu akcenty uczucia: łatwość wylewania łez pomnaża jeszcze to wrażenie: wyraz pożądania mięsza się w oczach z wyrazem tkliwości; wreszcie mniejsza ciągłość ustnej rozmowy łatwiej pozwala przybrać ów ton pomięszania i nieładu, które są prawdziwą wymową miłości; przedewszystkiem zaś obecność kochanej osoby poraża zdolność zastanowienia i budzi w nas bezwiedną chęć uznania się zwyciężoną.
Wierzaj mi, wicehrabio: żądają od ciebie, abyś nie pisał więcej, skorzystaj z tego, aby naprawić swój błąd i czekaj na sposobność rozmowy. Czy wiesz, że ta kobieta silniejsza jest, niż przypuszczałam? jej obrona jest wcale tęga: gdyby nie rozmiary jej listu i nie furtka, jaką ci zostawia, byś mógł powrócić do przedmiotu na temat niedokończonego zdania o wdzięczności, nie byłaby się zdradziła ani na chwilę.
Mojem zdaniem, powinno ci dodać wiary w zwycięztwo to, że ona zużywa za wiele sił naraz: przewiduję, że wyczerpie je na obronę słowa i że już jej ich zabraknie na obronę rzeczy.
Odsyłam ci twoje dwa listy, i, jeżeli masz nieco zastanowienia, będą to ostatnie aż do chwili szczęśliwego nazajutrz. Gdyby nie było tak późno, pomówiłabym z tobą jeszcze o małej Volanges, która czyni dość szybkie postępy: jestem z niej bardzo zadowolona. Spodziewam się skończyć z nią jeszcze przed tobą, ku twojemu tem większemu zawstydzeniu. Do widzenia na dzisiaj.

24 sierpnia 17**.


LIST XXXIV.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Mówisz wspaniale, moja piękna przyjaciółko: ale po co zadawać sobie tyle trudu, aby udowodnić coś, o czem nikt nie wątpi. Aby szybko iść naprzód w miłości, lepiej jest mówić, niż pisać; to, jak sądzę, sens moralny całego twojego listu. Ależ to są najelementarniejsze zasady sztuki uwodzenia! Pozwolę sobie tylko zauważyć, że ty dopuszczasz jeden tylko jedyny wyjątek od tej zasady, gdy tymczasem istnieją dwa. Do dzieci, które wstępują na tę drogę przez nieśmiałość, a wydają się na łup przez niewiedzę, trzeba dołączyć jeszcze kobiety-pięknoduszki, które dają się na nią wciągnąć przez miłość własną, a które próżność zapędza wreszcie do pułapki. Tak naprzykład jestem pewny, że gdy hrabina de B... odpowiedziała bez trudności na mój pierwszy list, nie kochała się wówczas we mnie ani trochę więcej, niż ja w niej i chwyciła się jedynie sposobności porozprawiania na temat, w którym da się powiedzieć wiele ładnych rzeczy.
Jakbądź się rzeczy mają, adwokat powiedziałby ci, markizo, że kwestya zasad jest w tym przypadku zgoła bezprzedmiotową. Bowiem ty, jak widzę, przypuszczasz, że ja mam wolny wybór pomiędzy pisaniem a rozmową; tak zaś nie jest. Od czasu wypadku z dnia 19-tego, moja okrutna, obwarowana jak forteca, unika wszelkiej możliwości spotkania, i to ze zręcznością wobec której moja staje się bezradną; do tego stopnia, że jeżeli to ma potrwać dłużej, będę zmuszony poważnie zastanowić się nad sposobami odzyskania straconej przewagi, bo nie mogę przecież ścierpieć, bym miał uznać się przez nią pobitym na jakimkolwiek terenie. Moje listy nawet stały się przedmiotem cichej wojny podjazdowej; nie dość, że na nie nie odpowiada, ale wprost nie chce ich przyjmować. Za każdym razem trzeba używać jakiegoś nowego podstępu, a i to nie zawsze się udaje.
Przypominasz sobie, jakiego prostego sposobu użyłem dla oddania pierwszego listu; z drugim również poszło bardzo gładko. Prosiła mnie, bym zwrócił jej list: wręczyłem mój w jego miejsce, bez najmniejszego podejrzenia z jej strony. Ale, czy to ze złości, że dała się tak oszukać, czy przez kaprys, czy też z pobudek cnoty (bo wreszcie zmusi mnie, abym uwierzył w cnotę), stanowczo broniła się przed przyjęciem trzeciego. Mam nadzieję jednak, że przykre położenie, w jakiem omal się nie znalazła w następstwie tej odmowy, poprawi ją na przyszłość.
Nie bardzo mnie dziwiło, że nie chciała przyjąć tego listu, który próbowałem jej wręczyć całkiem poprostu; byłoby to już pewnem ustępstwem z jej strony; ja zaś byłem przygotowany na długą walkę. Po tem usiłowaniu, które zresztą było jedynie mimochodem uczynioną próbą, włożyłem mój list w kopertę i wybrawszy chwilę tualety, kiedy pani de Rosemonde i panna służąca znajdowały się w pokoju mojej pani, posłałem go przez mego strzelca, rozkazując mu oznajmić, że są to papiery, o które pani de Tourvel mnie prosiła. Zgadłem dobrze, że, w obawie przykrych wyjaśnień, nie zdobędzie się na to, aby wprost odrzucić zuchwałą przesyłkę; w istocie, wzięła list, a wysłannik mój, który miał rozkaz śledzić wyraz jej twarzy (umie zaś spostrzegać wcale bystro), zauważył jedynie lekki rumieniec i więcej zakłopotania, niż gniewu.
Winszowałem sobie już zatem, pewny, że albo zachowa list, albo też, jeżeli zechce go zwrócić, będzie musiała znaleść się ze mną sam na sam, co mi dostarczy sposobności rozmowy. Jakoż, w niespełna godzinę później, służący jej wchodzi do mego pokoju i oddaje mi zwitek, na którego kopercie poznaję pismo tak upragnione. Otwieram z pośpiechem... Był to mój własny list, nieotwarty i złożony jedynie we dwoje. Podejrzewam, że obawa, iż ja mógłbym być mniej drażliwy od niej w kwestyi skandalu, kazała się jej uciec do tego szatańskiego podstępu.
Znasz mnie, markizo; nie potrzebuję ci zatem malować mojej wściekłości. Trzeba jednak było przywołać na pomoc całą zimną krew i szukać nowych sposobów. Oto jedyny, jaki znalazłem.
Codziennie rano posyła się stąd po listy na pocztę, odległą o jakie trzy ćwierci mili. Do tego celu służy zamknięta puszka, do której poczmistrz ma jeden klucz, zaś pani de Rosemonde drugi. Każdy wrzuca do tej puszki listy, kiedy mu się podoba; ktoś ze służby niesie je na pocztę, rano zaś odbiera te, które przybyły. Cała służba, swoja czy obca, wypełnia ten obowiązek kolejno. Nie była to wprawdzie kolej mego służącego; mimo to, podjął się iść pod pozorem, że ma coś do załatwienia w tej stronie.
Zabrałem się tedy do mojej epistoły. Zmieniłem charakter pisma na adresie i podrobiłem wcale nieźle na kopercie pieczątkę z Dijon. Obrałem to miasto, ponieważ wydawało mi się zabawnie, skoro ubiegam się o te same prawa, co mąż, pisać również z tego samego miejsca, a także, ponieważ moja dama kładła nam przez cały tydzień w uszy, iż pragnęłaby bardzo mieć wiadomości z Dijon. Uważałem za rzecz sprawiedliwą dostarczyć jej tej przyjemności.
Uporawszy się z temi wszystkiemi ostrożnościami, bez trudności zdołałem wmięszać mój list pomiędzy inne. Zyskiwałem na tym sposobie i to, że mogłem być świadkiem chwili odbioru: bowiem obyczaj tutejszy każe zbierać się na śniadanie i następnie oczekiwać wspólnie poczty. Wreszcie nadeszła. Pani de Rosemonde otwarła skrzynkę. „Z Dijon“, rzekła, oddając list pani de Tourvel. — „To nie pismo mojego męża“ odparła głosem pełnym niepokoju, żywo rozrywając pieczątkę. Pierwszy rzut oka objaśnił jej wszystko; wyraz takiego pomięszania odmalował się na jej twarzy, że pani de Rosemonde spostrzegła to i rzekła: „Co tobie, dziecko?“ I ja zbliżyłem się również, mówiąc: „Musi być chyba coś bardzo strasznego w tym liście?“ Trwożliwa skromnisia nie śmiała oczu podnieść, nie wyrzekła ani słowa aby pokryć zakłopotanie, udawała, że przebiega oczami list, którego czytać nie była zdolną. Cieszyłem się jej pomięszaniem i, dość zadowolony, iż mogę podrażnić się z nią trochę, dodałem: „Uspokoiła się pani trochę: wolno przypuszczać, iż list ten sprawił jej więcej zdziwienia niż przykrości.“ Wówczas gniew natchnął ją lepiej, niżby to mogła uczynić rozwaga. „List ten rzekła, zawiera rzeczy, które są dla mnie obrazą, i dziwię się, że ktoś ośmielił się go do mnie napisać“. — „I któż taki? przerwała pani de Rosemonde“. — Nie jest podpisany, odparła piękna złośniczka; ale i list i jego autor budzą we mnie jednakową wzgardę i bardzobym pragnęła nie słyszeć o nich więcej“. Mówiąc te słowa, przedarła zuchwałe pismo, schowała kawałki do kieszeni, powstała i wyszła.
Mimo tego gniewu, bądź co bądź odebrała mój list, a polegam już na jej ciekawości, że go sumiennie przeczyta od deski do deski.
Dalsze szczegóły tego dnia zaprowadziłyby mnie zbyt daleko. Łączę do tego opisu brulion moich dwóch listów; w ten sposób będziesz mogła zdać sobie sprawę ze wszystkiego. Jeżeli pragniesz, markizo, śledzić przebieg tej korespondencyi, musisz się przyzwyczaić odcyfrowywać moje gryzmoły: gdyż za żadne skarby świata, nie zdobyłbym się na nudę przepisywania. Do widzenia, moja piękna przyjaciółko.

25 sierpnia 17**.


LIST XXXV.

Wicehrabia de Valmont do Prezydentowej de Tourvel.

Trzeba ci być posłusznym, pani; trzeba ci dowieść, że pośród tylu błędów, których tobie, pani, podoba się we mnie doszukiwać, zostało mi przynajmniej dosyć delikatności, bym sobie nie pozwolił na żadne wyrzuty i dosyć siły woli, bym umiał sobie nałożyć najcięższe ofiary. Zalecasz mi milczenie i niepamięć! dobrze więc! nakażę mojej miłości, ażeby zamilkła; i zapomnę, jeżeli to możebne, okrutny sposób, w jaki przyjęłaś jej wyznanie. Podoba ci się, pani, patrzeć na moją miłość, jak na zniewagę; zapominasz, że gdyby mogła być winą, ty byłabyś zarazem winy tej przyczyną i usprawiedliwieniem. Zapominasz pani również, iż mnie, przyzwyczajonemu otwierać ci mą duszę, nawet wówczas kiedy ta ufność mogła zaszkodzić mi w twoich oczach, niepodobieństwem było ukryć przed tobą uczucia, przepełniające me serce. Na to, co było dziełem mojej dobrej wiary, ty, pani, patrzysz jako na owoc zuchwalstwa. W nagrodę miłości najczulszej, najbardziej pełnej szacunku, najszczerszej, ty odtrącasz mnie daleko od siebie. Mówisz mi w końcu o twojej nienawiści... I któż inny nie skarżyłby się na mojem miejscu, gdyby się z nim obchodzono w ten sposób? Ja jeden, ja się poddaję; ja cierpię wszystko i nie szemram; ty wymierzasz mi cios, ja ubóstwiam rękę, która mi go zadała. Niepojęta władza, jaką posiadasz nademną, czyni cię wszechmocną panią moich uczuć; a jeśli miłość moja ci się opiera, jeśli nie zdołasz jej zniweczyć, to dlatego, że twojem jest ona dziełem, a nie mojem.
Nie żądam bynajmniej wzajemności, którą się nigdy nie łudziłem. Nie oczekuję nawet tej litości, której nadzieję mogłaby we mnie obudzić sympatya okazywana mi niekiedy. Ale mniemam, przyznaję to, że mam prawo odwołać się do twojej sprawiedliwości.
Mówisz mi pani, że próbowano mi szkodzić w twojej opinii. Gdybyś była usłuchała rady przyjaciół, nie byłabyś mi pozwoliła nawet zbliżyć się do ciebie: to są twoje wyrażenia. I któż to są owi tak gorliwi przyjaciele? Ludzie pojęć tak surowych, cnoty tak nieskazitelnej, zgodzą się z pewnością, aby ich wymienić; nie pragną chyba okrywać się tajemnicą, któraby ich stawiła w rzędzie nikczemnych potwarców; to też mniemam, że będzie mi wolno dowiedzieć się kto oni są i co mi zarzucają. Zrozum pani, że mam prawo do tego, skoro na tej podstawie opiera się twój wyrok. Nie skazuje się winnego, nie nazywając mu jego występku, ani też imion oskarżycieli. Nie żądam innej łaski i z góry zobowiązuję się usprawiedliwić, zmusić ich, by odwołali swe zarzuty.
Jeżeli zanadto, być może, gardziłem w życiu czczemi sądami gawiedzi, inaczej mają się rzeczy, gdy idzie o twój, pani, szacunek. Skoro życie poświęcić chcę na to, aby nań zasłużyć, nie pozwolę go sobie wydrzeć tak bezkarnie. Jest mi on tem bardziej cenny, iż jemu z pewnością mógłbym zawdzięczać ową prośbę, przed którą się tak wzdragasz, a która dałaby mi, jak mówisz prawa do twojej wdzięczności. Ach! nie żądam jej od ciebie! to ja będę czuł raczej wdzięczność niewygasłą, jeżeli dasz mi sposobność, bym się w czemkolwiek tobie stać mógł miłym. Zacznij więc postępować ze mną nieco sprawiedliwiej: nie ukrywaj dłużej, czego odemnie pragniesz. Gdybym to mógł odgadnąć, oszczędziłbym ci trudu mówienia mi o tem. Do rozkoszy oglądania ciebie, dorzuć szczęście służenia ci, pani, a będę wielbił twoją łaskawość. Cóż tedy może cię wstrzymywać? bo chyba nie obawa odmowy? tego, czuję, nie mógłbym ci, pani, przebaczyć. Bo nie jest odmową to, iż dotychczas niezwróciłem ci twego listu. Pragnąłbym, bardziej od ciebie jeszcze, aby mi nie był już potrzebny: ale, przyzwyczajony uwielbiać twą duszę tak pełną słodyczy, jedynie w tym liście mogę cię odnaleźć taką, jaką mi pragniesz się objawić. Gdy marzę o tem, aby zmiękczyć twoje serce, czytam oto, iż, nimbyś się miała na to zgodzić, raczej uciekłabyś o sto mil odemnie; gdy cała twa luba istota potęguje i usprawiedliwia mą miłość, list ów znowu mi powtarza, że miłość moja jest dla ciebie zniewagą; skoro zaś, patrząc na cię, czuję, iż uczucie to dla mnie jest dobrem najwyższem, muszę odczytać twe słowa, by pamiętać, że jest ono moją najsroższą niedolą. Pojmujesz teraz pani, że mojem największem szczęściem byłoby oddać ci ten list złowrogi; żądając jego zwrotu uprawniłabyś mnie, bym przestał brać za prawdę to, co on zawiera: nie wątpisz chyba, jak skwapliwie pospieszyłbym cię usłuchać.

21 sierpnia 17**.


LIST XXXVI.

Wicehrabia de Valmont do Prezydentowej de Tourvel.
(Znaczony z Dijon).

Surowość twoja, pani, wzmaga się z każdym dniem; i, zdawałoby się doprawdy, iż w stosunku do mnie mniej lękasz się być niesprawiedliwą, niżeli zdolną do wyrozumiałości. Wydawszy na mnie wyrok bez wysłuchania mnie, musiałaś uczuć w istocie, że łatwiej ci będzie nie czytać moich racyj, niżeli na nie odpowiedzieć. Odmawiasz uparcie przyjęcia moich listów; zwracasz je ze wzgardą. Zmuszasz mnie wreszcie, bym musiał uciekać się do podstępu, w tej chwili właśnie, w której moim jedynym celem jest przekonać panią o mej dobrej wierze. Konieczność obrony, w jakiej mnie postawiłaś, usprawiedliwia wszakże wszystkie jej środki. W poczuciu szczerości mych uczuć, i przekonaniu, że wystarczy dać ci je poznać w ich prawdziwej istocie, aby uniewinnić się w twoich oczach, odważyłem się na ten niewinny podstęp. Ośmielam się mniemać, że pani mi go przebaczysz; nie powinno cię dziwić, iż miłość bardziej jest przemyślna w sposobach wynurzania swych uczuć, niż obojętność w oddalaniu ich od siebie.
Pozwól więc, pani, aby me serce odsłoniło się przed tobą całkowicie. Masz prawo, pani, masz obowiązek poznać je do głębi.
Przybywając do pani de Rosemonde, daleki byłem od przewidywania losu, który mnie tu oczekiwał. Nie wiedziałem, że tu przebywasz; dodam nawet, z właściwą mi szczerością, że, gdybym i wiedział o tem, nie byłoby mnie to zaniepokoiło; nie, iżbym nie oddawał twym wdziękom należnej im sprawiedliwości, ale, przywykły podlegać jedynie zachceniom, poddawać się im tylko wówczas, kiedy je podsycała nadzieja powodzenia, nie znałem poprostu, co to są udręczenia miłości.
Byłaś pani świadkiem, jak bardzo nalegała na mnie pani de Rosemonde, bym u niej pozostał przynajmniej czas jakiś. Spędziłem już jeden dzień w twojem towarzystwie: mimo to uległem jedynie, lub przynajmniej zdawało mi się że jedynie ulegam przyjemności tak naturalnej i tak usprawiedliwionej okazania względów sędziwej i czcigodnej krewnej. Rodzaj życia, jaki prowadzi się tutaj, różnił się bardzo, zaiste, od tego, do jakiego byłem przyzwyczajony; mimo to, nic mnie nie kosztowało zastosować się do niego! Nie starając się zgłębiać przyczyn przemiany, jaka odbywała się we mnie, przypisywałem ją jedynie tej łatwości mego charakteru, o której, zdaje mi się, już pani wspominałem kiedyś.
Na nieszczęście (i czemuż trzeba, aby to było nieszczęściem?) poznając cię, pani, lepiej, poznałem wkrótce, że twoja postać urocza, która jedynie z początku ściągnęła mą uwagę, była najmniejszą z pomiędzy twych zalet; twoja dusza niebiańska wprawiła w zdumienie, porwała za sobą moją. Podziwiałem piękność, ubóstwiałem cnotę. Nie kusząc się o to, by cię zdobywać, pragnąłem stać się ciebie godnym. Odwołując się do twego pobłażania za moją przeszłość, marzyłem o twojej sympatyi na przyszłość. Szukałem jej w twoich słowach, śledziłem za nią w twoich spojrzeniach; w spojrzeniach, z których płynęła trucizna tem niebezpieczniejsza, że sączona bez zamiaru, a wchłaniana bez obawy.
I tak poznałem miłość. Ale jakże daleki byłem wówczas od rozpaczy! Zdecydowany pogrzebać ją w wieczystem milczeniu, oddawałem się bez obawy, zarówno jak bez miary, temu rozkosznemu uczuciu. Każdy dzień pomnażał jego potęgę. Wkrótce przyjemność widywania ciebie stała się koniecznością. Skoro tylko oddaliłaś się na chwilę, serce moje ściskało się od żalu; szelest, który zwiastował mi twój powrót, przyprawiał je o drżenie radości. Istniałem już jedynie dla ciebie i przez ciebie. Mimo to, ciebie samej wzywam na świadectwo: czy kiedykolwiek, czy to pośród wesołości niewinnych igraszek, czy wówczas, gdy nas pochłaniała poważna rozmowa, wymknęło mi się bodaj jedno słowo, zdolne zdradzić tajemnicę mego serca?
Wreszcie nadszedł dzień, w którym miała się rozpocząć moja niedola; a przez jakiś niepojęty fatalizm, dobry uczynek stał się jej zwiastunem. Tak, pani, w obliczu tych nieszczęśliwych, którym użyczyłem pomocy, ty pani, objawiając skarby tej najcenniejszej tkliwości, która upiększa piękność samą i dodaje blasku cnocie, obłąkałaś do reszty serce moje, już nieprzytomne z nadmiaru miłości. Przypominasz sobie może zamyślenie, w jakiem utonąłem w czasie owego powrotu! Niestety! starałem się jeszcze walczyć ze skłonnością, która, czułem to, stawała się mocniejszą odemnie.
Wówczas to, kiedy już wyczerpałem siły w tej nierównej walce, przypadek, którego nie byłem mocen przewidzieć, kazał mi się znaleźć sam na sam z tobą. Tutaj uległem, wyznaję. Serce moje, nazbyt wezbrane, nie zdołało powstrzymać ani słów, ani łez, które się z niego wydarły przemocą. Ale czyż to jest zbrodnią? a jeśli jest nawet, czy nie dosyć ukarany jestem przez straszliwe cierpienia, jakich doznaję?
Pożerany miłością bez cienia nadziei, błagam cię, pani, o litość i znajduję nienawiść; jedyne szczęście moje czerpiąc w twoim widoku, mimowoli szukam cię oczyma, i drżę przed spotkaniem twych spojrzeń. W okropnym stanie do jakiegoś mnie doprowadziła, trawię dni na ukrywaniu moich cierpień, zaś noce na oddawaniu się im ze zdwojoną siłą; podczas gdy ty, spokojna i obojętna, jeśli znasz te męczarnie, to tylko stąd, że umiesz je zadawać i dumę czerpać z twoich okrucieństw. Mimo to, ty, pani, się uskarżasz, a ja się usprawiedliwiam!
Oto wszystko, pani, oto wierne przedstawienie moich, jak nazywasz, błędów, które może słuszniej byłoby nazywać mojem nieszczęściem. Miłość czysta i szczera, cześć niezmącona ani na chwilę, poddanie się bez granic: oto uczucia, jakiemi mnie natchnęłaś. Takiego hołdu nie obawiałbym się przedłożyć nawet samemu Bóstwu. O ty, która jesteś jego najpiękniejszem dziełem, chciej naśladować je w dobroci i pobłażaniu! Wejrzyj na moje okrutne męczarnie; pomyśl zwłaszcza, że nieszczęsnemu, postawionemu przez ciebie między najwyższą szczęśliwością, a najstraszliwszą rozpaczą, pierwsze słowo, które wyrzekniesz, będzie wyrokiem jego wiekuistego losu.

23 sierpnia 17**.


LIST XXVII

Prezydentowa de Tourvel do pani de Volanges.

Poddaję się, pani, radom, jakie dyktuje ci twoja przyjaźń dla mnie. Przywykła szanować we wszystkiem twoje zapatrywania, zawsze gotowa jestem zarazem wierzyć w ich słuszność i rozum. Przyznam nawet, że pan de Valmont musi być w istocie człowiekiem bardzo niebezpiecznym, jeżeli potrafi równocześnie udawać takiego, jakim jest tutaj, a w głębi zostać tym, jakim go pani maluje. Jakbądź się rzeczy mają, skoro ty tego żądasz, oddalę go od siebie: przynajmniej uczynię po temu co będzie w mej mocy, bowiem nieraz rzeczy w treści bardzo proste, stają się kłopotliwe przez swą formę.
Ciągle wydaje mi się niepodobieństwem prosić o to jego ciotkę; żądanie takie byłoby uchybieniem zarówno względem niej, jak względem niego. Bardzo niechętnie również zdecydowałabym się sama stąd wyjechać; bowiem, pomijając już przyczyny, które przytoczyłam poprzednio odnośnie do pana de Tourvel, gdyby mój wyjazd, co być bardzo może, był nie po myśli pana de Valmont, czyż nie mógłby on z łatwością pośpieszyć za mną do Paryża? zaś powrót ten, którego ja, przynajmniej w oczach ludzi, byłabym powodem, czyż nie bardziej jeszcze byłby rażącym, niż spotkanie na wsi u osoby, o której cały świat wie, iż jest jego krewną, a moją przyjaciółką?
Pozostaje mi więc tylko uzyskać u niego samego, aby zechciał się usunąć. Czuję, że nie jest zbyt łatwo uczynić taką propozycyę, jednakże, ponieważ, o ile mi się wydaje, panu de Valmont zależy na tem, aby mi dowieść, iż w istocie lepszym jest od swojej reputacyi, nie tracę przeto nadziei. Rada nawet będę, że będę miała sposobność ocenić, czy prawdą jest, co on często powiada, iż nigdy uczciwa kobieta nie miała ani nie będzie miała powodu uskarżać się na jego postępowanie. Jeśli odjedzie stąd, jakbym tego pragnęła, będzie to w istocie jedynie przez wzgląd dla mnie; bo wiem dobrze, że miał zamiar pozostać tu do późnej jesieni. Jeśli mi odmówi i uprze się pozostać, zawsze będę miała dość czasu, aby wyjechać stąd sama i przyrzekam pani to uczynić.
Oto, jak sądzę, wszystko, czego przyjaźń twoja żądała odemnie: pośpieszam skwapliwie uczynić jej zadość i dowieść pani, iż, mimo zapału, z jakim mogłam ujmować się za panem de Valmont, zawsze skłonna jestem nietylko wysłuchać, lecz i wypełnić rady moich dobrych przyjaciół.
Mam zaszczyt być etc.

25 sierpnia 17**.


LIST XXXVIII.

Markiza de Merteuil do Wicehrabiego de Valmont.

Odebrałam przed chwilą twój olbrzymi pakiet, mój drogi wicehrabio. Jeżeli data jest ścisła, powinnam była otrzymać go o całą dobę wcześniej; ale to pewna, że gdybym była obróciła czas na czytanie tych foliałów, zbrakłoby mi go już z pewnością na odpowiedź. Wolę zatem poprzestać na potwierdzeniu odbioru i, na razie, pomówić o czem innem. Nie sądź z tego, iż mam ci coś do opowiedzenia na własny rachunek: jesień ogałaca Paryż niemal ze wszystkich mężczyzn, bodaj trochę podobnych do ludzi; to też odznaczam się, od miesiąca, morderczą wprost wiernością i każdy prócz mojego Kawalera, byłby już znużony dowodami mojej stałości. Pozostając tedy w przymusowem bezrobociu, próbuję się rozrywać z małą de Volanges; o niej właśnie chcę z tobą pomówić.
Czy wiesz, że ty więcej niż myślisz straciłeś na tem, że nie chciałeś się zająć tem dzieckiem? rozkoszna jest, doprawdy! Lube stworzonko: ani charakteru, ani zasad; pomyśl tylko, co za nieocenione zalety w pożyciu! Nie sądzę, by kiedykolwiek jej silną stroną miało być uczucie; ale wszystko zapowiada w niej obudzenie zmysłów bardzo a bardzo obiecujące. Rozumu nie ma, a nawet i sprytu, posiada jednak pewną naturalną, jeśli można się tak wyrazić, zdolność fałszu, która nieraz zdumiewa mnie samą i która ma tem więcej widoków powodzenia, ile że twarzyczka przedstawia sam obraz prostoty i niewinności. Z natury wielki z niej pieszczoch, z czego nieraz mam trochę rozrywki: nie uwierzyłbyś, jak ta mała główka umie się rozpalać; wówczas zaś jest tem zabawniejsza, że nie wie nic, ale to zupełnie nic, a chciałaby wiedzieć wszystko. Paradna jest czasem, doprawdy: śmieje się, złości, płacze, a potem prosi mnie, aby ją nauczyć, i to z naiwnością poprostu rozczulającą. Doprawdy, prawie że jestem zazdrosna o tego, komu los przeznaczył w udziale tę przyjemność.
Nie wiem, czy ci pisałam, że od kilku dni mam zaszczyt być jej powiernicą. Domyślasz się, że zrazu trzymałam się bardzo ostro: ale skoro tylko mała mogła utwierdzić się w mniemaniu, że mnie przekonała swoimi głupiutkimi argumentami, udałam, że je biorę za dobrą monetę. Jest tedy najpewniejsza w świecie, że zawdzięcza ten sukces swej wymowie: uważałam za właściwe zachować tę ostrożność, aby się zanadto nie odsłaniać. Pozwoliłam jej pisać i mówić słowo: kocham; i jeszcze tego samego dnia, nie wspominając już ani słowa, dostarczyłam jej sposobności sam na sam z Dancenym. Ale, wyobraź sobie, z niego jeszcze taki głuptasek, że nie umiał uzyskać nawet pocałunku. A przecież ten chłopak pisuje bardzo ładne wiersze! Mój Boże! jacyż ci rozumni ludzie są głupi! Nie wiem doprawdy, co z nim począć; bo przecież jego nie mogę prowadzić za rączkę!
Obecnie tedy mógłbyś mi być bardzo pomocnym. Jesteś dość blisko z Dancenym, aby wydobyć z niego jakieś zwierzenia, a gdyby raz już wszedł na tę drogę, wówczas pojechalibyśmy gładko. Załatw się zatem corychlej z twoją prezydentową, bo, tak czy owak, nie chcę, aby Gercourt miał z tego wyjść cało: rozgadałam się już zresztą o nim z młodą osóbką i odmalowałam tak skutecznie, że gdyby była jego żoną od lat dziesięciu, nie mogłaby go lepiej nienawidzić. Mimo to, nie szczędziłam jej kazań na punkcie wierności małżeńskiej; surowość moja w tym względzie była wprost budująca. Przez to, z jednej strony, utrwalam w jej oczach moją reputacyę, której nadmierna pobłażliwość mogłaby zaszkodzić; z drugiej potęguję w niej tę nienawiść, z jakiej pragnę uczynić podarek ślubny jej mężowi. A wreszcie, utwierdzając w niej przekonanie, że wolno jej żyć dla miłości jedynie przez ten krótki czas, który ma zostać wolną, mam nadzieję, że łatwiej rozwinie się w niej chętkę, aby nic z niego nie uronić.
Do widzenia, wicehrabio; zabiorę się do tualety, albo też zacznę czytać twoje foliały.

27 sierpnia 17**.


LIST XXXIX.

Cecylia Volanges do Zofii Carnay.

Smutna jestem i niespokojna, moja Zosiu droga. Płakałam prawie całą noc. Wprawdzie, mimo wszystko, na razie czuję się i tak bardzo szczęśliwa, ale boję się, że to nie długo potrwa.
Byłam wczoraj w Operze z panią de Merteuil; rozmawiałyśmy dużo o mojem małżeństwie, ale to, co usłyszałam, wcale nie było pocieszające. Mój przyszły mąż nazywa się p. hrabia de Gercourt, a ślub ma być już w październiku. Jest bogaty, pochodzi ze znakomitej rodziny, jest pułkownikiem w pułku**. Aż dotąd, wszystko bardzo ładnie. Ale przedewszystkiem jest stary: wyobraź sobie, że ma conajmniej trzydzieści sześć lat! a potem, pani de Merteuil mówi, że jest ponury i zgryźliwy i obawia się, że ja nie będę z nim szczęśliwą. Widziałam nawet po niej, że całkiem napewno tak myśli, i że tylko nie chciała mi tak wyraźnie powiedzieć, żeby mnie nie martwić. Prawie przez cały wieczór mówiła ze mną tylko o obowiązkach żony względem swego męża: przyznaje, że pan de Gercourt nie jest wcale miły ani pociągający, a jednak mówi, że trzeba koniecznie go kochać. Powiedziała mi także, że gdy raz już wyjdę za mąż, nie będzie trzeba kochać kawalera Danceny! tak jak gdyby to było możliwe! Och! co do tego, to ręczę ci, że będę go kochała zawsze. To jużbym wolała wcale nie iść za mąż. Niech ten pan Gercourt robi sobie, co mu się podoba, ja go wcale o to nie prosiłam. Teraz jest na Korsyce, bardzo daleko stąd; chciałabym, żeby tam siedział sobie z dziesięć lat. Gdybym się nie bała, że mnie wsadzą napowrót do klasztoru, zarazbym powiedziała mamie, że ja nie chcę takiego męża; ale toby było jeszcze gorzej.
Wielki mam z tem kłopot, Zosieńko. Czuję, że nigdy jeszcze tak nie kochałam p. Danceny, jak teraz; i kiedy pomyślę, że już mi zostaje tylko miesiąc takiego życia jak dotąd, zaraz mi łzy napływają do oczu. Jedyną moją pociechą jest przyjaźń pani de Merteuil; ona ma takie dobre serce! każdem mojem zmartwieniem przejmuje się narówni ze mną; a przytem taka jest miła, że jak jestem z nią razem, to już prawie o tamtem nie myślę. Przytem ja bardzo dużo korzystam w jej towarzystwie; to troszkę co wiem, to wszystko od niej: i taka jest dobra, że mówię jej wszystko co myślę bez najmniejszego zawstydzenia. Kiedy ona uważa, że coś jest nie dobrze, wtedy mnie łaje czasem: ale bardzo łagodnie i potem całuję ją i ściskam z całego serca tak długo, aż nie przestanie się gniewać. Przynajmniej co ją, to wolno mi kochać, ile mi się spodoba i nic w tem nie ma złego; z tego to strasznie się cieszę. Ułożyłyśmy się jednak, że nie będę pokazywała przy wszystkich, że ją tak bardzo kocham, a zwłaszcza przed mamą nie, żeby się nie domyśliła czego co do kawalera Danceny. Zaręczam ci, że gdybym mogła zawsze żyć tak, jak żyję teraz, byłabym bardzo szczęśliwa. Tylko ten paskudny pan de Gercourt!... Ale nie chcę ci już więcej o nim mówić, bo znowubym się zrobiła smutna. Zamiast tego, wolę napisać do kawalera Danceny; będę mu mówiła tylko o mojej miłości, a nie o zgryzotach, bo nie chcę go zmartwić.
Do widzenia, moja złota. Widzisz więc, że niesłusznie żaliłaś się na mnie i że mimo, że jestem zajęta, jak mówisz, zawsze zostanie mi dość czasu na to, aby cię kochać i pisać do ciebie.[14]

27 sierpnia 17**.


LIST XL.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Nie dość już mojej okrutnej, że nie odpowiada na listy, że odmawia ich przyjęcia; chce mnie pozbawić i swego widoku, żąda, abym się stąd usunął. Bardziej się może zadziwisz, markizo, że ja poddaję się tym surowym wyrokom. Zganisz mnie za to. Z tem wszystkiem, zdawało mi się, iż dobrze jest nie wypuszczać sposobności przyjęcia od niej rozkazu: z jednej strony, mojem zdaniem, ktoś, kto rozkazuje, tem samem zaciąga zobowiązania, z drugiej, uważam, że najtrudniejszą do uniknięcia pułapką dla kobiety jest owa złudna przewaga, jaką jej pozornie nad sobą przyznajemy. A przytem, dzięki zręczności, z jaką pani de Tourvel umiała się wystrzegać każdej chwili rozmowy sam na sam, położenie moje zaczynało się stawać bardzo niebezpiecznem i trzeba było z niego wyjść za każdą cenę. Przebywając bezustannie w jej towarzystwie, bez możności zaprzątania jej moją miłością, miałem wszelkie powody obawiać się, iż moja przytomność przestanie wreszcie być dla niej źródłem ciągłego niepokoju: sama wiesz jak trudno jest później to odzyskać.
Zresztą, zgadujesz, że nie poddałem się bez jakichś warunków z mojej strony. Byłem nawet o tyle przezorny, że postawiłem jeden, niepodobny do przyjęcia; tak, aby zostać zawsze panem dotrzymania słowa lub wycofania się zeń, jak również, aby dać początek dyskusyi, bądź pisemnej, bądź ustnej, w chwili, gdy moja pani sama najprzychylniej jest dla mnie usposobiona, a zarazem najbardziej musi mnie oszczędzać. Wreszcie, musiałbym być bardzo niezręczny, gdybym nie znalazł sposobu wytargowania jakiejś rekompensaty, w razie gdybym odstąpił od tej pretensyi, mimo jej całej niewykonalności.
Wyłożywszy tedy moje racye w tym przydługim wstępie, przystępuję do skreślenia historycznego przebiegu dwóch ostatnich dni. Jako dokument, załączam list mego ideału i moją odpowiedź. Przyznasz, że co do ścisłości niewielu dziejopisów mogłoby ze mną rywalizować.
Przypominasz sobie wrażenie, jakie wywołał przedwczoraj mój list z Dijon: reszta dnia upłynęła również odpowiednio burzliwie. Piękna skromnisia zjawiła się dopiero do obiadu i oznajmiła, że ma silną migrenę: pozór, którym chciała pokryć widoczne i gwałtowne rozdrażnienie. Stan ten wewnętrzny odbił się również na twarzy; owa słodycz spojrzenia, która, jak pamiętasz, jest dla niej tak znamienną, zmieniła się w wyraz jakiegoś dąsu, co prawda, zdobiącego jej piękność nowym wdziękiem. Przyrzekam sobie, iż w przyszłości będę korzystał z tego odkrycia, i nie omieszkam podręczyć od czasu do czasu moją słodką, aby w niej zbudzić taką przemiłą złośniczkę.
Poobiedzie zapowiadało się niezabawnie; to też, pragnąc go sobie oszczędzić, wymówiłem się pilnymi listami i schroniłem do siebie. Wróciłem do salonu około szóstej; pani de Rosemonde zaproponowała przejażdżkę, co zostało przychylnie przyjęte. Ale, w chwili siadania do powozu, udana chora, w przystępie jakiejś piekielnej złośliwości (być może, aby się zemścić za moje zniknięcie po obiedzie), wymyśliła z kolei nowy napad migreny i zostawiła mnie bez litości na pastwę przejażdżki sam na sam ze starą ciotką. Za powrotem do domu dowiedzieliśmy się, że się położyła.
Nazajutrz przy śniadaniu, już nie ta sama kobieta. Wrodzona słodycz wróciła na jej oblicze i mogłem mniemać, że wszystko już odpuszczone. Ledwie śniadanie dobiegło do końca, luba istota podniosła się od niechcenia i skierowała się w stronę parku; domyślasz się, że pospieszyłem za nią. „Co mogło obudzić tę ochotę do przechadzki, rzekłem, zbliżając się do niej? — Pisałam dużo dziś rano, odparła, i głowę mam nieco zmęczoną. — Nie mnie zapewne przypadło to szczęście, wtrąciłem, abym się stał powodem tego utrudzenia? — Owszem, pisałam do pana, odparła znowu, ale waham się, czy mam panu oddać mój list. Zawiera on pewną prośbę, a zwykłe postępowanie pańskie nie pozwala mi żywić zbytniej wiary w jej powodzenie. — Ach, przysięgam pani, że jeśli tylko zdołam... — Nic łatwiejszego pod słońcem, przerwała, i, jakkolwiek miałabym prawo odwołać się z moją prośbą jedynie do pańskiego sumienia, godzę się przyjąć spełnienie jej jako łaskę...“ Przy tych słowach, podała mi list; biorąc go, ująłem zarazem i rękę. Cofnęła ją, ale bez gniewu i raczej z zakłopotaniem. „Upał jest większy, niż myślałam, rzekła: trzeba wracać.“ To mówiąc, skierowała się ku zamkowi. Czyniłem próżne wysiłki, aby ją nakłonić do dalszej przechadzki, i musiałem sobie przywieść na pamięć, iż możemy być widziani, aby się ograniczyć w perswazyach jedynie do słownej wymowy. Znalazłszy się w zamku, pani de Tourvel udała się do swoich pokoi, ja również schroniłem się do siebie, aby otworzyć list, którego przeczytanie, zarówno jak moją odpowiedź gorąco ci zalecam, zanim pójdziemy dalej.


LIST XLI.

Prezydentowa de Tourvel do Wicehrabiego de Valmont.

Sądząc z postępowania pańskiego wobec mnie, zdawałoby się, że jedynie myślisz o tem, czemby pomnożyć każdego dnia przyczyny żalu, jaki mam do pana. Wytrwałość z jaką bezustannie mówi mi pan o uczuciu, o którem nie chcę i nie powinnam słyszeć; ustawiczne nadużywanie mojej dobrej wiary albo mojej nieśmiałości; sposób zwłaszcza, śmiem powiedzieć, mało delikatny, jakim się posłużyłeś, aby mi przesłać list ostatni, wszystko to powinnoby ściągnąć na pana z mej strony wymówki równie żywe, jak dobrze zasłużone. Mimo to, zamiast powracać do tych zarzutów, ograniczam się do przedłożenia panu prośby, równie prostej jak słusznej; i jeżeli uzyskam od pana jej spełnienie, godzę się puścić w niepamięć wszystkie moje żale.
Pragnę zatem, aby pan zechciał oddalić się odemnie; aby pan opuścił ten zamek, w którym dłuższy pobyt pański musiałby na mnie ściągnąć potępienie świata, zawsze skłonnego do myślenia źle o drugich, świata, który przyzwyczaiłeś pan aż nadto, by zwracał oczy na kobiety odważające się przebywać w pańskiem towarzystwie.
Ostrzegana już od dawna o tem niebezpieczeństwie przez moich przyjaciół, nie zważałam na ich sądy, spierałam się nawet z nimi póty, dopóki pańskie zachowanie się wobec mnie pozwalało mi wierzyć, iż raczyłeś nie stawiać mnie w równym rzędzie z owym tłumem kobiet, skrzywdzonych i znieważonych przez pana. Dziś, kiedy traktujesz mnie na równi z niemi, kiedy nie mogę już mieć pod tym względem żadnych wątpliwości, winna jestem opinii świata, moim przyjaciołom, sobie samej, aby się uciec do tego koniecznego środka. Mogłabym dodać, iż nic nie zyskałby pan, odmawiając mojej prośbie, gdyż gotowa jestem wyjechać stąd sama, jeżeli pan zechce pozostać: ale nie staram się zmniejszyć wdzięczności, jaką będę czuła dla pana za tę uprzejmość i nie taję przed panem, iż zmuszając mnie do wyjazdu stąd, sprawiłby mi pan wielki kłopot. Chciej mi pan więc dowieść, że, jak mnie o tem tyle razy zapewniałeś, uczciwe kobiety nigdy nie będą miały przyczyny uskarżać się na pana; dowiedź mi przynajmniej, że, nawet kiedy ci się zdarzy dopuścić względem nich jakiej winy, umiesz i chcesz ją naprawić.
Gdybym potrzebowała szukać wobec pana usprawiedliwienia mojej prośby, wystarczyłoby mi powiedzieć panu, iż życie całe strawiłeś na tem, aby uczynić ją niezbędną, a że, mimo to, nie odemnie zależało, aby jej uniknąć. Ale nie poruszajmy wydarzeń, o których pragnę zapomnieć i które zmuszałyby mnie do surowego sądu o panu w chwili, gdy ofiaruję panu sposobność pozyskania całej mojej wdzięczności. Żegnam pana; postąpienie pańskie pouczy mnie, z jakiemi uczuciami mam zostać na całe życie pańską powolną etc.

25 sierpnia 17**


LIST XLII.

Wicehrabia de Valmont do Prezydentowej de Tourvel.

Jakkolwiek, pani, twarde są warunki, jakie mi nakładasz, nie uchylam się od ich spełnienia. Czuję, że niepodobieństwem byłoby dla mnie sprzeciwić się jakiemukolwiek twojemu życzeniu. Skoro już tedy porozumieliśmy się co do tego punktu ośmielam się mniemać, że, z kolei, i pani pozwolisz mi przedłożyć pewne prośby, nieskończenie skromniejsze, których ziszczenie pragnę jedynie zawdzięczać najzupełniejszemu poddaniu się twojej woli.
Pierwszą prośbą, która, mam nadzieję, znajdzie poparcie w twojem poczuciu sprawiedliwości jest, abyś zechciała wymienić mi moich oskarżycieli; wyrządzili mi, jak sądzę, dość złego, abym miał prawo poznać ich po imieniu. Drugą łaską, której oczekuję po twojej wspaniałomyślności, to abyś raczyła, od czasu do czasu, nie wzbraniać się przed przyjęciem najpoddańszego hołdu mojej miłości, która teraz, bardziej niż kiedykolwiek, powinna mieć prawo do twego współczucia.
Pomyśl pani, że ja skwapliwie poddaję się twoim rozkazom, nawet wówczas, gdy mogę to uczynić jedynie kosztem mego szczęścia i mimo przekonania, że ty pragniesz mego wyjazdu jedynie dlatego, aby sobie oszczędzić przykrości oglądania przedmiotu twego okrucieństwa. Oddalasz mnie od siebie, tak jak się odwraca wzrok od nieszczęśliwego, któremu się nie chce dopomóc.
Ale wówczas, gdy rozłączenie podwoi moje męczarnie, komuż innemu, jak nie tobie, pani, mogę powierzyć me skargi? od kogoż innego mogę oczekiwać pociechy, której tak bardzo będę potrzebował? Czyż mi jej odmówisz, ty, która jesteś jedyną sprawczynią moich udręczeń?
Nie powinno pani również dziwić, że, zanim odjadę, chciałbym usprawiedliwić się przed panią z uczuć, jakiemi mnie natchnęłaś; jak również, że nie zdobędę się na odwagę oddalenia się stąd, póki nie otrzymam z własnych ust twoich wyraźnego rozkazu.
Ta podwójna przyczyna każe mi prosić panią o chwilę rozmowy. Napróżno usiłowalibyśmy zastąpić ją listami: pisze się tomy całe napróżno, wówczas gdy dla porozumienia się wystarczyłby zupełnie kwadrans rozmowy. Czasu na to mamy poddostatkiem: gdyż, mimo skwapliwości, z jaką pragnąłbym pani usłuchać, trzeba mi będzie, bodaj ze względu na moją ciotkę, doczekać jakiegoś listu, powołującego mnie rzekomo w ważnej sprawie do Paryża. Żegnam panią; nigdy jeszcze nie było mi tak ciężko wymówić to słowo, jak teraz, gdy przywodzi mi ono na pamięć myśl o naszem rozstaniu. Gdybyś mogła, pani, wyobrazić sobie, ile cierpię, śmiem wierzyć, iż miałabyś dla mnie nieco uznania za moje posłuszeństwo. Chciej przyjąć przynajmniej, z większą niż dotąd wyrozumiałością, zapewnienie i wyrazy miłości najbardziej tkliwej i pełnej bezgranicznego szacunku.

26 sierpnia 17**


Dalszy ciąg listu XL.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

A teraz, roztrząśnijmy rzecz razem, moja piękna przyjaciółko. Pojmujesz, jak i ja, że skrupulatna, uczciwa pani de Tourvel nie może wypełnić pierwszego z moich żądań i zdradzić zaufania przyjaciół, wymieniając mi moich oskarżycieli. Zatem, przyrzekając wszystko pod tym warunkiem, nie zobowiązuję się do niczego. Ale rozumiesz także, że jej niezawodna odmowa stanie się tytułem do uzyskania reszty; i że wówczas, oddalając się, zyskuję to, iż wchodzę z nią, i to za jej zgodą, w stałą korespondencyę. Co się tyczy owej schadzki, o którą proszę, to nie przywiązuję do tego większej wagi i jedynym celem moim jest oswoić ją z podobnemi żądaniami na przyszłość.
Jedno, co mi pozostało przed wyjazdem, to dowiedzieć się, kto to taki zajmuje się szkodzeniem mi w jej oczach. Przypuszczam, że to szanowny małżonek; chciałbym, aby tak było; pomijając, że zakaz małżeński jest zawsze jedynie zaostrzeniem ochoty, jestem pewny, że z chwilą, gdy moja dama zgodzi się pisywać do mnie, mąż jej przestanie być dla mnie niebezpieczny, skoro tem samem pani znajdzie się w konieczności oszukiwania go.
Natomiast, jeśli to jakaś przyjaciółka odbiera jej zwierzenia i usposabia ją przeciwko mnie, w takim razie pierwszem mojem zadaniem będzie poróżnić je ze sobą i mam nadzieję, że zdołam to osiągnąć: ale przedewszystkiem trzeba wybadać, jak się w istocie rzeczy mają. Myślałem, że mi się to uda wczoraj; ale ta kobieta nic tak nie robi jak inne. Byliśmy w jej pokoju w chwili, gdy oznajmiono, że obiad jest na stole. Kończyła ledwo toaletę, spiesząc się i tłómacząc, przyczem zauważyłem, iż zostawiła kluczyk od sekretarzyka w zamku; znam zaś jej zwyczaj, iż nigdy nie wyjmuje z drzwi klucza od swego pokoju. Rozmyślałem nad tem w czasie obiadu, gdy usłyszałem, że pokojówka jej schodzi właśnie na dół. Powziąłem plan w jednej chwili; udałem, że mi zaczęła iść krew z nosa i wyszedłem. Pomknąłem do sekretarzyka; ale znalazłem wszystkie szuflady otwarte i ani kawałeczka zapisanego papieru. Gdzież ona może podziewać listy, które dostaje? a dostaje je często! Nie pominąłem żadnej kryjówki; wszystko było otwarte i szukałem wszędzie: ale nic nie zyskałem, oprócz przeświadczenia, że ten cenny skarb musi się znajdować w jej kieszeniach.
Jak go stamtąd wydobyć? od wczoraj łamię sobie napróżno głowę nad wynalezieniem jakiego środka. Żałuję, iż nie posiadam złodziejskich talentów. Doprawdy, że ta sztuka powinnaby wchodzić w skład wychowania człowieka, stworzonego do podbojów miłosnych. Ale rodzice nasi nie myślą o niczem; ja zaś napróżnobym się silił myśleć dziś o wszystkiem, widzę ze smutkiem, że jestem tylko niezdarą bez ratunku.
Koniec końców, musiałem powrócić do stołu, bardzo niekontent z siebie. Moja urocza ułagodziła nieco ten zły humor, okazując mi wielką troskliwość z powodu mego udanego zasłabnięcia; nie omieszkałem jej napomknąć, że od niejakiego czasu podlegam gwałtownym wzruszeniom, które bardzo nieszczególnie wpływają na moje zdrowie. Wiedząc doskonale, że ona sama jest tego przyczyną, czyż nie powinnaby się poczuwać do obowiązku dostarczenia mi najskuteczniejszego lekarstwa? Ale ona, choć taka święta, mało skłonna jest do miłosierdzia; odmawia uporczywie wszelkiej jałmużny miłosnej; toteż upór ten wystarcza, jak sądzę, najzupełniej do uprawnienia kradzieży. Ale do widzenia; gawędzę z tobą, markizo, a cały czas myślę jedynie o tych przeklętych listach.

27 sierpnia 17**


LIST XLIII.

Prezydentowa de Tourvel do Wicehrabiego de Valmout.

I czemuż stara się pan zmniejszyć moją wdzięczność? czemu chcesz mi być posłusznym jedynie w połowie i czynisz jakby przedmiotem targów swoje szlachetne postąpienie? Czyż panu to nie wystarcza, że ja czuję całą jego cenę? Nie tylko żądasz pan wiele: żądasz wprost rzeczy niepodobnych. Jeśli w istocie przyjaciele moi ostrzegali mnie przed panem uczynili to z pewnością jedynie przez troskliwość o mnie: gdyby nawet zdarzyło się im omylić, chęci ich były najlepsze. I pan żądasz odemnie, abym odpłaciła ten dowód przywiązania zdradzając ci ich tajemnicę! Odwołuję się do pana samego, do pańskiego poczucia honoru; czy przypuszczał pan, iż będę zdolną do takiego postąpienia? czy godziło się mnie do tego namawiać? sądzę, że nie, i jestem pewna, iż zastanowiwszy się głębiej, nie ponowi pan już tego żądania.
Drugie, tyczące pańskiego pisywania do mnie, również nie jest łatwe do przyjęcia: i, jeżeli pan zechcesz być sprawiedliwy, nie mnie będziesz winił o to. Nie chcę bynajmniej pana obrazić; ale, wobec reputacyi, jaką pan posiadasz, a na jaką, wedle własnego przyznania, przynajmniej w części zasłużyłeś, któraż kobieta mogłaby przyznać się do tego, iż pozostaje w korespondencyi z panem? a jakaż kobieta uczciwa zgodziłaby się czynić coś, z czemby się musiała ukrywać?
Gdybym bodaj miała pewność, że listy pańskie nie dadzą mi nigdy powodu do skargi, być może, wówczas, dla dowiedzenia panu, że rozwaga jedynie a nie niechęć kierują mojem postępowaniem gotowa byłabym pominąć te tak ważne względy i uczynić więcej niźlibym powinna, pozwalając pisać od czasu do czasu do siebie. Jeśli w istocie pragnie pan tego tak bardzo, jak mi pan powiada, podda się pan chętnie temu jedynemu warunkowi; w zamian zaś, przez wdzięczność za to, co czynię dla pana w tej chwili, nie będziesz odwlekał wyjazdu.
Niech mi pan pozwoli uczynić sobie uwagę, iż otrzymałeś wszakże jakiś list dziś rano, a nie skorzystałeś z tego, aby oznajmić pani de Rosemonde o konieczności wyjazdu, tak jak mi to obiecałeś. Spodziewam się, że teraz nic panu nie zdoła przeszkodzić w dotrzymaniu danego słowa. Liczę zwłaszcza, że nie będzie pan czynił tego zależnem od rozmowy, której odemnie żądasz, a na którą bezwarunkowo zgodzić się nie mogę; i że, w miejsce rozkazu, którego tak koniecznie się domagasz, zadowolnisz się moją gorącą prośbą. Żegnam pana.

27 sierpnia 17**.


LIST XLIV.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Ciesz się wraz ze mną moją radością, urocza przyjaciółko; jestem kochany: zwyciężyłem to harde serduszko. Napróżno wzdraga się jeszcze i broni; udało mi się pochwycić jej tajemnicę. Dzięki mym czynnym staraniom, wiem wszystko, co może mnie obchodzić. Od nocy, szczęśliwej wczorajszej nocy, czuję się znowu w swoim żywiole; odzyskałem istnienie. Odsłoniłem podwójną tajemnicę miłości i czarnej intrygi: będę się napawał jedną, pomszczę się za drugą; czeka mnie rozkosz po rozkoszy. Sama myśl o tem rozpala mnie tak, że wprost trudno mi jest się opamiętać; nie wiem, czy zdołam opowiedzieć ci wszystko w niejakim porządku. Spróbujmy jednak.
Jeszcze wczoraj, po wysłaniu listu do ciebie, otrzymałem pismo od mojej anielskiej. Przesyłam ci je; wyczytasz tam, iż udziela mi, najmniej niezręcznie jak tylko potrafi, pozwolenia pisywania do niej: ale nalega na przyśpieszenie wyjazdu; czułem też, iż odkładając dłużej, zaszkodziłbym sprawie.
Nękany jednakże żądzą poznania autora owych zdradzieckich listów wahałem się jeszcze z ostatecznem postanowieniem. Usiłowałem przekupstwem nakłonić pokojówkę, aby mi wydała na łup kieszenie swojej pani. Ofiarowałem dziesięć ludwików za tę drobną usługę: ale trafiłem na ciemięgę, sumienną czy też bojaźliwą, której ani wymowa, ani pieniądze nie mogły przekonać. Jeszcze próbowałem przemawiać jej do rozumu, kiedy zadzwoniono na wieczerzę. Trzeba ją było zostawić; musiałem się zadowolnić tem, iż przyrzekła mi tajemnicę, na którą, jak sobie wyobrażasz, nie mogłem liczyć zbyt wiele.
Nigdy jeszcze nie byłem tak wściekły na siebie. Czułem, że naraziłem wszystko i wyrzucałem sobie przez cały wieczór moją nierozwagę.
Wróciwszy do siebie, pełen niepokoju, zwierzyłem się mojemu strzelcowi, mniemając, iż ten jako jej szczęśliwy kochanek, posiada może jakiś wpływ na dziewczynę. Chciałem, aby w razie niemożności nakłonienia jej do moich życzeń, zapewnił mi bodaj jej milczenie: ale on, który zazwyczaj o niczem nie powątpiewa, tym razem wątpił w powodzenie tej misyi i uczynił mi w tym względzie uwagę zdumiewająco głęboką.
„Panu przecież wiadomo lepiej jeszcze niż mnie, odparł, że romansować z dziewczyną, to znaczy tylko robić wszystko, co się jej spodoba: ale z tem, by ona robiła to, czego my od niej chcemy, to zupełnie inna sprawa.“

Rozum tego hultaja przeraża mnie czasem.[15]

„Co się tyczy tej oto, dodał, to tem mniej jeszcze mógłbym za nią odpowiadać, ile że mam przyczyny mniemać, iż ona ma kochanka, i że ja stanowię jedynie wypełnienie przymusowych wiejskich wakacyj. To też, gdyby nie moja gorliwość w służbach Jaśnie Pana, byłoby się to wzięło raz albo dwa i koniec. (To prawdziwy skarb, ten chłopak!) Co do tajemnicy, dodał jeszcze, na co się nam przyda wymuszać od niej jakieś przyrzeczenie, skoro i tak będzie mogła nas zdradzić bez żadnego ryzyka? mówić jej znowu o tem, znaczyłoby tylko zwracać jej uwagę, że sekret jest ważny i tem samem obudzić w niej większą ochotę zyskania łask swojej pani zdradzeniem wszystkiego“.
Im więcej te uwagi zawierały w sobie słuszności, tem bardziej rosło moje nieukontentowanie. Na szczęście, hultaj rozgadał się na dobre, że zaś potrzebowałem jego usług, pozwoliłem mu gawędzić. Opowiadając mi tedy całą historyę z ową dziewczyną, zwierzył mi się, iż, ponieważ jej pokój sąsiaduje z pokojem pani, przeto, dla bezpieczeństwa, schodzą się co noc nie u niej, lecz w jego izdebce. Natychmiast skonstruowałem plan; pouczyłem chłopca o jego roli i wykonaliśmy rzecz z pełnem powodzeniem.
Doczekałem godziny drugiej rano; wówczas, wziąwszy światło, udałem się, jak to umówiliśmy między sobą, do izdebki mego służącego, pod pozorem, iż dzwoniłem nań kilkakrotnie bez skutku. Powiernik mój, będący w potrzebie pierwszorzędnym aktorem, zaimprowizował małą scenkę zdziwienia, rozpaczy i skruchy; położyłem temu koniec, posyłając go do mego pokoju, aby mi zagrzał wodę, rzekomo mi potrzebną. Przez ten czas uparta pokojóweczka pozostawała w sytuacyi tembardziej kłopotliwej, ile że ten hultaj, przesadzając się w gorliwości w wykonaniu mego planu, nakłonił ją uprzednio do przybrania stroju, na który gorąca pora roku pozwalała, lecz któremu nie mogła służyć za usprawiedliwienie.
Czując, że im bardziej ta dziewczyna będzie upokorzona, tem łatwiej będę ją miał na swoje usługi, nie pozwoliłem jej zmienić ani położenia ani stroju; lecz usiadłszy koło niej na łóżku, zdradzającem ślady wielkiego nieładu, rozpocząłem przemowę. Musiałem utrzymać nad nią przewagę zyskaną dzięki okolicznościom, toteż, zachowując zimną krew, która przyniosłaby zaszczyt wstrzemięźliwości Scipiona, i mimo świeżości jej wdzięków nie pozwalając sobie na najmniejszą poufałość, zacząłem mówić o interesach tak spokojnie, jakgdybym rozmawiał ze starym kauzyperdą.
Warunki moje były, że dochowam jej wiernie tajemnicy, jeżeli w zamian, nazajutrz, o tej samej mniejwięcej godzinie, pozwoli mi splądrować kieszenie swej pani. „Zresztą, dodałem, ofiarowałam ci wczoraj dziesięć ludwików; tęż samą kwotę przyrzekam ci i dzisiaj. Nie chcę wyzyskiwać twego położenia.“ Pojmujesz, iż na wszystko zgodziła się bez oporu; wówczas oddaliłem się do siebie, zostawiając szczęśliwej parze sposobność odzyskania straconego czasu.
Co do mnie, udałem się na spoczynek; rankiem zaś, pragnąc zyskać pozór nieodpowiadania na list pani de Tourvel, zanim zdołam przejrzeć jej papiery, postanowiłem udać się na polowanie, które zabawiło mnie niemal do wieczora.
Za powrotem, przyjęto mnie dość zimno. Mam powód przypuszczać, że pewne niezadowolenie wzbudziła moja wstrzemięźliwość w korzystaniu z chwil, jakie mi pozostały; zwłaszcza wobec ostatniego listu łagodniejszego nieco w tonie. Wnoszę to również z tego, że, gdy pani de Rosemonde uczyniła mi jakąś wymówkę z powodu długiej nieobecności, moja pani odparła z lekkim odcieniem urazy: „Ach! nie wyrzucajmy panu de Valmont, że daje się pochłonąć jedynej rozrywce, jaką tu posiada.“ Zaprotestowałem przeciw tej niesprawiedliwości i skorzystałem z tego, aby wtrącić, iż w towarzystwie pań czas upływa tak mile, że dla nich opóźniam nawet napisanie bardzo ważnego listu. Dodałem, iż spędziwszy już kilka bezsennych nocy, chciałem w utrudzeniu szukać na to lekarstwa; równocześnie zaś spojrzenia moje wyraźnie tłómaczyły i przedmiot mego listu i przyczynę bezsenności. Starałem się utrzymać przez cały wieczór w tonie melancholijnej słodyczy, zagranej wcale nieźle, pod którą ukrywałem niecierpliwość doczekania się godziny, mającej mi wydać w ręce tak uparcie bronioną tajemnicę. Wreszcie rozeszliśmy się, a w jakiś czas później wierna pokojówka przyniosła mi umówioną cenę mej dyskrecyi.
Raz stawszy się panem skarbu, przystąpiłem z całą moją znaną ci przezornością do sporządzenia inwentarza: bowiem ważnem było, aby wszystko później przywrócić do dawnego porządku. Najpierw natknąłem się na dwa listy od męża, niestrawną mięszaninę szczegółów procesu i tyrad miłości małżeńskiej. Zdobyłem się na cierpliwość odczytania ich w całości, lecz nie spotkałem ani słowa, odnoszącego się do mnie. Zirytowany, odłożyłem je na bok: ale wkrótce wściekłość moja ustąpiła łagodniejszym uczuciom, gdy znalazłem w ręku, starannie poskładane, kawałki mego słynnego listu z Dijon. Mimowoli przebiegłem je oczami. Osądź mą radość, gdy spostrzegłem wyraźne ślady łez ubóstwianej świętoszki. Wyznaję, że uległem uniesieniu, godnemu jakiegoś młodzika i ucałowałem ten list ze wzruszeniem, o jakie nie byłbym się nigdy posądził. Ciągnąłem dalej szczęśliwe poszukiwania; znalazłem wszystkie moje listy po porządku i ułożone datami; co zaś mnie jeszcze milej zdumiało, to iż znalazłem najpierwszy ze wszystkich, ten, który zwróciła mi z takiem oburzeniem, wiernie skopiowany jej ręką i to pismem zmienionem i drżącem, które dowodnie świadczyło o słodkiem poruszeniu jej serca w ciągu tego zajęcia.
Aż dotąd, pogrążony byłem cały w uczuciach miłości; wkrótce jednak wściekłość zajęła jej miejsce. Kto, mniemasz, pragnie mnie zgubić w oczach mojej ubóstwianej? w jakiejż furyi przypuszczałabyś tyle złości i jadu? Znasz ją, to twoja przyjaciółka, twoja krewna, to pani de Volanges. Nie wyobrażasz sobie, jaki stek potworności wypisała na mój rachunek ta piekielna megera. To ona, jedynie ona, zmąciła spokojność tej anielskiej kobiety; dzięki jej radom, dzięki jej zgubnym przestrogom zmuszony jestem dziś się stąd oddalić; dla niej to uczyniono ze mnie ofiarę. Ha! teraz zgoda, markizo: trzeba uwieść jej córkę; ale to nie dosyć; trzeba ją zgubić; skoro wiek tej przeklętej kobiety zabezpiecza ją samą od zemsty, trzeba ugodzić ją w przedmiocie jej przywiązania.
Chce zatem, abym powrócił do Paryża! zmusza mnie do tego! dobrze, powrócę; ale ciężko jej przyjdzie zapłacić mój powrót. Żałuję, że to właśnie Danceny jest bohaterem tej przygody; to w gruncie uczciwy chłopak i możemy z nim mieć nieco kłopotu: ale, z drugiej strony, jest zakochany, a ja mam na niego dość wpływu: jakoś sobie damy z tem radę. Zapamiętuję się w gniewie, nie myśląc iż jestem ci winien zdanie sprawy z dzisiejszych wydarzeń. Wróćmy więc do przedmiotu.
Dziś rano znów ujrzałem mą tkliwą świętoszkę. Nigdy nie wydała mi się równie piękną. To całkiem naturalne: najpiękniejsza chwila u kobiety, jedyna, w której zdolna jest wywołać to upojenie duszy, o którem mówi się zawsze, a którego doświadcza się tak rzadko, to ta, kiedy, przekonani o jej miłości, nie jesteśmy jeszcze pewni ustępstw z jej strony; a to jest właśnie moje położenie. Być może także, myśl, że niebawem mam być pozbawiony szczęścia jej widoku, przystroiła ją w nowe powaby. Toteż, kiedy, z przybyciem posłańca, oddano mi twój list z 27-go, czytając go nie wiedziałem jeszcze, czy dotrzymam danego słowa: ale spotkałem się z jej oczami i uczułem, że niepodobieństwem mi jest czegokolwiek odmówić.
Oznajmiłem tedy mój wyjazd. W chwilę później, pani de Rosemonde zostawiła nas samych; ale nim jeszcze zdołałem się zbliżyć do dzikiej istotki, kiedy, zrywając się z miejsca z wyrazem przerażenia, zawołała: „Zostaw mnie pan, zostaw, błagam pana, na miłość Boga, niech mnie pan zostawi.“ Ta gorąca prośba, wyraźnie zdradzająca jej wzruszenie, mogła mnie tylko zachęcić do czynu. W jednej chwili znalazłem się tuż przy niej; pochwyciłem ręce, które złożyła jak do modlitwy ruchem doprawdy czarującym i zacząłem wywodzić moje tkliwe skargi, kiedy jakiś nieprzyjazny dyablik przyniósł z powrotem panią de Rosemonde. Trwożliwa świętoszka, która w istocie ma trochę czego się obawiać, skorzystała z tego, aby się udać do siebie.
Mimo to, ofiarowałem jej ramię, które przyjęła; dobrze wróżąc sobie z tej łaskawości, jaką nie obdarzyła mnie już oddawna, podjąłem na nowo moje kwilenia a zarazem zacząłem potroszę przyciskać jej rączkę. Zrazu chciała mi ją odebrać; ale, na moje ponowione zabiegi, poddała się dość łaskawie, jakkolwiek nie odpowiadając ani na moje słowa, ani na uczynki. Znalazłszy się u drzwi jej pokoju, chciałem ucałować jej rękę. Tutaj napotkałem na energiczny opór, ale słowa: pomyśl pani, że ja odjeżdżam, wymówione najtkliwszym głosem, uczyniły ją miękką i bezradną. Zaledwie zdołałem uzyskać ów pocałunek, ręka jej znalazła dość siły aby się wysunąć z mojej i słodka pani schroniła się do swego pokoju, pod skrzydło opiekuńcze panny służącej. Tu kończą się moje dzieje.
Ponieważ przypuszczam, markizo, że będziesz jutro u marszałkowej ***, gdzie z pewnością nie pójdę cię szukać; ponieważ dalej mniemam, że za naszem pierwszem widzeniem będziemy mieli nie jedno do omówienia, a zwłaszcza sprawę małej Volanges, o której nie zapominam, postanowiłem tedy uprzedzić moje przybycie tym listem i, mimo jego potężnych rozmiarów, zamknę go dopiero w chwili wysłania na pocztę; bowiem, w obecnej sytuacyi, wszystko może zależeć od jednej sposobności. Żegnaj mi zatem, markizo, pospieszam na czaty.

P. S.   O godzinie ósmej wieczór.

Nic nowego, żadnego kroku z jej strony: przeciwnie, nawet starania, aby uniknąć wszelkiego zbliżenia. Natomiast na twarzy smutek, silnie przekraczający granice konwenansu. Drugi szczegół, który może w przyszłości nie być obojętnym, to to, iż jestem posłannikiem zaproszenia mej ciotki pod adresem pani de Volanges, aby zechciała jakiś czas spędzić u niej na wsi.
Do widzenia, moja piękna przyjaciółko; do jutra lub pojutrza najdalej.

28 sierpnia 17**.


LIST XLV.

Prezydentowa de Tourvel do pani de Volanges.

Pan de Valmont wyjechał stąd dziś rano; zdawała się pani tak bardzo pragnąć tego wyjazdu, iż uważam za stosowne uwiadomić ją o nim. Pani de Rosemonde bardzo dotkliwie odczuła utratę tego towarzystwa, trzeba przyznać, w istocie pełnego uroku: całe rano rozmawiała ze mną tylko o p. de Valmont, nie szczędząc mu pochwał i zachwytów. Zdawało mi się, iż nie byłoby właściwem z mej strony sprzeciwiać się jej, tembardziej, że trzeba jej przyznać słuszność co do wielu punktów. Co więcej, czułam niejaki wyrzut, iż stałam się przyczyną tego rozłączenia; nie spodziewam się bowiem, bym zdołała wynagrodzić zacnej staruszce przyjemność, jakiej ją pozbawiłam. Wiesz pani sama, iż z natury niewiele mam wesołości w charakterze, a tryb życia, jaki nas tu czeka, również nie bardzo jest sposobny, aby ją rozbudzić.
Gdyby nie to, żem stosowała się ściśle do twoich wskazówek, obawiałabym się, czym nie postąpiła nieco lekkomyślnie; istotnie, głęboko obeszło mnie zmartwienie mojej czcigodnej przyjaciółki; wzruszyła mnie do tego stopnia, że gotowa byłam podzielić jej łzy i żałość.
Żyjemy obecnie nadzieją, że pani zechcesz przyjąć zaproszenie, które pan de Valmont przedłoży pani imieniem pani de Rosemonde, abyś raczyła przepędzić jakiś czas w jej zamku. Spodziewam się, iż nie wątpi pani o przyjemności, z jaką ujrzałabym ją tutaj; doprawdy, należy się nam to odszkodowanie. Będę bardzo szczęśliwa, zyskując dzięki temu sposobność rychlejszego poznania panny de Volanges, jak również wyrażenia pani moich dla niej najbardziej czci pełnych etc.

29 sierpnia 17**.


LIST XLVI.

Kawaler Danceny do Cecylii Volanges.

I cóż takiego się stało, moja Cecylio ubóstwiana? co mogło sprowadzić w tobie zmianę tak nagłą i okrutną? co się stało z zaklęciami, iż nic odmienić cię nie zdoła? Wczoraj jeszcze powtarzałaś je z takiem upojeniem! któż zdołał do dzisiaj wymazać je z twojej pamięci? Napróżno wglądam w siebie, nie mogę w sobie odszukać przyczyny po temu, a strasznem jest wprost dla mnie szukać jej w tobie, pani. Ach, wiem, że nie jesteś płochą ani zdradziecką: w chwili rozpaczy nawet, dusza moja nie zdoła się splamić obrażającem posądzeniem. Jakaż więc fatalność złowroga mogła cię odmienić? Tak, okrutna, odmieniłaś się! Tkliwa Cecylia, Cecylia, którą ubóstwiam i z której ust tyle zaklęć otrzymałem, nie byłaby uchyliła się moim spojrzeniom, nie byłaby unikała mojego sąsiedztwa: lub, gdyby jakiś powód, którego nie mogę sobie wyobrazić, zmusił ją do obejścia się ze mną tak surowo, byłaby przynajmniej raczyła mnie o nim powiadomić.
Ach, bo ty nie wiesz, nigdy nie będziesz wiedziała, Cesiu moja, ile przez ciebie wycierpiałem dzisiaj, ile jeszcze cierpię w tej chwili! Czy myślisz, że byłbym zdolny żyć bez twojej miłości? Mimo to, kiedy cię prosiłem o słowo, któreby mogło rozprószyć moje obawy, ty, bezlitosna, pod jakimś pozorem uchyliłaś się od odpowiedzi. Kiedy, zmuszony opuścić cię, zapytałem, o której godzinie będę mógł jutro cię oglądać, dopiero z ust pani de Volanges otrzymałem odpowiedź na me pytanie. Tak więc ta chwila, zawsze tak upragniona, naszego spotkania, jutro obudzi we mnie jedynie uczucie niepokoju; a szczęście oglądania cię, dotąd tak drogie memu sercu, ustąpi miejsca obawie, iż mogę ci być natrętnym!
Już dzisiaj, czuję to, obawa ta krępuje mnie tak, iż nie śmiem ci mówić o swojej miłości. To kocham ciebie, które lubiłem powtarzać tyle razy, skoro je miałem nadzieję nawzajem usłyszeć, to słowo tak lube, które wystarczało, aby mnie przepełnić słodyczą, staje się dla mnie, gdy ty się zmieniłaś, jedynie zwiastunem wiekuistej rozpaczy. Mimo to, nie mogę uwierzyć, aby ten talizman miał postradać całą swą potęgę i próbuję posłużyć się nim jeszcze. Tak, Cecylio moja, ja kocham ciebie. Ach, powtórz ze mną, błagam, ten wyraz mojego szczęścia. Pomyśl, iż przyzwyczaiłaś mnie słyszeć go z twoich usteczek i że pozbawić mnie go teraz, znaczyłoby skazać na cierpienie, które, tak samo, jak miłość moja, skończy się jedynie z życiem.

29 sierpnia 17**.


LIST XLVII.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Nie będę jeszcze dzisiaj miał szczęścia cię oglądać, moja piękna przyjaciółko, a oto powody, które, proszę, racz przyjąć z całą pobłażliwością.
Zamiast powrócić wczoraj najkrótszą drogą, zatrzymałem się u hrabiny de ***, dokąd zaprosiłem się na obiad. Dotarłem do Paryża dopiero około siódmej i natychmiast wstąpiłem do Opery, gdzie myślałem, iż cię zastanę.
Po operze, zaszedłem przywitać się z przyjaciółkami z za kulis; między innemi ujrzałem moją dawną Emilię, otoczoną licznym dworem zarówno kobiet, jak mężczyzn, dla których wyprawiała tego wieczora kolacyę w P... Skoro tylko się zjawiłem, wszyscy poczęli nalegać na mnie, abym wieczerzał z całem towarzystwem. Do próśb tych przyłączyła się także jakaś figurka krótka a gruba, która wyszwargotała mi swoje dobre chęci w holenderskiej francuzczyźnie; domyśliłem się, iż to był prawdziwy bohater wieczoru. Przyjąłem.
Dowiedziałem się w drodze, że pałacyk, w którym nas miano ugaszczać, stanowił umówioną cenę względów Emilii dla tej pociesznej figury i że kolacya ta była prawdziwą ucztą weselną. Mały człeczyna nie posiadał się z radości w oczekiwaniu szczęścia, którego był tak bliski; wydał mi się tak zadowolony, że natchnął mnie ochotą zmącenia jego uciechy; co też w istocie uczyniłem.
Nieco kłopotu miałem z tem, aby nakłonić Emilię, która wzdragała się zrazu na takie igranie z cierpliwością holandzkiego krezusa; w końcu jednak zgodziła się na mój projekt, polegający na tem, aby napełnić winem tę beczkę od piwa i w ten sposób uczynić go niezdolnym do boju na przeciąg całej nocy.
Posiadając nader wysokie pojęcie o tęgości głów holenderskich, rozwinęliśmy wszystkie znane nam środki. Powiodło się to tak dobrze, że przy deserze grubas ledwie już zdołał utrzymać szklanicę: ale poczciwa Emilka i ja laliśmy w niego na wyścigi. Nareszcie zwalił się pod stół, w stanie wróżącym nieprzytomność conajmniej ośmiodniową. Wówczas postanowiliśmy odesłać go do Paryża; ponieważ jednak nie zatrzymał powozu, kazałem go wpakować w mój, sam zaś zostałem na posterunku. Przyjąłem następnie życzenia od całego towarzystwa, które opuściło niebawem mieszkanie, zostawiając mnie panem placu boju. Zabawny ten epizod a może i moje długie odcięcie od świata przydały Emilii tyle powabu w mych oczach, że obiecałem dotrzymać jej towarzystwa aż do zmartwychwstania Holendra.
Uprzejmość ta z mej strony jest nagrodą grzeczności jaką mi ona wyświadczyła, ofiarowując mi się jako pulpit do pisania do mojej pięknej świętoszki. Bawiła mnie ta myśl, aby jej przesłać list, pisany w łóżku i niemal że w ramionach dziewczyny, przerwany nawet aktem zupełnej niewierności, a w którym to liście najdokładniej zdaję jej sprawę z mego położenia i uczynków. Kiedy odczytałem go Emilii, tarzała się poprostu ze śmiechu; mam nadzieję, że i ciebie zabawi.
Ponieważ list musi być opatrzony pieczątką z Paryża, posyłam ci go, markizo; bądź tak dobra przeczytać go, zapieczętować i odesłać na pocztę. Ale pamiętaj nie użyć przypadkiem swojej pieczątki, ani też jakiego emblematu miłosnego; zwykła główka wystarczy. Do widzenia.
P. S. Wyjmuję mój list; nakłoniłem Emilię, aby poszła do teatru na włoską trupę... Skorzystam z tego czasu, aby pośpieszyć do ciebie, markizo. Zjawię się najpóźniej o szóstej; jeżeli ci to dogadza, pójdziemy razem około siódmej do pani de Volanges. Nie wypada mi opóźniać się dłużej z zaproszeniem, jakie mam jej zanieść imieniem pani de Rosemonde; przy sposobności rad będę zobaczyć małą Volanges.
Do widzenia, moja urocza pani. Gotuję się uściskać cię z taką przyjemnością, aby twój kawaler miał prawo być zazdrosny.

z P... 30 sierpnia 17**.


LIST XLVIII.

Wicehrabia de Valmont do Prezydentowej de Tourvel
{z pieczęcią paryską).

Po nocy bezsennej i burzliwej, nocy, którą przeżyłem naprzemian trawiony żarem płomiennej namiętności, to znów pogrążony w zupełnem unicestwieniu wszystkich władz mojej duszy, spieszę, pani, przy tobie szukać spoczynku, którego potrzebuję, a którego, mimo to, nie spodziewam się zakosztować jeszcze. Istotnie, stan w jakim się znajduję, w chwili gdy kreślę te słowa, bardziej niż kiedykolwiek daje mi uczuć nieodpartą potęgę miłości; z trudnością przychodzi mi zachować tyle panowania nad sobą, aby bodaj trochę skupić myśli i czuję, że będę musiał przerwać pisanie jeszcze przed końcem listu. Ach, czemuż nie wolno mi pieścić się nadzieją, że i ty kiedyś, pani, podzielisz wzruszenia, jakich doznaję w tej chwili? Gdybyś je dobrze znała, nie wierzę, byś mogła zostać na nie tak bardzo nieczułą! Wierzaj mi, pani, chłodna spokojność, sen duszy, obraz śmierci, nie wiodą bynajmniej do szczęścia; żywa namiętność jedynie zdolna jest doń zaprowadzić. Mimo wszystkich udręczeń, jakie mi zadajesz, ja czuję się w tej chwili szczęśliwszym od ciebie. Napróżno gnębisz mnie bezlitosną surowością; nie przeszkodzi mi ona całą duszą się oddać słodyczom miłości i w upojeniach jej zapomnieć o rozpaczy, jakiej mnie na łup wydajesz. W ten sposób pragnę się pomścić za wygnanie, na jakie mnie skazujesz. Nigdy jeszcze, pisząc do ciebie, nie doznawałem takiej rozkoszy; nigdy nie odczuwałem w ciągu tego zatrudnienia wzruszeń tak słodkich a zarazem tak żywych. Wszystko naokół zdaje się podsycać moje zapały: powietrze, które wchłaniam w siebie, oddycha rozkoszą; stół nawet, na którym piszę do ciebie, pierwszy raz poświęcony na taki użytek, staje się dla mnie świętym ołtarzem miłości; jakiejż ceny i powabu nabierze w moich oczach! na nim wszak kreślę przysięgę, iż kochać będę cię zawsze! Przebacz, błagam cię, to rozigranie moich zmysłów. Nie powinienbym może tak poddawać się wzruszeniu, którego ty nie podzielasz: muszę porzucić cię na chwilę, aby uśmierzyć płomień wzmagający się coraz to bardziej i silniejszy od mojej woli.
Powracam do ciebie, pani, i chciej mi wierzyć, iż powracam zawsze z równą skwapliwością. Mimo to, świadomość szczęścia odleciała daleko odemnie i ustąpiła miejsca okrutnej niemocy. I pocóż mówić ci o moich uczuciach, skoro napróżno szukam środków przekonania cię o nich? Po tylekroć wznawianych wysiłkach, opuściła mnie i moc i wiara w siebie. Jeśli maluję sobie jeszcze rozkosze miłości, to aby tem boleśniej odczuwać żal, że jestem z nich wyzuty. Jedyny ratunek widzę w twojej pobłażliwości, ale zanadto czuję w tej chwili, jak bardzo mi jej potrzeba, abym mógł mieć nadzieję, iż ją uzyskam. To pewna, że nigdy miłość moja nie była równie pełną czci i daleką od wszelkiej obrazy; nie waham się powiedzieć, iż w tej chwili najsurowsza cnota nie miałaby się powodu jej obawiać. Nie śmiem cię dłużej, pani, zajmować moją niedolą. Ta, która doprowadziła mnie do tego bolesnego stanu, nie podziela go z pewnością, nie godzi mi się przeto dłużej nadużywać jej cierpliwości, trawiąc czas na kreśleniu ci, pani, tego rozpaczliwego obrazu. Kończę tedy, błagając cię jedynie, byś raczyła mi odpowiedzieć i abyś nigdy nie wątpiła o prawdzie moich uczuć.

Pisano w P..., datowano z Paryża, 30 sierpnia 17**


LIST XLIX.

Cecylia Volanges do Kawalera Danceny.

Nie jestem ani zmienną ani zdradziecką, ale poprostu nauczyłam się patrzeć na moje postępki i tem samem uczułam konieczność ich odmiany. Przyrzekłam tę ofiarę Bogu, zanim mu zdołam również poświęcić i uczucia, jakie mam dla pana, a które pański duchowny charakter podwójnie czyni występnemi. Wiem, że mi z tem będzie bardzo ciężko i nie będę skrywała przed panem, że od przedwczoraj płaczę za każdym razem, jak tylko sobie pomyślę o panu. Ale mam nadzieję, że Bóg w swojej łasce doda mi siły, bym mogła zapomnieć o panu. Błagam go o to codzień rano i wieczorem. Liczę na pańską przyjaźń i szlachetność, że pan nie będzie się starał zakłócić we mnie tego dobrego postanowienia, jakiem mnie natchniono, i dopomoże mi pan, bym się w niem zdołała utrzymać. Proszę więc pana, by pan był tak łaskaw nie pisywać już do mnie; uprzedzam że nie mogłabym mu odpisać i musiałabym o wszystkiem powiedzieć mamie. W ten sposób byśmy się już całkiem nie mogli widywać.
Mimo wszystko, zawsze zachowam dla pana tyle przywiązania, ile można mieć dla kogoś bez popełnienia grzechu, i z całej duszy życzę panu wszelakiego szczęścia. Czuję dobrze, że pan mnie już nie będzie tak kochał i że może pan pokocha niedługo jaką inną, mocniej jeszcze niż mnie. Ale to będzie dla mnie jedna pokuta więcej za błąd, jaki popełniłam oddając panu serce, które powinnam była zachować jedynie dla Boga i dla mego przyszłego męża. Mam nadzieję, że miłosierdzie boskie ulituje się mojej słabości, i ześle mi tylko tyle zgryzoty, ile jej będę miała siłę udźwignąć.
Żegnam pana; niech mi pan wierzy, że gdyby mi było wolno kochać kogoś, kochałabym jedynie pana. Ale oto wszystko, co mogę panu powiedzieć, a i to może jest więcej niźlibym powinna.

31 sierpnia 17**


LIST L.
Prezydentowa de Tourvel do Wicehrabiego de Valmont.

Czyż tak przestrzega pan warunków, pod jakimi pozwoliłam panu, od czasu do czasu, pisywać do siebie? Wolnoż mi cierpieć te listy, gdy pan mi w nich mówi jedynie o uczuciu, któremu obawiałabym się zawierzyć nawet wówczas, gdybym mogła to uczynić nie depcąc wszystkich moich obowiązków?
Doprawdy, że gdybym szukała nowych pobudek dla podtrzymania tej zbawiennej obawy, jakżeż łatwobym je znalazła w pańskim ostatnim liście! Zaprawdę, w tej samej chwili, w której której wydaje się panu, iż śpiewasz hymn na chwałę miłości, czyliż przeciwnie nie ukazujesz mi tylko jej burz straszliwych? Któż mógłby pragnąć szczęścia, kupionego za cenę rozsądku; szczęścia, w którem chwila znikomej rozkoszy zbyt rychło ustępuje miejsca żalowi, jeżeli nie zgryzocie?
Pan sam, choć tak oswojony z tem niebezpiecznem szaleństwem, czyliż nie przyznajesz, iż często staje się ono silniejszem od ciebie i czyż sam nie wyrzekasz na ten stan mimowolnego obłędu? Jakież straszliwe spustoszenie sprawiłoby to uczucie w sercu niedoświadczonem i tkliwem!
Wierzy pan, lub przynajmniej udaje pan tę wiarę, że miłość wiedzie do szczęścia; co do mnie, jestem tak bardzo pewna, iż uczyniłaby mnie nieszczęśliwą, że wolałabym nigdy nie słyszeć nawet jej imienia. Mam uczucie, że już samo mówienie o tem mąci spokojność duszy; to też, zarówno z przekonania jak i z obowiązku, proszę pana, byś zechciał zachować milczenie w tym przedmiocie.
Zresztą, nie będzie panu obecnie trudno wysłuchać tej prośby. Wróciwszy do Paryża, znajdzie pan dość sposobności do zapomnienia o tem uczuciu, zrodzonem może z kaprysu i z wiejskiego osamotnienia. Czyż nie znalazłeś się pan teraz w tem samem mieście, w którem patrzyłeś na mnie wzrokiem tak obojętnym? Czyż każdy krok nie nasuwa ci tu na oczy przykładów twojej łatwości w odmienianiu uczuć? czyż nie otacza cię rój najpowabniejszych kobiet, z których każda więcej odemnie miałaby praw do twego uwielbienia? Obcą mi jest najzupełniej wszelka próżność, jaką tyle zarzucają płci naszej; tem bardziej nie powoduję się ową fałszywą skromnością będącą jedynie wyrafinowaniem pychy; toteż zupełnie szczerze mówię panu, że bardzo mało w sobie dostrzegam środków podobania się: a gdybym nawet posiadała ich najwięcej, i toby jeszcze nie starczyło, aby pana trwale przywiązać. Skoro pana zatem proszę, abyś się mną nadal nie zajmował, proszę go jedynie o to, coby pan sam uczynił niebawem, gdybym ja nawet życzyła sobie inaczej.
Ta prawda, aż nazbyt dla mnie oczywista, wystarczyłaby już zupełnie, aby mnie uczynić głuchą na pańskie perswazye. Oprócz tej przyczyny mam jeszcze wiele innych: ale, nie zapuszczając się już w dłuższe o tem dyskusye, poprzestaję na ponowieniu prośby, aby mi pan nie mówił już o uczuciu, o którem nie godzi mi się słuchać, a któremu tem więcej nie wolno mi odpowiedzieć.

1 września 17**.


LIST LI.

Markiza de Merteuil do Wicehrabiego de Valmont.

Doprawdy, wicehrabio, nieznośny jesteś. Postępujesz ze mną tak lekko, jak gdybym była jeszcze twoją kochanką. Pogniewam się na ciebie; zirytowana jestem, co się zowie. Jakto! więc miałeś się spotkać z Dancenym dziś rano; wiesz, jak ważnem było, abym się widziała z tobą przed tą rozmową; a ty, nie troszcząc się o nic zgoła, pozwalasz mi czekać na siebie cały boży dzień, biegając sobie niewiadomo gdzie? Jesteś przyczyną, że zjawiłam się nieprzyzwoicie późno u pani de Volanges, ku wielkiemu zgorszeniu wszystkich dam w pewnym wieku. Musiałam cackać się z niemi przez cały wieczór, aby je ułagodzić, bowiem nie powinno się drażnić starszych kobiet: w ich ręku leży reputacya młodych.
Obecnie jest godzina pierwsza po północy, i, zamiast się położyć, na co miałabym szaloną ochotę, muszę rozpisywać się do ciebie. Masz szczęście doprawdy, że niemam czasu dłużej się gniewać. Nie sądź tylko z tego, że ci przebaczam; po prostu spieszy mi się. Słuchaj zatem: przystępuję do rzeczy.
Przy odrobinie zręczności, powinienbyś jutro doprowadzić Dancenyego do zwierzeń. Obecny moment bardzo sprzyja takiemu wylaniu: jest to chwila nieszczęścia. Panienka była u spowiedzi, wypaplała wszystko jak dzieciak i odtąd tak ją dręczy obawa przed djabłem, że chce koniecznie zerwać. Zwierzyła mi się ze wszystkich swoich skrupułów i po jej przejęciu widzę, jak jej głęboko zajechały w główkę. Pokazała mi swój list z zerwaniem: istne kazanie wielkopostne. Plotła mi te brednie z jaką dobrą godzinę. Z tem wszystkiem byłam w prawdziwym kłopocie; pojmujesz bowiem, że nie mogłam puszczać się na otwartość z taką gąską.
Z kimś bardziej kutym, niżeli nasz Danceny, ten drobny wypadek przyniósłby może więcej pożytku niż szkody; ale z tego młodzieniaszka jest taki Celadon, że, o ile mu nie pomożemy, zużyje tyle czasu na zwalczanie najlżejszych drobiazgów, że już go nam nie stanie dla dopełnienia naszego zamiaru.
Masz słuszność: szkoda w istocie, że to on właśnie jest bohaterem tej przygody; boleję nad tem nie mniej od ciebie: ale cóż chcesz? co się stało, to się stało i to z twojej winy. Kazałam sobie pokazać jego odpowiedź; to litość bierze doprawdy.
Ostatecznie, zamiast tracić czas na perswazye, które mnieby zdradziły tylko, a jej może nie przekonały, pochwaliłam projekt zerwania; ale powiedziałam, że właściwiej jest w podobnym wypadku wyłuszczyć swoje powody ustnie niż pisemnie. Dodałam także, że jest w zwyczaju zwrócić sobie nawzajem listy i drobne podarki. W ten sposób, utwierdzając napozór postanowienia młodej osóbki, skłoniłam ją do naznaczenia schadzki Dancenyemu. Natychmiast ułożyłyśmy wszystko, przyczem ja podjęłam się wywabić z domu panią de Volanges. Owa chwila stanowcza ma przypaść jutro po południu. Danceny wie już o tem: ale, dla Boga, jeżeli znajdziesz sposobność, staraj się wpłynąć na tego pięknego pasterza, aby mniej czasu tracił na westchnienia. Poucz go, skoro już wszystko trzeba mu tłómaczyć, że najskuteczniejszym sposobem zwalczania skrupułów jest doprowadzić do tego, aby skrupulatka nic już nie miała do stracenia.
Nie chcąc, aby ta głupia historya miała się kiedy powtórzyć, postarałam się zbudzić w umyśle dziewczyny nieco wątpliwości co do dyskrecyi spowiedników; mała drży teraz ze strachu, aby jej księżulo nie poszedł wszystkiego opowiedzieć matce.
Mam nadzieję, że gdy jeszcze z nią parę razy pomówię w tym przedmiocie, nie przyjdzie jej już do głowy mięszać obce osoby do swoich panieńskich głupstewek.
Do widzenia, wicehrabio. Weź Dancenyego w ręce i pokieruj nim. Wstyd byłby dla nas, gdybyśmy nie mieli dać sobie rady z tą parą dzieciaków. Aby pobudzić naszą gorliwość, pamiętajmy wciąż, ty, że chodzi tu o córkę pani de Volanges, ja, że o przyszłą żonę Gercourt’a. Do widzenia.

2 września 17**


LIST LII.

Wicehrabia de Valmont do Prezydentowej de Tourvel.

Zabraniasz mi, pani, mówić ci o mej miłości: ale gdzież znajdę siłę do spełnienia tego wyroku? Zajęty wyłącznie uczuciem, które mogłoby być tak słodkie, a które ty czynisz tak okrutnem; usychający na wygnaniu, na jakie mnie skazałaś, żyjąc jedynie żalem i tęsknotą, wydany na łup udręczeń tem bardziej dotkliwych, że przypominają mi bezustannie twoją obojętność, trzebaż, abym jeszcze utracił jedyną pociechę, jaka mi została? Czyliż odwrócisz spojrzenia, aby nie widzieć łez, które wyciskasz? Czyliż odmówisz nawet przyjęcia tych ofiar, które sama nałożyłaś? Czy nie byłoby godniejszem ciebie, twojej duszy szlachetnej i tkliwej, raczej użalić się nieszczęśliwego, który jest nim jedynie przez ciebie, niźli okrutnym i niesprawiedliwym zakazem pomnażać jeszcze jego męczarnie?
Udajesz, iż lękasz się miłości, a nie chcesz widzieć, żeś ty jedynie sama sprawczynią nieszczęść, które jej zarzucasz. Och! bezwątpienia, uczucie to jest męką, gdy przedmiot, który je natchnął, sam go nie podziela; ale gdzież znaleść szczęście, jeśli wzajemna miłość dać go nie byłaby zdolną? Gdzież znaleść tkliwą przyjaźń, zaufanie słodkie i bez granic, ulgę w niedoli, bezmiary szczęścia, nadzieje czarowne, wspomnienia pełne rozkoszy, gdzież znaleść, mówię, to wszystko, jeżeli nie w miłości? Spotwarzasz ją ty, której ona u nóg składa wszystkie swoje skarby, bylebyś ich raczyła nie odtrącać; ja zaś, ja zapominam o własnych cierpieniach, aby ją bronić przed twemi oskarżeniami!
Zmuszasz mnie, pani, również, bym bronił sam siebie; bowiem, podczas gdy ja trawię życie na ubóstwianiu cię, ty z góry już przypuszczasz, że jestem płochym i zmiennym; obracając przeciwko mnie moją własną otwartość, rozmyślnie mięszasz to czem byłem dawniej z tem czem jestem obecnie. Nienasycona tem, iż skazałaś mnie na mękę życia daleko od ciebie, dołączasz do tego okrutne szyderstwo, mówiąc mi o rozkoszach świata, gdy wiesz, jak bardzo na nie uczyniłaś mnie nieczułym. Nie wierzysz ani moim obietnicom, ani przysięgom: dobrze więc! jedno mi jeszcze wobec ciebie zostało świadectwo, którego przynajmniej nie będziesz mogła podejrzewać: twoje własne. Proszę cię zatem, pani, byś raczyła jeno z dobrą wiarą wejrzeć w samą siebie. Jeśli istotnie nie wierzysz w moją miłość, jeśli choć na chwilę wątpisz, iż sama jedna władasz w mojej duszy, jeśli nie jesteś pewna, żeś przykuła do siebie to serce, w istocie dotąd zbyt niestałe, godzę się ponieść ciężar tej omyłki; będę cierpiał, ale nie odwołam się od tego wyroku. Lecz, jeżeli przeciwnie, oddając sprawiedliwość nam obojgu, będziesz zmuszona przyznać sama przed sobą, że nie miałaś, że nigdy nie będziesz miała rywalki, nie każ mi, błagam cię, pani, walczyć z czczą chimerą i zostaw mi przynajmniej tę pociechę, bym widział, iż nie wątpisz w uczucie, które skończyć się może jedynie wraz z życiem. Ośmielam się prosić panią, byś raczyła wyraźnie odpowiedzieć na ten ustęp mojego listu.
Jeśli sam gotów jestem potępić ten okres mego życia, który zdaje się tak okrutnie szkodzić mi w twoich oczach, to nie dla tego, iżby w potrzebie brakło mi argumentów dla obrony.
I cóż takiego popełniłem wreszcie, prócz tego, iż nie oparłem się wirowi, jaki mnie porywał? Znalazłem się wśród świata młody i bez doświadczenia; podawany sobie, można powiedzieć z rąk do rąk przez tłum kobiet równie łatwych, jak pozbawionych głębszej wartości; czyż do mnie należało dawać przykład oporu, którego nie spotykałem z ich strony? Lub czyż miałem karać się za chwilę szaleństwa stałością, której nikt nie wymagał i którą jedynie za śmiesznośćby mi poczytano? Jakiż inny środek, jak tylko rychłe zerwanie może przemazać winę poniżającego wyboru!
Ale, mogę to powiedzieć, ten szał zmysłów, może nawet ten obłęd próżności, nie przeniknął aż do mego serca. To serce, stworzone do prawdziwego uczucia, miłostki mogły oszołomić, nie zdołały go wypełnić; z otaczających mnie istot, pełnych powabu, lecz niegodnych szacunku, ani jedna nie zapadła mi w duszę: dawano mi rozkosz, ja szukałem cnoty; i wreszcie sam uwierzyłem, iż jestem niestały, będąc jedynie wrażliwym i wymagającym.
Dopiero spotkawszy ciebie, pani, przejrzałem: poznałem rychło, że urok miłości zależy jedynie od przymiotów duszy; że one jedne zdolne są wywołać ów szał i usprawiedliwić go zarazem. Uczułem poprostu, że równem niepodobieństwem jest dla mnie i nie kochać ciebie i kochać kogokolwiek innego, jak ciebie.
Oto, pani, jakiem jest to serce, któremu ty lękasz się zawierzyć, a którego los spoczywa w twojem ręku: ale, jakikolwiek wyrok mu przeznaczasz, nie zdołasz w niczem zmienić uczuć moich dla ciebie; są one tak niezniszczalne jak doskonałość, która je zrodziła.

3 września 17**.


LIST LIII.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Widziałem Dancenyego, ale zaledwie udało mi się wydobyć z niego coś w rodzaju zwierzenia. Zaciął się zwłaszcza, aby nie wymienić nazwiska małej Volanges, którą mi odmalował jako osobę bardzo cnotliwą, a nawet nieco przesadnie nabożną: pozatem opowiedział mi dość wiernie całą przygodę, a zwłaszcza ostatnie jej wypadki. Podgrzewałem go jak tylko mogłem, i podrwiwałem sobie mocno z jego wstrzemięźliwości i skrupułów: ale, zdaje się, natrafiłem na ciężki grunt i wcale za niego nie ręczę. Pojutrze będę ci mógł, markizo, powiedzieć coś więcej. Biorę go jutro z sobą do Wersalu i będę o sondował przez drogę.
Dzisiejsza schadzka również i we mnie budzi niejakie nadzieje: nie jest niemożliwe, że wszystko odbyło się po naszej myśli. Być może, nie pozostaje nam w tej chwili nic więcej, jak tylko uzyskać wyznanie i postarać się o dowody. To zadanie łatwiejsze będzie dla ciebie, niż dla mnie: bowiem młoda osóbka skłonniejsza jest do ufności, lub, co na jedno wychodzi, do gadulstwa, niż jej dyskretny kochanek. Jednakże zrobię, co będzie w mej mocy.
Do widzenia, urocza przyjaciółko; spieszę się bardzo; nie będę mógł być u ciebie ani dziś wieczór, ani jutro. Gdybyś, ze swej strony, dowiedziała się czego, napisz mi słówko; odbiorę je za powrotem. Na noc z pewnością będę już w Paryżu.

3 września 17**


LIST LIV.

Markiza de Merteuil do Wicehrabiego de Valmont.

Zapewne! jest się też o czem wywiadywać, skoro się ma z takim Dancenym do czynienia! Jeżeli ci co mówił, przechwalał się. Nie znam większego niezdary od niego i coraz więcej mi żal naszych trudów dla takiego głuptasa. Czy wiesz, że jeszcze włos, a byłabym się skompromitowała przez niego? i do tego zupełnie na darmo! o, ale zapłaci mi za to, to pewna.
Przedewszystkiem, skoro wstąpiłam wczoraj po panią de Volanges, nie chciała wogóle ruszyć się z domu, gdyż czuła się cierpiąca; zaledwie zdołałam ją wreszcie wyciągnąć. Jeszcze chwila, a Danceny byłby się zjawił przed naszym wyjazdem, co byłoby już bardzo podejrzane, ile że pani de Volanges oznajmiła mu poprzedniego dnia, iż nie będzie dzisiaj w domu. Obie z małą siedziałyśmy jak na szpilkach. Nareszcie udało mi się wyruszyć wraz z matką, córeczka zaś, żegnając się ze mną, ścisnęła mnie za rękę tak czule, iż mimo jej najświętszych postanowień zerwania obiecywałam sobie cuda po tym wieczorze.
Nie tu jeszcze koniec moich utrapień. Ledwie upłynęło pół godziny jak byłyśmy u pani de..., kiedy pani de Volanges w istocie zasłabła; ale naprawdę, poważnie zasłabła. Oczywiście chciała wracać do domu, od czego znów ja, jak łatwo zrozumiesz, starałem się ją odwieść wszelkiemi siłami. Półtorej godziny nie pozwoliłam jej ruszyć się z miejsca, udając, iż lękam się aby kołysanie powozu nie pogorszyło jeszcze jej stanu. Powróciłyśmy dopiero o naznaczonej godzinie. Zauważyłam u małej minkę mocno zawstydzoną, tak, iż mniemałam wreszcie, że moje kłopoty nie były przynajmniej daremne.
Pragnąc dowiedzieć się co rychlej o wszystkiem, zostałam na wieczór u pani de Volanges, która położyła się natychmiast. Spożywszy wieczerzę przy jej łóżku, opuściłyśmy ją bardzo wcześnie, nie chcąc jakoby zakłócać jej spoczynku, i przeszłyśmy do pokojów córki. Okazało się, iż mała spełniła ze swej strony wszystko, czego się po niej spodziewałam: skrupuły się rozpierzchły, nowe przysięgi wiecznej miłości itd. itd.; słowem zrobiła, co do niej należało: za to ten głuptas Danceny nie posunął się ani na włos naprzód! Och! z tym, to można się bezpiecznie pokłócić; pojednanie nie przedstawia najmniejszego niebezpieczeństwa.
Mała twierdzi, że Danceny chciał więcej, ale że ona umiała się bronić. Ręczę, że albo się przechwala, albo też chce go usprawiedliwić; sama nawet się o tem niemal upewniłam. Istotnie, przyszła mi chętka przekonania się dowodnie, do jakich granic sięga niezłomność jej oporu; i ja, prosta kobieta, z zabawki w zabawkę, zdołałam ją doprowadzić aż do... Słowem, możesz mi wierzyć, że nie było na świecie istotki mniej niedostępnej wrażeniom tej kategoryi. Naprawdę ona jest milusia, ta mała! Wartaby była innego kochanka; będzie miała przynajmniej dobrą przyjaciółkę, bo zaczynam się do niej szczerze przywiązywać. Przyrzekłam jej, że ją wychowam i zdaje mi się, że dotrzymam słowa. Często dawał mi się uczuć brak jakiejś oddanej mi i zaufanej powiernicy; ta dziewczyna wybornie się do tego nadaje, ale nie może być o tem mowy, dopóki nie będzie... przygotowana; tem bardziej więc żal mam o to do Dancenyego.
Do widzenia, wicehrabio; nie przychodź do mnie jutro, chyba żebyś mógł wpaść rano. Uległam prośbom mojego Kawalera i ofiarowałam mu wieczór w małym domku.

4 września 17**.


LIST LV.

Cecylia Volanges do Zofii Carnay.

Miałaś racyę, droga Zosieńko; w proroctwach swoich więcej masz powodzenia niż w radach. Danceny, jak mi to przepowiedziałaś, mocniejszy się okazał niż spowiednik, niż ty, niż ja sama: i znowu wszystko wróciło zupełnie do dawnego. Och, nie żałuję tego; a ty, jeśli będziesz mi czynić wymówki, to tylko dlatego, że nie wiesz, co to jest za szczęście kochać Dancenyego. Bardzo ci łatwo mówić, jak trzeba postępować, kiedy to nie o ciebie chodzi; ale gdybyś skosztowała, jak strasznie się odczuwa zmartwienie kogoś kogo się kocha, ile radości ma się z tego, żeby jemu radość sprawić, i jak jest trudno powiedzieć nie, kiedy z całej duszy chciałoby się powiedzieć tak, nie dziwiłabyś się niczemu. Czy ty myślisz naprzykład, że ja mogę patrzeć na to, jak Danceny płacze, żebym sama także nie płakała? Ręczę ci, że to jest zupełnie niemożliwe; a kiedy on jest wesoły, to i ja się czuję taka szczęśliwa jak on. Mów sobie co chcesz: to co się mówi, nie zmienia tego co jest, a ja jestem zupełnie pewna, że to jest właśnie tak.
Chciałabym ciebie widzieć na mojem miejscu... Nie, to jest, nie to chciałam powiedzieć, bo to pewna, że mojego miejsca nie chciałabym ustąpić nikomu; ale chciałabym, żebyś ty także kogoś kochała; i to nie tylko dla tego, żebyś mnie rozumiała lepiej i żebyś mniej mnie łajała, ale dlatego, że wtedy byłabyś o wiele szczęśliwsza, a raczej właściwie wtedy byś dopiero zaczęła być szczęśliwa.
Nasze zabawy, nasze żarty, to wszystko, widzisz, to są tylko zabawki dziecinne; kiedy przeminą, nic po nich nie zostaje. Ale miłość, ach! miłość!... jedno słowo, jedno spojrzenie, nic tylko wiedzieć że on jest gdzieś blisko, ach, to już całe szczęście. Kiedy widzę Dancenyego, nie chcę już nic więcej; kiedy go nie widzę, chciałabym tylko jego. Nie wiem, jak się to dzieje: ale to tak, jak gdyby wszystko, co mi się podoba, podobne było do niego. Kiedy on nie jest ze mną, myślę o nim; i kiedy mogę myśleć o tem do syta, bez przeszkody, kiedy jestem całkiem sama naprzykład, przez to samo już czuję się szczęśliwa; zamykam oczy i zaraz zdaje mi się, że go widzę; przypominam sobie jego słowa i zdaje mi się, że je słyszę; aż muszę wzdychać z tego; a potem tak mnie coś pali, tak mi się w sercu ściska... Nie mogę sobie miejsca znaleść. To tak jakby jakieś cierpienie, a to cierpienie robi nieopisaną przyjemność. Myślę nawet, że kiedy raz się pozna co to miłość, to to się już rozlewa nawet i na przyjaźń. Nie mówię o mojej przyjaźni dla ciebie; ta się nic nie zmieniła; to tak samo jak w klasztorze; ale tego, co ci mówię, to doznaję z panią de Merteuil. Zdaje mi się, że więcej ją kocham tak jak Dancenyego, niż tak jak ciebie i niekiedy chciałabym, żeby ona to był on. To się dzieje może przez to, że to nie jest przyjaźń od dziecka tak jak nasza; albo też, że widuję ich tak często razem, że mi się to czasem myli. To pewna, że z niemi dwojgiem czuję się bardzo, bardzo szczęśliwą; i, ostatecznie, nie zdaje mi się, żebym robiła coś tak bardzo złego. To też nie chciałabym niczego więcej, gdybym mogła zostać tak jak jestem, i tylko myśl o mojem małżeństwie mnie dręczy, bo jeżeli pan de Gercourt jest taki, jak mi mówiono, a z pewnością taki jest, to nie wiem, co się ze mną stanie. Do widzenia, Zosiu moja, kocham cię zawsze z całego serca.

4 września 17**.


LIST LVI.

Prezydentowa de Tourvel do Wicehrabiego de Valmont.

I na cóż zdałaby się panu odpowiedź, której żądasz odemnie?
Wierzyć w pańskie uczucia, czyż nie byłoby dla mnie jedną przyczyną więcej, aby się ich obawiać? czyliż mi nie wystarcza, czyż panu samemu nie powinna wystarczyć świadomość, że nie chcę ani nie powinnam o nich wiedzieć?
Przypuśćmy, że pan kocha mnie prawdziwie (jedynie, aby nie wracać już do tego przedmiotu, godzę się na to przypuszczenie); czyliż wówczas przeszkody, które nas dzielą, mniej byłyby niezwalczone? i czyż miałabym cośkolwiek przed sobą, jak tylko pragnąć, aby pan zdołał wkrótce pokonać tę miłość? Czyż nie powinnabym pomagać panu do tego z całej mocy, starając mu się odjąć jakąkolwiek nadzieję? Sam pan przyznaje, jak bolesnem jest to uczucie, skoro osoba, która je wzbudziła, nie podziela go. Otóż, wie pan przecie dobrze, że niepodobieństwem jest mi je podzielać, a gdyby nawet to nieszczęście się stało, wtrąciłoby mnie ono jedynie w tem sroższą niedolę, nie przyczyniając się w zamian w niczem do pańskiego szczęścia. Mam nadzieję, iż pan zna mnie dość dobrze na to, aby o tem ani na chwilę nie wątpić. Przestań więc, zaklinam pana, przestań kusić się o zamącenie serca, któremu spokój tak bardzo jest potrzebny; nie zmuszaj mnie, bym musiała żałować, żem pana poznała.
Kocham i poważam mego męża, który nawzajem ma dla mnie szacunek i przywiązanie; pragnienia moje i obowiązki skupiają się na tym samym przedmiocie. Jestem szczęśliwa, powinnam nią być. Jeśli istnieją rozkosze bardziej żywe, ja ich nie pragnę; nie chcę ich poznać. Czyż może być coś słodszego, jak być w zgodzie ze swojem sercem, jak widzieć przed sobą jedynie pasmo dni pogodnych, usypiać bez niepokoju i budzić się bez wyrzutów? To, co pan nazywa szczęściem, to jedynie oszołomienie zmysłów, burza namiętności, na którą strach jest patrzeć nawet ze spokojnego brzegu. Jak się powierzyć takim nawałnicom? jak odważyć się puszczać na morze pokryte szczątkami tysiącznych okrętów? I z kim? Nie, panie, ja trzymam się lądu; zbyt drogie mi są więzy, które mnie z nim łączą. Gdybym mogła je zerwać, nie uczyniłabym tego; gdybym ich nie miała, pospieszyłabym je sobie nałożyć.
Po co mnie oblegać? poco mnie ścigać tak wytrwale? Listy pańskie, które powinny być jak najrzadsze, stają się coraz częstsze. Miał pan w nich być rozsądny, a tymczasem mówisz mi w nich jedynie o swojej szalonej miłości. Niepokoisz mnie swemi myślami, bardziej jeszcze niż wprzódy swą osobą. Oddalony w jednej postaci, zjawiasz się znowu przedemną w innej. To, o czem zabraniam panu mówić do mnie, powtarzasz znowu, tylko w innych słowach. Podobasz sobie w tem, aby mnie wprawiać w kłopot podstępnemi dowodzeniami, sam zaś wymykasz się moim argumentom. Nie chcę już panu odpowiadać, nie będę już panu odpowiadała... Jak wy się odnosicie do kobiet, któreście uwiedli! z jaką wzgardą mówicie o nich! Przypuszczam, iż niektóre z nich zasługują na to: ale czyż wszystkie godne są tylko pogardy? Ach, tak! niewątpliwie, skoro zdeptały swoje obowiązki, aby się wydać na łup występnej miłości. Z tą chwilą straciły wszystko, nawet szacunek tego, dla którego wszystko poświęciły. Kara sprawiedliwa, ale sama myśl o niej przyprawia już o drżenie! Ale cóż mnie to obchodzi wreszcie? czemu miałabym się zajmować niemi albo panem? jakiem prawem stara się pan zakłócać moją spokojność? Zostaw mnie pan, nie szukaj mnie, nie pisz do mnie; proszę pana o to; żądam tego. To ostatni list, jaki pan otrzyma odemnie.

5 września 17**.


LIST LVII.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

List twój, markizo, zastałem za powrotem. Uśmiałem się do rozpuku z twojego wzburzenia. Nie mogłabyś żywiej odczuć zbrodni Dancenyego, gdyby się jej dopuścił względem ciebie samej. Przez zemstę zapewne, przyzwyczajasz jego ulubioną do małych niewierności względem swego adonisa: szelmeczka z ciebie, markizo. Daję słowo! czarująca jesteś i nic się nie dziwię, że trudniej się jest oprzeć tobie, niż Dancenyemu.
Nareszcie umiem go na pamięć, tego pięknego bohatera romansu, niema już tajemnic dla mnie. Tyle mu się nagadałem, że uczciwa miłość jest najwyższem szczęściem, iż jedno szczere uczucie jest więcej warte od dziesięciu miłostek, że sam się uczułem na tę chwilę zakochanym i pełnym nieśmiałości: słowem, zgadzaliśmy się tak dobrze we wszystkiem iż Danceny, oczarowany moją delikatnością serca, wszystko wyznał i zaprzysiągł mi przyjaźń na śmierć i na życie. Z tem wszystkiem jesteśmy ciągle tam, gdzieśmy byli.
Przedewszystkiem jego ćwiekiem w głowie jest, że z panną trzeba mieć o wiele więcej względów niż z mężatką, ponieważ ma więcej do stracenia. Uważa zwłaszcza, że mężczyzna popełnia nikczemność, jeżeli stawia pannę w konieczności wyboru między zaślubieniem go a hańbą, o ile panna jest, jak w tym wypadku, o wiele bogatszą od tego mężczyzny. Ufność matki, nieświadomość młodej dziewczyny, wszystko to onieśmiela go i wstrzymuje. Jednak trudność nie leżałaby w pokonaniu jego rozumowań, mimo ich całej słuszności. Przy odrobinie sprytu i z pomocą jego własnej namiętności rychło dałoby się je obalić: zwłaszcza, że nieco trącą śmiesznością i że miałoby się po swojej stronie powagę utartych zwyczajów. Ale największą trudność stanowi to, że on się czuje szczęśliwym tak jak jest. Istotnie, jeżeli pierwsza miłość wydaje się na ogół uczciwszą i, jak to mówią, czystszą; jeżeli jest w każdym razie mniej pochopną do czynu, nie wynika to, jakby można myśleć, z delikatności lub obawy; ale stąd, iż serce, zdumione nieznanem uczuciem, zatrzymuje się niejako przy każdym kroku, aby nacieszyć się czarem, którego doznaje. Czar ten działa tak potężnie na serce jeszcze niezużyte, iż pochłania je całkowicie, każąc mu zapomnieć o wszelkiej innej rozkoszy. Ta prawda jest tak ogólną, iż rozpustnik, który się zakocha, o ile rozpustnik może być zakochany, od tej chwili z mniejszą niecierpliwością dąży do posiadania. Słowem, pomiędzy postępowaniem Dancenyego z małą Volanges a mojem ze świętą panią de Tourvel istnieją zaledwie nieznaczne różnice.
Aby rozpalić naszego młodzieńca, trzebaby, aby natknął się na więcej przeszkód; trzebaby zwłaszcza więcej potrzeby tajemnicy, albowiem z tajemnicy rodzi się zuchwalstwo. Kto wie, czy nie zaszkodziłaś naszej sprawie pomagając mu tak gorliwie. Postępowanie twoje byłoby doskonałe dla człowieka wytrawnego, wiedzionego jedynie pragnieniem: ale trzeba ci było przewidzieć, że dla chłopca młodego, uczciwego i zakochanego najwyższem szczęściem jest pewność wzajemności, i że, co za tem idzie, im bardziej będzie tego pewny, tem mniej będzie przedsiębiorczy.
Podczas gdy ja tu rozprawiam, ty milej sobie skracasz chwile z twoim Kawalerem. To mi nasuwa na pamięć, że przyrzekłaś zdradzić ze mną twojego rycerza; mam twoje przyrzeczenie na piśmie i nie myślę go się wyrzekać. Przyznaję, że termin płatności jeszcze nie nadszedł: ale byłoby szlachetnie z twojej strony nie czekać na niego, ja zaś, z mojej, byłbym gotów w zamian potrącić ci procenta. I cóż ty na to, markizo? Czy jeszcze cię nie wzruszyła własna stałość? Czy ten Kawaler ma jakieś cudowne własności? Och, pozwól mi się z nim zmierzyć, zmuszę cię do wyznania, że jeśli widziałaś w nim jakie zalety, to dlatego, żeś zapomniała o moich.
Do widzenia, urocza przyjaciółko; ściskam cię tak, jak ciebie pragnę; wyzywam wszystkie pieszczoty twego Kawalera, żali zdołają moim dorównać w zapale.

5 września 17**


LIST LVIII.

Wicehrabia de Valmont do Prezydentowej de Tourvel.

I czem zdołałem zasłużyć, pani, na gniew twój i wymówki? Przywiązanie najżywsze a mimo to najpełniejsze czci, poddanie najzupełniejsze twoim najdrobniejszym życzeniom: oto, w dwóch słowach, dzieje i moich uczuć i moich postępków. Przytłoczony niedolą bezwzajemnej miłości, nie miałem innej pociechy, jak tylko ciebie oglądać; kazałaś mi się wyrzec tej osłody: usłuchałem bez szemrania. Za cenę tego poświęcenia pozwoliłaś mi pisywać do siebie, i dziś chcesz mi odjąć to jedyne szczęście. Czyż mam je sobie dać wydrzeć, nie próbując bronić się nawet? Zaprawdę, nie! jakżeżby miało nie być drogiem mojemu sercu? wszak to jedyne, jakie mi pozostało i mam je z twoich rąk, pani.
Listy moje, powiadasz, są zbyt częste! Pomyśl tedy, proszę, że przez te dziesięć dni mojego wygnania nie spędziłem ani chwili, w którejby dusza moja nie była zajęta tobą, a że, mimo to, otrzymałaś odemnie zaledwie dwa listy. „Mówię ci w nich jedynie o mojej miłości!“ Ach, i o czemż innem mogę mówić, jak nie o tem, o czem myślę? Wszystko, co mogłem uczynić to było jedynie osłabić wyraz moich uczuć; i możesz mi pani wierzyć, iż odsłoniłem ci jedynie to, czego mi było niepodobnem utaić. Grozisz mi wreszcie, iż nie będziesz mi odpowiadać. Nie dość ci więc, iż z człowiekiem, któremu jesteś droższa nad wszystko i który cię poważa więcej jeszcze niźli cię kocha, obchodzisz się bez cienia litości, ale pragniesz mu jeszcze okazać swoją wzgardę! I pocóż te groźby i gniewy? do czegóż ci one potrzebne? czyliż nie jesteś pewna posłuszeństwa nawet w swoich najbardziej niesprawiedliwych rozkazach? czyż jest mi podobieństwem sprzeciwić się jakiemukolwiek twemu życzeniu i czyż tego nie dowiodłem? Ale czy zechcesz, pani, nadużyć władzy, jaką masz nademną? Uczyniwszy mnie nieszczęśliwym, dopuściwszy się względem mnie niesprawiedliwości, czyż tak łatwo zdołasz się cieszyć spokojem, który, zapewniasz, tyle ci jest potrzebny? czy nie powiesz sobie nigdy: oddał mi los swój w ręce, a ja wtrąciłam go w niedolę? błagał mnie o pomoc, a ja patrzyłam nań bez litości? Czy wiesz, dokąd mnie może zaprowadzić rozpacz? nie!
Aby zmierzyć moje cierpienia, trzebaby wiedzieć, do jakiego stopnia kocham ciebie, a ty, pani, nie znasz mojego serca.
Dla czegóż ty mnie poświęcasz? Dla złudnej obawy. I kto je w tobie budzi? Człowiek, który cię ubóstwia; człowiek, nad którym na wieki posiadasz nieograniczoną władzę. Czegóż się obawiasz, czegóż możesz się obawiać od uczucia, którem zawsze będzie w twojej mocy kierować wedle własnej woli? Ale wyobraźnia twoja stwarza sobie potworne widma, a grozę, jaką w tobie budzą, ty przypisujesz miłości. Nieco ufności tylko, a widziadła te pierzchną.
Mędrzec jakiś powiedział, że, aby rozproszyć własne obawy, wystarcza prawie zawsze zastanowić się nad ich przyczyną. Prawda ta stosuje się zwłaszcza do miłości. Kochaj, a twoje zmory się rozwieją. Zamiast przerażających widziadeł, znajdziesz uczucie pełne rozkoszy, ujrzysz czułego i uległego kochanka; dni twoje, płynąc w ciągłej szczęśliwości, budzić będą w tobie jedynie żal, iż mogłaś ich tyle wprzódy zmarnować w twym uporze. Ja sam, od czasu gdy, uleczony z dawnych błędów, istnieję jedynie dla miłości, żałuję owego czasu, strawionego rzekomo na rozkoszy; czuję, że tylko ty jedna posiadasz moc uczynienia mnie szczęśliwym. Ale, błagam cię, pani, niechaj słodyczy pisania do ciebie nie zamąca nadal obawa twej niełaski. Nie chcę ci być nieposłusznym; ale oto klękam przed tobą, błagam o szczęście, które chcesz mi wydrzeć, jedyne, jakieś mi zostawiła, wołam do ciebie, usłysz moje prośby, spojrz na moje łzy, och, pani, czy mi odmówisz?

7 września 17**.


LIST LIX.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Wytłómacz mi, markizo, jeśli możesz, co znaczy to bajanie Dancenyego. Cóż takiego się stało i co on utracił? Czyżby donna pogniewała się może za jego szacunek wiekuisty? Co prawda, trudnoby się jej było dziwić. Co mam mu powiedzieć dziś wieczór, na schadzce, o którą mnie prosi i którą przyrzekłem od wszelkiego wypadku? To pewna, że nie będę tracił czasu na słuchanie jego lamentów, jeżeli ma nic nie być z tego wszystkiego. Skargi miłosne znośne są jedynie w postaci pięknych recitatiwów albo potoczystych aryi. Poucz mnie więc, co się stało i co mam robić; inaczej zmykam stąd, aby uniknąć całego nudziarstwa. Czy mógłbym z tobą pomówić dzisiaj rano? Jeżeli jesteś zajęta, napisz mi bodaj słówko i daj mi wskazówki do mojej roli.
Gdzie podziewałaś się wczoraj, markizo? Zupełnie już stałaś się niewidzialna. Warto było doprawdy trzymać mnie po to w Paryżu w miesiącu Wrześniu! Namyśl się zatem, bo właśnie otrzymałem zaproszenie bardzo naglące od hrabiny de B***, aby odwiedzić ją na wsi; oznajmia mi z pewnym humorem,że „jej mąż posiada wspaniałe lasy, które pielęgnuje starannie dla rozrywki swoich przyjaciół“. Otóż, jak ci wiadomo, ja posiadam pewne prawa do owych lasów, i mam zamiar je odwiedzić, jeżeli ci nie jestem potrzebny. Do widzenia, pamiętaj, że Danceny ma być u mnie około czwartej.

8 Września 17**.


LIST LX  (załączony do poprzedniego).

Kawaler Danceny do Wicehrabiego de Valmont.

Ach, panie, jestem w rozpaczy, wszystko stracone. Lękam się powierzyć papierowi tajemnicę mojej niedoli, a czuję potrzebę wylania jej na łono szczerej i wiernej przyjaźni. O której godzinie będę mógł pana zobaczyć i pospieszyć do niego po radę i pociechę? Byłem tak szczęśliwy w dniu, w którym panu otworzyłem moje serce. A teraz, cóż za różnica! jakże wszystko się dla mnie zmieniło! To, co cierpię za siebie, to ledwie najmniejsza cząstka mych udręczeń; stokroć gorzej uciska mnie niepokój o osobę, droższą mi nad życie. Pan jest szczęśliwszy odemnie; pan możesz ją oglądać; toteż liczę na pańską przyjaźń; wszak nie odmówisz mi swojej pomocy? ale wprzód muszę się z panem widzieć i opowiedzieć mu wszystko. Pożalisz się nademną, dopomożesz mi; w tobie cała nadzieja. Ty masz serce tkliwe, wiesz, co miłość, tobie jednemu mogę zawierzyć: nie odrzucaj mojej prośby!
Do widzenia; jedyną pociechą w boleści jest mi myśl, iż posiadam jeszcze takiego przyjaciela. Donieś mi, błagam, o której godzinie będę cię mógł zastać. Jeżeli rano niemożliwe, w takim razie przynajmniej wcześnie popołudniu.

8 września 17**.


LIST LXI.

Cecylia Volanges do Zofii Carnay.

Zosiu moja droga, pożałuj twojej Cesi, twojej biednej Cesi; bardzo jest nieszczęśliwa! Mama wie o wszystkiem. Nie pojmuję, jak mogła się czegoś domyślić, a jednak wszystko się wydało. Wczoraj wieczór, zdawało mi się, że mama jest jakaś podrażniona; ale nie zwracałam na to wielkiej uwagi, i nawet, czekając aż ukończy swoją partyjkę, rozmawiałam bardzo wesoło z panią de Merteuil, która była u nas na kolacyi. Mówiłyśmy wiele o Dancenym. Nie sądzę jednak, aby ktokolwiek mógł był nas usłyszeć. Potem ona poszła, a ja udałam się do siebie.
Rozbierałam się właśnie, kiedy weszła mama. Najpierw oddaliła pannę służącą; następnie zaś kazała mi oddać klucz od sekretarzyka. Powiedziała to takim tonem, że zaczęłam się trząść na całem ciele i zaledwie mogłam się utrzymać na nogach. Próbowałam udawać, że nie mogę znaleść klucza; ale wreszcie trzeba było usłuchać. Zaraz w pierwszej szufladzie, którą otwarła, wpadły jej w ręce listy Kawalera Danceny. Byłam tak nieprzytomna, że kiedy mnie zapytała, co to jest, nie umiałam odpowiedzieć nic więcej, jak tylko, że nic: ale kiedy zobaczyłam, że mama się bierze do czytania, ledwie zdołałam dowlec się do fotela i zrobiło mi się tak słabo, że straciłam przytomność. Skoro przyszłam do siebie, mama, która tymczasem zawołała moją pannę, oddaliła się, zalecając mi się położyć. Zabrała z sobą wszystkie listy Kawalera Danceny. Drżę cała, ile razy sobie pomyślę, że trzeba będzie pokazać się jej na oczy. Płakałam bezustanku calutką noc.
Piszę ci o samem świtaniu, w nadziei, że przyjdzie Józefa. Jeżeli zdołam widzieć się z nią samą, poproszę, aby oddała pani de Merteuil bilecik, który do niej napiszę; jeżeli nie, włożę go do twojego listu i ty zechciej go posłać, jak od siebie. Od niej jednej mogę się spodziewać jakiejś pociechy. Przynajmniej będę mogła pomówić o nim, bo nie mam nadziei zobaczyć go więcej. Bardzo jestem nieszczęśliwa! Będzie może tak dobra podjąć się przesłania listu Dancenyemu. Nie śmiem użyć Józefy do takiej przesyłki, ani tem mniej mojej panny służącej; kto wie, czy to nie ona właśnie powiedziała mamie o listach w sekretarzyku.
Nie piszę dłużej, bo chcę jeszcze napisać do pani de Merteuil i także do Dancenyego; muszę mieć list gotowy, gdyby się chciała tego podjąć. Potem położę się znowu, aby być w łóżku, gdy kto wejdzie do mego pokoju. Powiem, że jestem chora, żeby nie musieć iść do mamy. Nie wiele zresztą skłamię: gorzej się mam, to pewna, niż gdybym miała gorączkę. Oczy mnie palą z ciągłego płakania; ciężkość mam taką na żołądku, że ledwie mogę oddychać. Kiedy pomyślę, że nie zobaczę już Dancenyego, wolałabym nie żyć. Do widzenia, moja droga Zosiu, nie mogę już więcej pisać; łzy mnie dławią.
Nota. List Cecylii Volanges do pani de Merteuil pominięto, ponieważ zawierał te same fakta co poprzedni, tylko z mniejszymi szczegółami. List do Kawalera Dancenyego zaginął: przyczynę tego odnajdzie czytelnik w liście LXIII, pisanym przez panią de Merteuil do Wicehrabiego.

7 września 17**.


LIST LXII.

Pani de Volanges do Kawalera Danceny.

Nadużywszy tak niegodnie ufności matki i niewinności dziecka, nie powinien się pan chyba dziwić, że nie możesz być nadal przyjmowany w domu, w którym dowody najszczerszej przyjaźni odpłaciłeś podeptaniem wszystkich względów. Wolę pana samego prosić, abyś nie pojawiał się u mnie, niźli wydawać odpowiednie rozkazy służbie, co byłoby dla nas wszystkich zarówno ubliżające. Mam prawo spodziewać się, że nie zmusi mnie pan do tego środka. Uprzedzam pana również, że jeśli uczynisz na przyszłość najmniejsze usiłowania, aby utrzymać moją córkę w obłędzie, do którego ją doprowadziłeś, kraty klasztorne usuną ją na zawsze od pańskich prześladowań. Pańską będzie rzeczą zastanowić się, czy równie z lekkiem sercem zdolny jesteś wtrącić ją w nieszczęście, jak lekko przyszło ci czyhać na jej hańbę. Co do mnie, postanowienie moje jest niezłomne i powiadomiłam o tem pannę de Volanges.
Załączam pakiet, zawierający pańską korespondencyę. Mam nadzieję, że zwrócisz mi pan nawzajem wszystkie listy mojej córki i dopomożesz w ten sposób do usunięcia śladów wypadku którego nie moglibyśmy wspomnieć, ja bez oburzenia, ona bez wstydu, pan bez wyrzutów sumienia.
Mam zaszczyt pozostać itd.

7 września 17**.


LIST LXIII.

Markiza de Merteuil de Wicehrabiego de Valmont.

I owszem, mogę ci wytłómaczyć, co znaczy bilet Dancenyego. Wypadek, który go spowodował, jest mojem dziełem i jestto, śmiem mniemać, moje arcy-dzieło. Nie straciłam czasu od twego ostatniego listu i powiedziałam sobie, jak ów ateński budowniczy: „Co on powiedział, to ja wykonam“.
Trzeba mu więc przeszkód, temu pięknemu bohaterowi Romansów! Usypia go zbytek szczęśliwości! Och, niech się zda na mnie, już ja go zatrudnię; mam nadzieję, że sen jego cokolwiek się zamąci. Trzeba mu było koniecznie dać poznać wartość czasu; pochlebiam też sobie, iż teraz czuje nieco żalu, że go tak marnował. Trzeba, mówiłeś również, by się musiał więcej ukrywać; doskonale! tej potrzeby odtąd mu nie zbraknie. Mam tę zaletę, że wystarczy mi tylko wytknąć moje błędy; nie spocznę wówczas, dopóki wszystkiego nie naprawię. Posłuchaj zatem, co uczyniłam.
Wróciwszy do domu przedwczoraj rano, przeczytałam twój list; wydał mi się objawieniem. Przekonana, że bardzo trafnie wskazałeś przyczynę złego, myślałam już jedynie nad sposobami naprawienia go. Mimoto, na razie położyłam się do łóżka, ponieważ niestrudzony Kawaler nie dał mi zdrzemnąć się ani na chwilę i zdawało mi się, że jestem senna: ale nic z tego. Ciągła myśl o Dancenym, ciągłe szukanie środków wyrwania go z jego niedołęstwa lub ukaranie go za nie, nie dały mi zmrużyć oka i dopiero, gdy dobrze sobie obmyśliłam cały plan, zdołałam zasnąć na jakie dwie godziny.
Jeszcze tego samego wieczora udałam się do pani de Volanges i, w myśl mojego projektu, zwierzyłam jej, iż mam prawie pewność, że między jej córką a Dancenym istnieje bardzo podejrzane porozumienie. Ta kobieta, tak jasnowidząca, gdy chodziło o ciebie, tutaj okazała się zaślepioną w najwyższym stopniu. Odpowiedziała mi zrazu, iż z wszelką pewnością się mylę, że córka jej, to dziecko itd. itd. Nie mogłam powiedzieć wszystkiego, co wiedziałam o tem; ale przytoczyłam jej spojrzenia, słówka, które rzekomo zdołały zaniepokoić mą przyjaźń i moją cnotę. Słowem, przemawiałam wcale nie gorzej od prawdziwej świętoszki; aby zaś wymierzyć cios stanowczy, posunęłam się aż do powiedzenia, iż, o ile mi się zdaje, zauważyłam wymianę listów. To mi przypomina, dodałam, że kiedyś mała otwarła przy mnie szufladę swego sekretarzyka, przyczem uderzyło mnie, iż chowa tam pełno papierów. „Czy wiesz o kimś, ktoby do niej pisywał tak często?“ Tu spostrzegłam na twarzy pani de Volanges wyraźne poruszenie; łzy zakręciły się jej w oczach. Dziękuję ci, moja zacna przyjaciółko, rzekła, ściskając mi rękę; postaram się to wyjaśnić.
Po tej rozmowie, zbyt krótkiej, by mogła wzbudzić podejrzenia, przeszłam do młodej osóbki. Przed odejściem prosiłam jeszcze matkę, by nie zdradziła mnie wobec małej; zwróciłam jej uwagę, jak szczęśliwą okolicznością jest, iż to dziecko nabrało do mnie dosyć zaufania, aby mi otwierać swoje serduszko i móc tem samem korzystać z moich roztropnych wskazówek. Przyrzekła mi skwapliwie, i sądzę, że dotrzyma słowa, bo, o ile ją znam, będzie się chciała popisać przed córką własną przenikliwością. W ten sposób mogę zachować nadal przyjacielski ton z małą, nie wydając się zarazem fałszywą w oczach pani de Volanges, o co mi właśnie chodziło. Zyskałam jeszcze i to, iż na przyszłość mogę przebywać z młodą osóbką tak długo i tak poufnie, jak mi się spodoba, nie ściągając na siebie żadnych podejrzeń ze strony matki.
Skorzystałam z tego jeszcze tego samego wieczoru; po ukończeniu partyi, usunęłam się z małą do kącika i wyciągnęłam ją na temat Dancenyego, zawsze niewyczerpany. Ona fantazyowała sobie radośnie na temat jutrzejszego widzenia się z lubym, a ja podbijałam jej bębenka, co mnie bardzo bawiło; trzeba było słyszeć, co ten malec plótł za szaleństwa. Trzebaż jej było oddać bodaj w marzeniu to, co wydzierałam jej w rzeczywistości! Przytem chodziło mi o to, aby cios uczynić dla niej tem dotkliwszym. Im bardziej się nacierpi, tem bardziej będzie chciała powetować to sobie przy pierwszej sposobności. Nieźle jest zresztą przyzwyczajać do silnych wzruszeń kogoś, kogo się przeznacza do wielkich przygód.

I czemużby zresztą nie miała paroma łzami opłacić przyjemności posiadania swego Dancenyego? toż ona szaleje za nim! otóż, przyrzekam jej, że będzie go miała, prędzej nawet, niżby się to stało bez tej burzy. Będzie to jakby zły sen z tem rozkoszniejszem przebudzeniem; toteż, wszystko razem wziąwszy, sądzę, że powinna mi być wdzięczna: choćby w tem i była mała domieszka złośliwości z mojej strony, cóż? trzeba się bawić:

Głupcy są wszak na świecie dla naszej uciechy[16].

Pożegnałam się wreszcie, bardzo kontenta z siebie. Albo Danceny, mówiłam sobie, podniecony przeszkodami, podwoi swoje zapały i wówczas będę mu pomagać z całej mocy, albo też, jeżeli jest zwykłym niedołęgą, jak to niekiedy skłonna jestem przypuszczać, pogrąży się w rozpaczy i będzie uważał sprawę za przegraną. W takim razie przynajmniej zyskam tę pociechę, że się zemściłam na nim, ile mogłam; sama zaś, za tym samym zachodem, wzmocniłam dla siebie szacunek matki, przyjaźń córki, a zaufanie obu. Co się tyczy Gercourta, głównego przedmiotu moich starań, to musiałabym być bardzo niezręczna, gdybym, mając taki wpływ na jego żonę, jak go mam dotąd i jak będę miała jeszcze więcej, nie znalazła tysiąca sposobów, aby go przyozdobić wedle mojego marzenia. Położyłam się z temi słodkiemi myślami: spałam też dobrze i długo.
Obudziwszy się, zastałam dwa bileciki, jeden od matki, drugi od córki; nie mogłam się powstrzymać od śmiechu, znalazłszy w obu dosłownie jedno i to samo zdanie: Od ciebie jednej oczekuję jakiejś pociechy. Czy to nie jest w istocie zabawne pocieszać tak za i przeciw i być wspólnym rzecznikiem dwóch interesów, wręcz sobie przeciwnych? Oto jestem jako Bóstwo: przyjmuję sprzeczne sobie wzajem modły ślepych śmiertelników, nic nie zmieniając w moich niewzruszonych wyrokach. Opuściłam mimo to tę dostojną rolę, aby się przedzierzgnąć w Anioła pocieszyciela, i pospieszyłam, wedle przykazania, nawiedzić moje przyjaciółki w ich strapieniach.
Zaczęłam od matki; zastałam ją pogrążoną w smutku, który już częściowo mści ciebie za przeciwności, jakich doznałeś z jej powodu. Wszystko powiodło się znakomicie: jedyną mą obawą było, aby pani de Volanges nie skorzystała z wczorajszego momentu, i nie zdobyła sobie zaufania córki; co mogła była bardzo łatwo osiągnąć, odnosząc się do niej w sposób łagodny i przyjacielski i przybierając roztropne wskazówki w formę tkliwej pobłażliwości. Na szczęście, wzięła rzecz bardzo surowo i tak źle pokierowała sprawą, że mogłam jej tylko przyklasnąć. Z tem wszystkiem, o włos, że nie zniweczyła wszystkich naszych planów, wpadła bowiem na pomysł oddania małej z powrotem do klasztoru: ale uchyliłam cios i poradziłam jej, aby jedynie zawiesiła nad córką tę groźbę, w razie gdyby Danceny nie zaprzestał swoich zabiegów. Uczyniłam to, aby zmusić tych dwoje do ostrożności, którą uważam za wielce zbawienną dla naszych planów.
Następnie przeszłam do córki. Nie uwierzysz, do jakiego stopnia nieszczęście jest jej do twarzy! Skoro tylko trochę wykształci się w zalotności, ręczę ci, że będzie płakiwała często: tym razem płakała bez żadnego wyrachowania... Uderzona tym nowym wdziękiem, którego nie znałam u niej i który bardzo rada byłam poznać, z początku zaaplikowałam jej z rozmysłu owe niezdarne pocieszenia, co to nietyle koją, ile potęgują zmartwienie. W ten sposób doprowadziłam ją niemal do zupełnej nieprzytomności. Już nie mogła nawet płakać i przez chwilę obawiałam się konwulsyi. Poradziłam jej, aby się położyła, na co zgodziła się bez oporu; ja pełniłam przy niej rolę panny służącej. Włosy rozsypały się jej na ramiona i na piersi, zupełnie odsłonięte; uściskałam ją, pozwoliła się bez oporu utulić w ramionach, a łzy na nowo obficie puściły się jej z oczu. Boże! jakaż ona była ładna! doprawdy, jeżeli Magdalena była do niej podobna, to w roli pokutnicy musiała być strokroć niebezpieczniejsza, niż wprzódy jako grzesznica.
Skoro biedactwo znalazło się już w łóżku, zabrałam się do pocieszania jej, tym razem już naprawdę. Przedewszystkiem uspokoiłam ją co do obawy klasztoru. Obudziłam w niej nadzieję widzenia się z Dancenym potajemnie. Siadając na łóżeczku, małej, rzekłam: „Gdyby on tu był na mojem miejscu...” poczem, haftując na ten temat, doprowadziłam ją od słówka do słówka, od pieszczotki, do pieszczotki do tego, iż zupełnie zapomniała o swojem zmartwieniu. Byłybyśmy się rozstały zupełnie zadowolone z siebie nawzajem, gdyby nie to, że dzieweczka chciała koniecznie przesłać przezemnie list swemu Dancenyemu, czego stanowczo odmówiłam. Oto moje powody, którym przyklaśniesz zapewne:
Przedewszystkiem zdradziłabym się przez to w oczach Dancenyego i to był powód, którym zasłoniłam się wobec małej; prócz niego było wiele innych, ważnych z naszego punktu widzenia. Czyż mogłam narażać owoc moich trudów, dając tym dzieciakom tak rychło najlepszy sposób ukojenia zmartwień? Przytem, nie miałabym nic przeciw temu, aby musieli i służbę wmięszać w tę przygodę. Jeżeli wszystko pójdzie pomyślnie, tak jak mam nadzieję, trzeba, aby się to rozniosło natychmiast po jej zamążpójściu, a trudno do tego celu o pewniejszą drogę; gdyby zaś jakimś cudem służba miała tego nie rozgłosić, wówczas rozgłosimy my sami, a łatwiej będzie złożyć niedyskrecyę na rachunek tych ludzi.
Staraj się więc dziś poddać tę myśl Dancenyemu; że zaś ja nie jestem zbyt pewna pokojówki małej Volanges, której i ona sama zdaje się nie bardzo ufać, poradź mu moją własną, moją wierną Wiktoryę. Postaram się, aby się spotkał z przychylnem przyjęciem. Najlepsze zaś jest to, że konfidencya ta będzie użyteczną jedynie dla nas, a nie dla nich: czemu, zaraz się dowiesz, bo jeszcze nie skończyłam mego sprawozdania.
Podczas gdy ja wzdragałam się przyjąć listu małej, przechodziłam nieustanne obawy, aby mi go nie zleciła oddać na miejską pocztę, czego już nie byłabym mogła odmówić. Na szczęście, czy to przez pomięszanie, czy przez nieświadomość, czy też, że mniej zależało jej na liście niż na odpowiedzi, której nie byłaby mogła otrzymać tą drogą, nic mi o tem nie wspomniała: jednak, aby ubezpieczyć się na przyszłość, powzięłam natychmiast plan. Powróciłam mianowicie do matki i nakłoniłam ją, aby oddaliła córkę na czas jakiś, aby ją wywiozła na wieś... I gdzie? Czy serce nie bije ci z radości?... Do twojej ciotki, do starej Rosemonde! Ma ją uwiadomić o tem dziś jeszcze: w ten sposób, ty masz prawo wrócić do swojej świętoszki, która nie będzie się już mogła bronić pozorem gorszącego sam na sam; pani de Volanges zatem, dzięki moim staraniom, sama naprawi krzywdę, jaką ci wyrządziła.
Ale posłuchaj mnie i nie zaprzątaj się tak żywo własnemi sprawami, abyś miał tę spuszczać z oka; pamiętaj, że chodzi mi o to. Chcę z ciebie zrobić doradcę i pośrednika tych dwojga młodych. Uprzedź więc o tej podróży Dancenyego i ofiaruj mu swoją pomoc. Powiedz mu, że jedyna trudność leży w tem, jak panience doręczyć list, uwierzytelniający twoją misyę; ale natychmiast usuń tę przeszkodę, polecając mu usługi mojej panny służącej. Jestem pewna, że przyjmie twoją ofiarę; ty zaś będziesz miał, w nagrodę trudów, zwierzenia prostego i naiwnego serca, co zawsze jest interesujące. Biedna mała! jak ona będzie się rumienić, oddając ci pierwszy list! Doprawdy, to rola powiernika, tak niesłusznie okrzyczana, wydaje mi się bardzo miłą rozrywką, wówczas gdy się jest zajętym gdzieindziej; a ty właśnie będziesz w tem położeniu.
Od ciebie zatem zależeć będzie rozwiązanie całej intrygi. Oceń sam chwilę, w której trzeba będzie zgromadzić aktorów. Wieś nastręcza potemu mnóstwo środków, a Danceny z pewnością będzie gotów stawić się na twoje pierwsze wezwanie. Noc, przebranie, okno... czy ja wiem zresztą co? Ale to wiem, że jeżeli ta dziewczynka wróci stamtąd tak jak pojechała, do ciebie będę o to miała pretensyę. Jeżeli osądzisz, iż potrzebuje jakiej zachęty z mojej strony, daj mi znać. Sądzę, że udzieliłam jej dość dobrej lekcyi co do niebezpieczeństwa przechowywania listów, aby móc teraz pisać do niej bez obawy; zawsze zaś trwam w zamiarze zrobienia z niej mojej wychowanki.
Nie wiem, czy ci wspominałam, że podejrzenia co do zdradzenia korespondencyi kierowały się zrazu na pannę służącą, lecz, że odwróciłam je na spowiednika. To się nazywa ubić dwa ptaszki na jeden strzał.
Do widzenia, wicehrabio, rozpisałam się niemożliwie i obiad mój ucierpi na tem; ale miłość własna i przyjaźń dyktowały mój list, a obie, jak wiesz, są wielkie gaduły. Zresztą dostaniesz go przed trzecią godziną, a to wszystko, co trzeba.
Skarżże się teraz na mnie, jeżeli masz czoło; jedź odwiedzić, jeżeli cię to nęci, lasy hrabiego de B***. Powiadasz, że pielęgnuje je dla rozrywki swoich przyjaciół? Zatem ten człowiek jest chyba przyjacielem całego świata! Ale do widzenia, głodna jestem.

9 września 17**


LIST LXIV.

Kawaler Danceny do pani de Volanges.

Odpis, załączony do listu LXVI Wicehrabiego do Markizy.

Nie probuję, pani, usprawiedliwić mego postępowania, ani też nie skarżę się na twoje; mogę jedynie ubolewać nad wydarzeniem, które przyprawia o nieszczęście troje osób, wszystkich troje godnych szczęśliwszego losu. Bardziej jeszcze zgnębiony tem, iż stałem się tego nieszczęścia przyczyną, niż że jestem zarazem jego ofiarą, próbowałem od wczoraj kilkakrotnie odpowiedzieć na szanowny list pani, lecz zawsze zabrakło mi sił potemu. Mimo to, mam pani tyle rzeczy do opowiedzenia, iż będę musiał zdobyć się na ten wysiłek; jeżeli zaś list mój będzie nieco bezładny i chaotyczny, zechce pani uwzględnić stan, w jakim się znajduję i użyczyć mi swej pobłażliwości.
Pozwól mi, pani, przedewszystkiem zastrzec się przeciwko pierwszemu zdaniu twego listu. Nie nadużyłem, śmiem twierdzić, ani twej, pani, ufności, ani niewinności panny de Volanges; przeciwnie, w postępkach moich uszanowałem i jedną i drugą. Jedynie bowiem postępki moje zależały odemnie; zaś, jeżeli czynisz mnie pani odpowiedzialnym za niepodlegające mej woli uczucie, nie waham się dodać, iż uczucie moje dla jej szanownej córki jest tego rodzaju, iż może pani nie odpowiadać, ale nie może obrażać pani. W przedmiocie tym, który dotyka mnie bardziej, niż umiem to powiedzieć, odwołuję się do własnego sądu pani, a listy moje wzywam na świadectwo.
Zabrania mi pani pojawiać się w swoim domu na przyszłość. Niewątpliwie poddam się wszystkiemu, co pani mi raczy rozkazać w tym względzie: ale czy takie nagłe i zupełne zerwanie stosunków nie stanie się powodem uwag, których pani właśnie pragnęłaby uniknąć? Pozwalam sobie zwrócić szczególną uwagę na ten punkt, ile że ważnym on jest bardziej dla panny de Volanges, niż dla mnie. Błagam więc, by pani rozważyła dobrze wszystkie względy, i nie pozwoliła surowości swojej wziąść górę nad względami rozwagi. Przekonany, iż dobro córki kierować będzie postanowieniem pani, będę oczekiwał posłusznie dalszych jej rozkazów.
W każdym razie, gdyby pani pozwoliła mi złożyć sobie od czasu do czasu moje uszanowanie, zobowiązuję się (i może pani polegać na tem przyrzeczeniu), że nie wyzyskam sposobności, aby poszukiwać rozmowy na osobności z panną de Volanges, lub też doręczać jej listy. Obawa przed wszystkiem, co mogłoby przynieść ujmę jej dobrej sławie, skłania mnie do tego poświęcenia; zaś szczęście widzenia jej od czasu do czasu będzie mi za nie nagrodą.
Ten punkt mojego listu jest zarazem jedyną mą odpowiedzią na wszystko, co mówi mi pani o losie, jaki przeznaczasz pannie de Volanges i który czynisz zależnym od mego postępowania. Przyrzekać pani więcej, znaczyłoby oszukiwać panią. Nikczemny uwodziciel umie naginać swoje zamysły do okoliczności i liczyć się z wypadkami: ale miłość, która mnie ożywia, pozwala mi jedynie na dwa uczucia: odwagę i stałość.
Jakto! ja miałbym się zgodzić na to, aby być zapomnianym przez pannę de Volanges, zapomnieć sam o niej? nie, nie, nigdy! Pozostanę jej wiernym; złożyłem jej na to przysięgę i ponawiam ją oto w tej chwili. Wybacz mi, pani, odchodzę od przedmiotu; trzeba się opamiętać.
Pozostaje nam jeszcze porozumieć się co do innej kwestyi, a mianowicie co do listów, których zwrotu żądasz, pani, odemnie. Jest mi, w istocie, przykro dołączać odmowę w tym względzie do innych win, jakie pani masz mi do zarzucenia; ale, błagam panią, wysłuchaj moich pobudek, zanim mnie osądzisz. Racz pamiętać, że jedyną pociechą w nieszczęściu, w które mnie wtrąca utrata twej przyjaźni, jest dla mnie nadzieja ocalenia twojego szacunku.
Listy panny de Volanges, zawsze mi tak cenne, w tej chwili nabrały dla mnie tem większej wartości. One są jedynem dobrem, jakie mi pozostało, one jedne stawiają mi jeszcze przed oczy obraz uczucia, będącego wyłączną pobudką mego życia. Mimo to, możesz mi pani wierzyć, nie wahałbym się ani na chwilę uczynić to poświęcenie, i żal rozłączenia się z nimi ustąpiłby wobec chęci dowiedzenia pani mojej pełnej szacunku powolności: ale wstrzymują mnie względy niezmiernie ważne, których, jestem pewny, pani sama nie będzie mogła potępić.
Posiadasz pani, to prawda, tajemnicę panny de Volanges; ale, pozwól mi to powiedzieć, mam wszelkie prawo przypuszczać, że dostała się ona w twe ręce za sprawą przymusu, nie zaś zaufania. Nie ośmielam się bynajmniej potępiać kroku, uprawnionego, być może, pieczołowitością macierzyńską. Szanuję pani prawa, ale nie mają one władzy zwolnienia mnie z moich obowiązków. Najświętszym zaś ze wszystkich jest ten, który nakazuje nigdy nie zawieść położonego we mnie zaufania. Uchybiłbym temu obowiązkowi, gdybym odsłonił czyimkolwiek oczom tajemnice serca, które pragnęło zdradzić je tylko mnie samemu. Jeżeli córka pragnie podzielić się niemi z panią, niechaj mówi: jej listy są ci niepotrzebne. Jeśli, przeciwnie, pragnie zamknąć ów sekret w swojem sercu, nie spodziewasz się pani chyba, abym ja ci go miał zdradzić.
Pragniesz pani, aby zdarzenie to pokryte było najgłębszą tajemnicą; możesz być o to zupełnie spokojna: we wszystkiem, co dotyczy panny de Volanges, mogę walczyć o lepsze nawet z sercem matki. Aby panią uwolnić w tym względzie od wszelkiej obawy, wszystko przewidziałem. Ten cenny skarb, który dotąd miał napis: papiery do spalenia, nosi obecnie znak: papiery, należące do pani de Volanges. Oto dowód, iż odmowa moja nie wynika z obawy, byś pani nie znalazła w tych listach bodaj jednego uczucia, którembyś osobiście miała prawo się czuć dotknięta.
Zmuszony byłem rozpisać się obszernie; nie dość obszernie jeszcze, jeżeli mój list mógł pani pozostawić najmniejszą wątpliwość co do uczciwości moich uczuć, bardzo szczerego żalu, iż ściągnąłem na siebie pani niezadowolenie oraz głębokiego szacunku, z jakim mam zaszczyt etc.

9 września 17**.


LIST LXV.

Kawaler Danceny do Cecylii de Volanges.

Przesłany otwarty Markizie de Merteuil w liście LXVI Wicehrabiego.

O moja Cesiu, co się z nami stanie! jakie bóstwo nas wybawi z tych nieszczęść, jakie się na nas sprzysięgły? Oby miłość dała nam przynajmniej odwagę zniesienia ich! Jak odmalować ci moje zdumienie, mą rozpacz, gdy ujrzałem przed sobą własne listy, gdym przeczytał bilet pani de Volanges? Kto mógł nas zdradzić? Kogo o to posądzasz? czyś popełniła jaką nieostrożność? co robisz teraz? co ci zagraża? Chciałbym wszystko wiedzieć, a nie wiem nic, zupełnie nic. Może i ty sama nie więcej wiesz odemnie.
Posyłam ci bilet matki i kopię mojej odpowiedzi. Mam nadzieję, że zgodzisz się ze wszystkiem co zawiera. Niezbędnem jest również, abyś dała jakiś znak zgody na wszystko co postanowiłem od czasu tego nieszczęsnego wypadku: celem mym jedynym było zdobycie wiadomości od ciebie, danie ci znać o sobie, i kto wie? być może ujrzenie cię jeszcze, i to swobodniej niż kiedykolwiek.
Czy pojmujesz, Cesiu moja, tę rozkosz, gdybyśmy się znowu znaleźli razem, mogli sobie na nowo zaprzysiąc miłość wiekuistą i czytać w naszych oczach, odczuwać w duszy, że ta przysięga nie będzie zwodnicza? Jakichże cierpień ta chwila tak słodka nie pozwoliłaby nam zapomnieć? Mam tedy nadzieję, że dzień ów świta dla nas, a winien ją jestem właśnie staraniom, dla których błagam cię o przyzwolenie. Co mówię? winien ją jestem tkliwej pomocy najserdeczniejszego przyjaciela, a jedyną mą prośbą jest, byś pozwoliła, aby ten przyjaciel stał się zarazem i twoim.
Być może, nie powinienem był rozrządzać twojem zaufaniem bez twego upoważnienia; ale niechaj mnie usprawiedliwi rozpaczliwe moje położenie. Miłość wiodła moje kroki; ona to żebrze twojej pobłażliwości, ona prosi, byś przebaczyła zwierzenie nieuniknione i bez którego groziłaby nam wiekuista rozłąka[17]. Znasz przyjaciela, o którym mówię; jest on zarazem przyjacielem osoby, najbardziej przez ciebie ukochanej. To wicehrabia de Valmont.
Zrazu, kiedym się zwracał do niego, pragnąłem tą drogą uzyskać u pani de Merteuil, aby zechciała podjąć się doręczenia ci mego listu. On powątpiewał o powodzeniu swego pośrednictwa; ale, w razie odmowy samej pani de Merteuil, ręczy mi za jej pannę służącą, która ma dla niego jakieś względy. Ona zatem odda ci ten list i jej będziesz mogła powierzyć odpowiedź.
Ta pomoc na nic się nam nie przyda, jeżeli, jak przypuszcza pan de Valmont, bezzwłocznie masz wyjechać na wieś. Ale wówczas on sam ofiaruje nam swoje usługi. Osoba, do której macie jechać, jest jego krewną. Skorzysta z tego pozoru, aby się tam udać równocześnie z wami i za jego pośrednictwem będziemy mogli korespondować ze sobą. Ręczy mi nawet, że jeżeli pozwolisz sobą kierować, dostarczy nam sposobów widywania się bez najmniejszego dla ciebie niebezpieczeństwa.
A teraz, Cesiu moja, jeśli mnie kochasz, jeżeli cierpisz nad moją niedolą, jeżeli, jak mam nadzieję, podzielasz moje żale, czyż odmówisz swojej ufności człowiekowi, który będzie dla nas opiekuńczym aniołem? Gdyby nie on, zostałaby mi jedynie rozpacz, iż nie mogę nawet złagodzić tych smutków, które na ciebie sprowadziłem. Myśl o twej boleści jest dla mnie męczarnią nie do zniesienia. Oddałbym życie, aby ciebie uczynić szczęśliwą! Wiesz o tem dobrze. Oby pewność, iż jesteś ubóstwianą, mogła przynieść nieco pociechy twej duszy!
Do widzenia, Cesiu, do widzenia, jedyna moja!

9 września 17**.


LIST LXVI.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Zobaczysz, moja piękna przyjaciółko, czytając te dwa załączone listy, czy dobrze wykonałem twój projekt. Choć oba noszą datę dzisiejszą, napisane zostały wczoraj u mnie i pod mojem okiem: list do małej jest zupełnie po naszej myśli. Ukorzyć się tylko trzeba przed twą przenikliwością, jeżeli mamy sądzić o niej z powodzenia twoich pomysłów. Danceny zieje cały ogniem i myślę, że, za pierwszą sposobnością, nie będziesz miała przyczyn się nań uskarżać. Jeżeli nasza gąska zechce być posłuszna, uporamy się ze wszystkiem wkrótce po jej przybyciu na wieś; mam sto sposobów potemu pod ręką.
Jakiż on jeszcze młody ten Danceny! czy uwierzysz, że żadną siłą nie mogłem wymóc na nim, aby przyrzekł matce poniechać swej miłości; tak jak gdyby to cokolwiek szkodziło przyrzekać, skoro się niema najmniejszego zamiaru dotrzymać! To znaczyłoby oszukiwać, powtarzał mi bez przerwy: czyż to istotnie nie budujący skrupuł, zwłaszcza gdy się ma zamiar uwieść córkę? Oto są ludzie! wszyscy jednako zbrodniczy w swoich zamysłach, niedołęstwu, jakie wkładają w ich przeprowadzenie, nadają miano uczciwości.
Twoją sprawą będzie czuwać, aby pani de Volanges nie wzięła zbytnio do serca małych wyskoków, na jakie sobie nasz młodzian pozwala w owym sławnym liście; ratuj nas od klasztoru; staraj się również, aby poniechała żądania zwrotu listów małej. Zresztą on ich nie odda; nie chce oddać i ja go w tem utwierdzam; tutaj miłość i rozum są jednego zdania. Czytałem te listy, przebrnąłem tę otchłań nudy. Mogą nam być użyteczne: a oto, jakim sposobem.
Mimo całej naszej ostrożności, mogłoby się zdarzyć, iż rzecz wyszłaby na jaw: toby udaremniło małżeństwo, nieprawdaż, i zniweczyło nasze zamiary co do Gercourta. Że jednak ja mam swoje przyczyny do porachowania się z matką, zachowuję sobie w tym wypadku sposób zniesławienia córki. Przebrawszy dobrze te listy, i puszczając w obieg jedynie część z nich, można przedstawić małą Volanges, jako osobę, która sama nawiązała tę awanturkę i wprost rzuciła się Dancenyemu w ramiona. Niektóre z tych listów mogłyby nawet skompromitować i matkę, a przynajmniej obarczyć ją zarzutem karygodnej niedbałości. Przypuszczam, że skrupulat Danceny sprzeciwiłby się zrazu; ale ponieważ on byłby w tem osobiście interesowany, sądzę, że możnaby sobie z nim dać rady. Sto przeciw jednemu, że to nie będzie potrzebne; ale trzeba być na wszystko gotowym.
Do widzenia, moja piękna przyjaciółko; byłoby bardzo uprzejmie z twej strony, gdybyś zechciała przyjść jutro do marszałkowej de*** na kolacyę, od której nie mogłem się wymówić.
Nie potrzebuję ci zalecać, markizo, abyś, wobec pani de Volanges, zachowała moje wiejskie zamiary w zupełnym sekrecie; byłaby gotowa zostać w mieście; tak zaś, skoro raz przyjedzie, nie będzie mogła przecież wyjechać nazajutrz. Byleby nam dała choć tydzień czasu, odpowiadam za wszystko.

9 września 17**.


LIST LXVII.

Prezydentowa de Tourvel do Wicehrabiego de Valmont.

Nie miałam zamiaru już panu odpowiadać, a zakłopotanie, jakiego doznaję w tej chwili, jest może dowodem, że istotnie nie powinnam była tego uczynić. Jednak nie chcę panu zostawić sposobności do żadnego zarzutu; chcę dowieść, że uczyniłam dla pana wszystko, co było w mojej mocy.
Pozwoliłam pisywać do siebie, powiada pan? Przyznaję; ale, skoro mi pan przypomina owo pozwolenie, czy myśli pan, że ja zapomniałam, pod jakimi było ono warunkami? Gdybym ja trzymała się moich równie ściśle, jak pan niewiernie dochowywał swoich, czyż byłbyś pan otrzymał bodaj jedną odpowiedź odemnie? Oto wszakże trzecia; podczas gdy pan robisz co możesz, aby mnie zmusić do przerwania tej korespondencyi, ja myślę nad sposobami utrzymania jej. Widzę jeden tylko, ale to jest jedyny; jeśli pan go odrzuci, będzie to dla mnie, mimo wszystkich pańskich zapewnień, dostatecznym dowodem, jak mało do tego przywiązujesz ceny.
Porzuć zatem styl, którego ani chcę, ani mogę słuchać; wyrzecz się uczucia, które mnie obraża i lękiem przejmuje. Czyż to uczucie jest jedynem, do jakiego jesteś zdolny? Ofiarując panu mą przyjaźń, daję wszystko, co jest moją własnością, czem mogę rozporządzać. Czegóż możesz pragnąć jeszcze? Aby się oddać uczuciu tak słodkiemu, tak stworzonemu dla mego serca, oczekuję tylko pańskiej zgody i słowa, jakiego wymagam od pana, że przyjaźń ta wystarczy dla pańskiego szczęścia. Zapomnę o wszystkiem, cokolwiek mi o panu mówiono; polegać będę na panu, iż postarasz się usprawiedliwić mój wybór.
Widzi pan moją szczerość, powinna być dla pana dowodem mego zaufania; od pana wyłącznie zależeć będzie powiększyć je jeszcze: ale, uprzedzam pana, że pierwsze słowo miłości zniweczy je na zawsze, i wróci mi wszystkie obawy; a przedewszystkiem stanie się dla mnie hasłem wieczystego milczenia.
Jeżeli, jak sam to powiadasz, wyrzekłeś się dawnych błędów, czyż nie będziesz pan wolał być przedmiotem przyjaźni kobiety uczciwej, niż przedmiotem wyrzutów występnej?
Żegnam pana; pojmuje pan, że po tem co powiedziałam, nie mogę dodać nic więcej, zanim otrzymam odpowiedź od pana.

9 września 17**.


LIST LXVIII.

Wicehrabia de Valmont do Prezydentowej de Tourvel.

Jak odpowiedzieć ci, pani, na twój list ostatni? Jak odważyć się być szczerym, skoro otwartość może mnie zgubić w twoich oczach? Ha, trudno, trzeba; zdobędę się na tę odwagę.
Jakaż szkoda, że, jak pani mówisz, wyrzekłem się moich błędów! z jakiemż uniesieniem radości byłbym czytał ten sam list, na który mi dziś z drżeniem przychodzi odpowiadać! Mówisz mi o swej szczerości, okazujesz mi zaufanie, ofiarujesz mi wreszcie swoją przyjaźń: ileż to łask, pani, i jak boleśnie nie móc z nich skorzystać! Ach, czemuż nie jestem już dawnym Valmontem!
Gdybym nim był, zaiste, gdybym czuł dla ciebie jedynie ten pospolity pociąg, to przelotne upodobanie, dziecię rozkoszy i zachcenia, które mimo to dziś ludzie nazywają miłością, czemprędzej starałbym się wyciągnąć korzyści ze wszystkiego, czem mnie obdarzasz. Nie przebierając w środkach, byleby mnie one doprowadziły do celu, podsycałbym twoją szczerość, aby cię przejrzeć; starałbym się o twoje zaufanie, aby go nadużyć; przyjąłbym twoją przyjaźń w nadziei sprowadzenia jej na manowce... Co! ten obraz pani, budzi w tobie grozę?... otóż, byłby on wiernem odbiciem mego stanu duszy, gdybym ci powiedział, że godzę się zostać jedynie twoim przyjacielem.
Kto, ja! jabym się zgodził dzielić z kimś drugim uczucie, płynące z twej duszy? Jeżeli kiedykolwiek ci to powiem, nie wierz mi już nigdy. Z tą chwilą będę się starał cię oszukać; będę mógł pragnąć cię jeszcze, ale z pewnością już cię nie będę kochał.
To nie znaczy, aby doskonała szczerość, słodkie zaufanie, tkliwa przyjaźń nie miały ceny w moich oczach... Ale miłość! miłość prawdziwa, taka, jaką ty umiesz obudzić, jednocząca wszystkie te uczucia, jeno podniesione do najwyższej potęgi, nie umiałaby się poddać tym ograniczeniom. Nie, pani, ja nie będę twoim przyjacielem; będę cię kochał miłością najtkliwszą, najpłomienniejszą nawet, jakkolwiek najbardziej pełną szacunku. Możesz ją pognębić, ale nie zniweczyć.
Jakiem prawem chcesz pani rozrządzać sercem, którego uczucia odtrącasz? Przez jakie wyrafinowane okrucieństwo żałujesz mi nawet szczęścia kochania ciebie? To szczęście należy do mnie. Nie masz do niego praw; będę go umiał bronić. Jeśli jest źródłem moich cierpień, jest zarazem ich ukojeniem.
Nie, jeszcze raz, nie. Wytrwaj w swej okrutnej surowości, ale pozostaw mi moją miłość. Podoba ci się czynić mnie nieszczęśliwym! dobrze więc, niech tak będzie; próbuj wyczerpać moją odwagę; potrafię cię zniewolić, abyś przynajmniej musiała rozstrzygnąć o moim losie; a, być może, przyjdzie dzień, w którym mi oddasz sprawiedliwość. To nie znaczy, bym kiedykolwiek spodziewał się zmiękczyć twoje serce; ale, choć nie uda mi się ciebie pozyskać, uda mi się może przekonać; powiesz sobie wówczas: źle go osądziłam.
Powiedzmy lepiej: sama sobie wyrządzasz niesprawiedliwość. Znać ciebie i nie kochać; kochać cię, a nie kochać wiecznie, oto dwie rzeczy w równym stopniu niemożliwe; mimo całej twojej skromności, łatwiej ci być musi uskarżać się na uczucia jakie budzisz, aniżeli im się dziwić. Co do mnie, ja, którego jedyną zasługą jest, iż umiałem cię, pani, ocenić, nie chcę tracić tej zasługi; toteż, daleki od przyjęcia twego kuszącego daru, na nowo składam u stóp twych przysięgę, iż kochać cię będę na wieki.

10 września 17**.


LIST LXIX.

Cecylia Volanges do Kawalera Danceny.

(Bilet skreślony ołówkiem i przepisany przez Dancenyego).

Pyta się pan, co robię; kocham pana i płaczę. Matka przestała mówić do mnie; odebrała mi papier, pióra i atrament; wzięłam ołówek, który na szczęście mi pozostał i piszę do pana na skrawku twego listu. Cóż mam robić? muszę się zgodzić na wszystko, co pan postanowił; zanadto pana kocham, aby się nie chwycić każdego środka, dzięki któremu mogę wiedzieć coś o panu i dać wiadomość o sobie. Nie lubiłam pana de Valmont i nie sądziłam, aby tak bardzo był panu przyjazny; będę się starała przekonać do niego i polubić go dla twej miłości. Nie wiem dotąd, kto mógł nas zdradzić; jedynie chyba albo moja panna służąca albo spowiednik. Jestem bardzo nieszczęśliwa; jutro wyjeżdżamy na wieś, nie wiem nawet na jak długo. Mój Boże! nie widzieć pana więcej! Nie mam już miejsca do pisania. Do widzenia; niech się pan stara to odczytać. Te słowa, kreślone ołówkiem, zatrą się może, ale nigdy uczucia, wyryte w mojem sercu.

10 września 17**.


LIST LXX.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Muszę ci udzielić ważnej przestrogi, moja droga przyjaciółko. Byłem wczoraj, jak wiesz, na kolacyi u marszałkowej de B***; mówiono tam o tobie; ja również zabierałem głos, aby powiedzieć w tym przedmiocie nie wszystko dobre, jakie o tobie myślę, ale wszystko dobre, którego nie myślę. Całe towarzystwo zdawało się być mego zdania i rozmowa zaczynała słabnąć, jak to zwykle bywa, kiedy się mówi samo najlepsze o bliźnim, gdy wtem wmięszał się ktoś z odmiennym sądem; był to Prévan.
„Niech mnie Bóg broni, rzekł, podnosząc się z krzesła, abym miał wątpić o cnocie pani de Merteuil! ośmieliłbym się jedynie mniemać, iż winna jest ją ona bardziej swej ruchliwości, niż swoim zasadom. Trudniej jest może nadążyć za nią, niż zyskać jej względy; że zaś, upędzając się za jakąś kobietą, ma się zawsze szanse spotkać na swej drodze inne, tyleż albo może więcej warte co ona, tedy jednych odciąga jakiś nowy kaprys, drudzy zatrzymują się w pół drogi ze zmęczenia; tak, że nie ma może w Paryżu kobiety, któraby równie mało miała sposobności do walczenia w swojej obronie, co pani de Merteuil. Co do mnie, dodał (zachęcony uśmieszkiem kilku kobiet), dopóty nie uwierzę w jej świętość, dopóki nie zamęczę trzech par koni, ubiegając się o jej łaski“.
Ten lichy żart, jak każdy, trącący obmową bliźniego, zyskał powodzenie; Prévan, wśród powszechnej wesołości, zajął swoje miejsce i rozmowa potoczyła się innym torem. Jednakże dwie hrabiny de B***, koło których siedział właśnie nasz niewierny Tomasz, podjęły jeszcze ten przedmiot w poufnej rozmowie, a wątek jej udało mi się na szczęście pochwycić.
Stanął zakład o zdobycie twoich względów; przyrzeczono niczego nie zataić, a jeżeli które przyrzeczenie, to z pewnością to będzie święcie dotrzymane. Wiesz tedy, czego się masz obawiać.
Muszę ci jeszcze powiedzieć, że Prévan, którego nie znasz, jest człowiekiem niezmiernego uroku i jeszcze większej zręczności. Jeżeli nieraz zdarzyło ci się słyszeć, że mówiłem o nim inaczej, to jedynie dlatego, że go nie lubię. Sprawia mi przyjemność szkodzić mu w jego powodzeniach, a znam wagę mego zdania wobec garstki kobiet, dzierżących w ręku berło mody. W ten sposób udało mi się dość długo nie dopuścić go do pojawienia na tak zwanej wielkiej arenie i sprawić, iż, mimo swoich świetnych czynów, pozostał prawie że nieznany. Dopiero rozgłos jego potrójnej przygody, zwracając nań wszystkie oczy, dał mu tę pewność siebie, której mu dotychczas brakowało i uczynił go naprawdę niebezpiecznym. Słowem, jest to dziś jedyny człowiek, którego lękałbym się może spotkać na mej drodze; toteż, niezależnie od twojego porachunku, oddałabyś mi prawdziwą przysługę, gdyby ci się udało przypiąć mu jakąś śmiesznostkę. Oddaję go w dobre ręce; mam nadzieję, że, za moim powrotem, będzie to człowiek zarżnięty.
W zamian za to, przyrzekam ci poprowadzić z całą gorliwością sprawę twojej pupilki i zająć się nią na równi z moją własną.
Trzeba ci wiedzieć, że moja pani przysłała mi właśnie mały projekt kapitulacyi. Cały jej list zwiastuje, jak bardzo pragnęłaby zostać oszukaną. Nie mogła w istocie ofiarować potemu sposobu bardziej wygodnego i zużytego zarazem. Proponuje mi, abym był jej przyjacielem. Ale ja, który mam zamiłowanie do metod nowych i trudnych, ani myślę dać się jej wykręcić równie tanim kosztem. Nie nato zadałem sobie z nią tyle kłopotów, aby kończyć rzecz uwiedzeniem tak pospolitego gatunku.
Zamiarem moim przeciwnie jest, aby ona czuła dobrze znaczenie i doniosłość każdego ustępstwa, jakie mi uczyni. Nie chcę prowadzić jej tak szybko, aby wyrzuty sumienia nie mogły jej dopędzić; chcę, by cnota jej konała w powolnej agonii w jej oczach i z jej świadomością; i nie wcześniej dopuszczę ją do szczęścia posiadania mnie w ramionach, aż gdy ją zmuszę do tego, by nie mogła dłużej ukrywać, jak bardzo tego pragnie. Zbyt mało warta byłaby w istocie moja miłość, gdyby nie była warta, aby poproszono o nią. Czyż nie należy mi się mała zemsta na tej dumnej kobiecie, która jakgdyby się wstydziła wyznać, że mnie ubóstwia?
Odrzuciłem zatem jej cenną przyjaźń i uparłem się przy moim tytule kochanka. Ponieważ rozumiem dobrze, iż zdobycie tego tytułu, który zrazu wydaje się jedynie kwestyą sporu o słowa, ma swoją istotną wagę, przyłożyłem się do mego listu z wielką pilnością i starałem się nacechować go tym bezładem, bez którego nie podobna wywołać wrażenia szczerego uczucia. Słowem, nabredziłem ile tylko mogłem, bowiem bez bredzenia niema czułości, i to jest, jak mniemam, przyczyna, dlaczego kobiety taką wyższość posiadają nad nami w listach miłosnych.
Zakończyłem moje wynurzenia pełnem słodyczy pochlebstwem, co również jest wynikiem moich głębokich spostrzeżeń. Serce kobiety, skoro przez jakiś czas wystawione było na próbę, potrzebuje wypoczynku; zauważyłem zaś, że pochlebstwo jest dla każdej z nich najmilszą poduszeczką, jaką jej można ofiarować.
Do widzenia, moja piękna przyjaciółko. Wyjeżdżam jutro. Gdybyś miała jakie zlecenie dla hrabiny de***, zatrzymam się u niej przynajmniej na obiad. Przykro mi, że muszę jechać, nie zobaczywszy się z tobą. Chciej mi przesyłać nadal swoje nieporównane wskazówki i wspieraj mnie w stanowczej chwili swemi mądremi radami.
Przedewszystkiem, chroń się przed Prévanem; obym kiedyś mógł powetować ci tę ofiarę! Do widzenia.

11 września 17**.


LIST LXXI.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Wyobraź sobie, markizo, ten ciemięga, mój strzelec, zostawił moją teczkę podręczną w Paryżu. Listy mego anioła i bazgroty Dancenyego do małej Volanges, wszystko zostało, a wszystko jest mi tu potrzebne. Pędzi w tej chwili, aby naprawić swoje gapiostwo; ja zaś, zanim ten nygus osiodła konia, opowiem ci dzieje ostatniej nocy, bynajmniej, jak się przekonasz, nie zmarnowanej.
Przygoda sama przez się niewielkiej jest wagi; poprostu odgrzana historya z wicehrabiną de M... Ale zabawiła mnie przez szczegóły. Bardzo rad jestem przytem dowieść ci, markizo, że, jeżeli posiadam talent gubienia kobiet, umiem je również, jeżeli mi się tak podoba, ocalić w danym razie. W każdej rzeczy pociąga mnie zawsze sposób rozwiązania najtrudniejszy lub najzabawniejszy i nie wyrzucam sobie dobrego uczynku, jeżeli mogę z niego wyciągnąć ćwiczenie lub rozrywkę.
Otóż zastałem tutaj wicehrabinę i ponieważ dołączała swoje nalegania do próśb, jakiemi mnie obsypywano, aby zostać na noc w zamku, odparłem jej: „Dobrze więc, przystaję, ale pod warunkiem, że spędzę tę noc z panią. — To niepodobieństwo, odparła, Vressac jest tutaj“. Aż dotąd, powiedzenie moje było jedynie prostą towarzyską grzecznością; ale to słowo „niepodobieństwo“ podrażniło mnie, jak zwykle. Wydała mi się zniewagą myśl, iż mam być poświęcony dla Vressaca i postanowiłem tego nie ścierpieć: zacząłem więc nalegać.
Okoliczności nie były dla mnie najpomyślniejsze. Ten Vressac był na tyle niezdarny, iż ściągnął na siebie podejrzenia wicehrabiego, tak, iż wicehrabina nie może go już przyjmować u siebie: ułożyli sobie zatem całą tę wyprawę do poczciwej hrabiny w nadziei, iż się im uda uszczknąć tam bodaj parę nocy. Wicehrabia był nawet mocno niekontent, gdy zastał Vressaca; ale, że myśliwstwo jest u niego jeszcze silniejszą namiętnością niż zazdrość, przeto został: zaś hrabina, zawsze taka sama, jak ją znasz, ulokowawszy żonę w głównym korytarzu, umieściła męża z jednej strony, a kochanka z drugiej, aby sobie sami dawali rady ze sobą. Zły los ich obu zrządził, iż mnie pomieszczono naprzeciwko.
Owego dnia, to znaczy wczoraj, Vressac, który, jak możesz sobie wyobrazić, czuli się do wicehrabiego, mimo iż niewielki myśliwy wybrał się z nim razem na polowanie. Liczył zapewne na to, iż za nudy przecierpiane z mężem w dzień, będzie się mógł w nocy pocieszyć w objęciach żony. Ja, z mojej strony, osądziłem, iż potrzeba mu wypoczynku, i poczyniłem odpowiednie starania u jego pani.
Udało mi się; uzyskałem u niej, że się posprzecza z Vressakiem właśnie z przyczyny tego polowania, na które, rzecz prosta, zgodził się jedynie dla niej. Trudno było o lichszy pozór; ale niema kobiety, któraby w wyższym stopniu niż wicehrabina posiadała ten talent, wspólny im wszystkim zresztą, aby swoje kaprysy kłaść w miejsce jakiejkolwiek racyi i najtrudniejszą być do przebłagania wówczas, gdy niema najmniejszej słuszności. Chwila zresztą była mało sposobna do wyjaśnień; ja zaś, pragnąc dla siebie tylko jednej nocy, nie miałem nic przeciw temu, aby czuła para pogodziła się nazajutrz.
Vressac tedy spotkał się za powrotem z dąsem. Zapytał się o przyczynę, dąs przeszedł w sprzeczkę. Starał się usprawiedliwić: obecność męża posłużyła za pozór do przecięcia rozmowy. Wreszcie próbował skorzystać z chwili, w której mąż opuścił pokój, aby prosić, by mu udzielono posłuchania dziś wieczorem. Wówczas wicehrabina okazała się poprostu wzniosła. Wybuchnęła oburzeniem przeciw zuchwalstwu mężczyzn, którzy dlatego, iż doświadczyli dobroci kobiety, sądzą, iż mają prawo nadużywać jej łask wówczas jeszcze, kiedy ją obrazili. Przeszedłszy w ten sposób zręcznie na inny temat, zaczęła kazać tak pięknie o delikatności i uczuciu, że Vressac stanął przed nią niemy i zawstydzony, a ja sam byłem skłonny uwierzyć, iż ona ma słuszność: domyślasz się bowiem, markizo, iż, jako przyjaciel obojga, byłem dopuszczony jako świadek do tej rozmowy.
Słowem, oświadczyła mu stanowczo, że niema zamiaru dorzucać trudów miłości do trudów polowania i daleką jest od chęci zakłócania tak lubej rozrywki. Mąż powrócił. Zrozpaczony Vressac, w niemożności odpowiedzenia czegokolwiek, odwołał się do mnie i wytłómaczywszy mi obszernie swoje racye, które znałem równie dobrze jak i on, prosił mnie, abym przemówił za nim do jego pani, co też solennie przyrzekłem. Przemówiłem też do niej, ale jedynie po to, aby jej podziękować i ułożyć godzinę i warunki schadzki, której miejscem miał być mój pokój.
Wszystko odbyło się podług umowy; około północy zjawiła się u mnie

leciuchno odziana,
Jak piękność, świeżo ze snu słodkiego wyrwana.[18]

Ponieważ nie jestem próżny, przeto nie będę się rozwodził nad szczegółami tej nocy; znasz mnie, markizo, powiem ci więc tylko, że byłem zadowolony z siebie.
O świcie trzeba było się rozstać. Tutaj rzecz zaczyna być interesująca. Ta trzpiotka mniemała, iż zostawiła drzwi od swego pokoju otwarte, tymczasem zastaliśmy je zamknięte, zaś klucz został wewnątrz. Nie masz pojęcia o rozpaczy wicehrabiny; nawpół przytomna powtarzała tylko: „Jestem zgubiona“. Trzeba przyznać, iż byłoby zabawne zostawić ją w tem położeniu; ale czyż mogłem cierpieć, aby kobieta miała być zgubiona dla mnie, a nie przezemnie? i czyż miałem, jak większość ludzkiego pospólstwa, dać nad sobą przewodzić okolicznościom? Trzeba więc było znaleść jakąś radę. Cóż byłabyś uczyniła, piękna przyjaciółko? Oto sposób, jaki obrałem, i który powiódł się w zupełności.
Zbadałem, iż drzwi, o które chodziło, dałyby się wysadzić, gdyby można było sobie pozwolić na zrobienie dużego hałasu. Nakłoniłem więc wicehrabinę, nie bez trudności zresztą, by zaczęła wydawać przeraźliwe okrzyki, jak złodzieje, mordercy, na pomoc etc.; przyczem umówiliśmy się, że za pierwszym okrzykiem ja wysadzę drzwi, ona zaś wpadnie do swego łóżka. Nie uwierzysz, ile czasu było trzeba, aby ją zdecydować, nawet wówczas gdy już się zgodziła.
Wszystko udało się tak, jak przewidziałem. Drzwi za pierwszem uderzeniem ustąpiły. Wicehrabina popędziła prosto do łóżka, na szczęście dość szybko, ponieważ w tej samej chwili wicehrabia i Vressac znaleźli się na kurytarzu, zaś panna służąca również nadbiegła do pokoju swej pani.
Ja jeden miałem zimną krew i skorzystałem z tego, aby zgasić lampkę nocną, która paliła się jeszcze i przewrócić ją na ziemię; wyobrażasz sobie bowiem, jak śmiesznem byłoby udawać ten przestrach paniczny, mając światło w pokoju. Wykrzyczałem następnie męża i kochanka za ich sen iście letargiczny, wmawiając w nich, iż krzyki, na jakie nadbiegłem i moje szamotania się z zamkniętemi drzwiami trwały conajmniej pięć minut.
Wicehrabina, która odzyskała odwagę, znalazłszy się w swojem łóżku, wspierała mnie wcale dzielnie, zaklinając się na wielkie bogi, iż był złodziej w mieszkaniu; zaręczała, już z większą dozą szczerości, że w życiu jeszcze tak się nie bała. Szukaliśmy wszędzie i nie znaleźliśmy nikogo. Wówczas zwróciłem uwagę na przewróconą lampkę nocną i doszedłem do wniosku, iż prawdopodobnie szczur stał się przyczyną tej szkody i przestrachu. Zdanie moje zostało jednogłośnie przyjęte i po paru zużytych konceptach na temat szczurów, wicehrabia wrócił do swego pokoju i łóżka, prosząc żonę, aby na przyszłość szczury zachowywały się u niej spokojniej.
Vressac, zostawszy sam z nami, podszedł do wicehrabiny, aby jej czule powiedzieć, iż to była zemsta Amora; na co ona odpowiedziała, spozierając ku mnie: „Musiał być zatem srodze rozgniewany, bo bardzo się mścił. Ale, dodała, upadam wprost ze zmęczenia i teraz chcę spać“.
Czułem się łaskawie usposobiony, to też, nimeśmy się rozstali, wniosłem moje instancye za Vressakiem i doprowadziłem do pojednania. Para kochanków uściskała się, poczem i mnie wyściskali z kolei. Nie wiele mi już chodziło o całusy wicehrabiny, ale wyznaję, że uścisk Vressaka sprawił mi przyjemność. Wyszliśmy razem i, obsypany jego podziękowaniami, wróciłem nareszcie do łóżka.
Jeżeli przygoda ta wydała ci się zabawną, nie zobowiązuję cię do tajemnicy. Teraz, kiedy ja się nią rozerwałem, słusznem jest aby i publiczność miała swoją kolej. Na razie mówię tylko o przygodzie, być może niedługo będziemy mogli powiedzieć to samo o jej bohaterce?
Do widzenia; strzelec mój czeka już godzinę; jeszcze serdeczny uścisk, markizo, i przypomnienie, abyś się strzegła Prévana.

Z zamku  *** 13 września 17***


LIST LXXII.

Kawaler Danceny do Cecylii Volanges.

(Doręczony dopiero 14-tego).

O moja Cesiu! jakże zazdroszczę losu Valmontowi! jutro już cię zobaczy. On odda ci ten list; a ja, usychając zdaleka od ciebie, będę wlókł opłakaną egzystencyę śród żalów i udręczeń.
Jakżeż to straszne dla mnie być przyczyną twego nieszczęścia! bezemnie żyłabyś sobie szczęśliwa i spokojna. Czy mi przebaczasz? powiedz? ach! powiedz, że mi przebaczasz, powiedz mi także, że mnie kochasz, że będziesz mnie kochać wiecznie. Tak potrzebuję, abyś mi to powtarzała.
Ach, w owych chwilach szczęścia, co przemknęły tak szybko, jakże daleki byłem od przewidywania naszego straszliwego losu! Myślmy, Cesiu moja, nad środkami ratunku. Jeżeli mam wierzyć memu przyjacielowi, wszystko może być ocalone, jeżeli tylko będziesz miała do niego całą ufność, jakiej jest godzien.
Przykro mnie dotknęło, wyznaję, uprzedzenie, jakie zdajesz się żywić do Valmonta. Zaklinam cię, Cesiu moja, staraj się patrzeć na niego przychylniejszem okiem. Pomyśl, że jest moim przyjacielem, że chce być twoim, że może przywrócić mi szczęście widywania ciebie. Jeśli te względy nie zdołają cię do niego przekonać, wówczas nie kochasz mnie tak, jak ja ciebie kocham, nie kochasz mnie już tak, jak wprzódy mnie kochałaś. Żegnam cię, ubóstwiana moja, nie zapominaj o tem, że cierpię i że od ciebie jedynie zależy uczynić mnie szczęśliwym, zupełnie szczęśliwym. Wysłuchaj modłów mego serca i przyjmij najtkliwsze pieszczoty mej miłości.

Paryż, 11 września 17**.


LIST LXXIII.

Wicehrabia de Valmont do Cecylii Volanges.

(Dołączony do poprzedniego).

Przyjaciel, który chce pani służyć, wie, iż nie posiadasz przyborów potrzebnych do pisania i postarał się temu zarazić. W przedpokoju twego saloniku, pod wielką szafą na lewo, znajdziesz zapas papieru, piór i atramentu; możesz je później ukryć w tem samem miejscu, jeśli nie posiadasz pewniejszego schronienia.
Tensam przyjaciel prosi panią, abyś nie czuła się obrażoną, jeżeli nie będzie na nią zwracał w towarzystwie najmniejszej uwagi i odnosił się do niej jak do dziecka. Ostrożność ta wydaje mu się niezbędna, aby wzbudzić ufność, która pozwoli mu tem skuteczniej pracować dla szczęścia swego przyjaciela i twego własnego. Postara się o sposobność mówienia z panią, skoro będzie miał coś do doniesienia, lub do doręczenia pani; spodziewa się, że mu się to uda, jeśli mu pani zechcesz być szczerze pomocną.
Radzi ci również zwracać mu listy w miarę jak będziesz je otrzymywała, aby nie narażać się na ich przejęcie.
Kończy zapewnieniem, iż, jeżeli zechcesz obdarzyć go swoją ufnością, dołoży wszelkich starań, aby złagodzić prześladowanie, jakiego zbyt okrutna matka dopuszcza się na dwojgu istot, z których jedna jest jego najlepszym przyjacielem, a druga wydaje mu się zasługiwać na najżywszą sympatyę.

Z Zamku *** 14 września 17**.


LIST LXXIV.

Markiza de Merteuil do Wicehrabiego de Valmont.

Ejże! i odkąd to, mój drogi wicehrabio, niepokoisz się tak łatwo? Byłżeby ten Prévan istotnie taki straszny? Ale widzisz, jaka ja jestem skromna i nieśmiała! Wszakże ja go nieraz spotykałam, tego pysznego zwycięzcę: zaledwie, że mu się przyjrzałam! Trzeba było aż twojego listu, aby ściągnąć nań moją uwagę. Naprawiłam moją niesprawiedliwość wczoraj. Był w Operze, prawie że naprzeciwko mnie i napatrzyłam się mu do syta. To pewne, że jest ładny, i to bardzo ładny; co za szlachetne i delikatne rysy! musi zyskiwać jeszcze oglądany zbliska. I ty mówisz, że on chce mnie mieć! Ależ uczyni mi tem zaszczyt i przyjemność. Doprawdy, mam na niego wielką ochotę i przyznam ci się, że uczyniłam nawet pierwsze kroki. Nie wiem jeszcze czy się powiodą. Oto, jak było.
Wychodziłam właśnie z Opery: Prévan stał przedemną o dwa kroki. Umyślnie, bardzo głośno, poczęłam się umawiać z markizą de *** na kolacyę w piątek u marszałkowej. Zdaje mi się, że to jedyny dom, gdzie mogłabym go spotkać. Nie wątpię, że mnie zrozumiał... Gdyby niewdzięcznik miał nie przyjść? Powiedz mi, wicehrabio, szczerze, jak myślisz, czy on przyjdzie? Czy wiesz, że gdyby miał nie przyjść, na cały wieczór miałabym humor zepsuty? Widzisz zatem, że nie znajdzie tak wiele trudności w uganianiu za mną, a co zdziwi cię jeszcze bardziej, jeszcze mniej ich napotka w pozyskaniu moich względów. Chce, powiedział to, zamęczyć trzy pary koni, ubiegając się o moje łaski! Och! ja ocalę życie tym biednym koniętom! Nigdy nie zdobyłabym się na cierpliwość, by czekać tak długo. Wiesz, że nie leży w moich zasadach nużyć mego partnera wzdychaniem skoro jestem raz zdecydowana, zaś co do niego jestem w zupełności.
No, przyznaj, że to prawdziwa przyjemność przemawiać mi do rozsądku! Czyż twoja ważna przestroga nie odniosła wspaniałego skutku? Ale cóż chcesz? życie mi się tak wlokło w ostatnich czasach! Już przeszło sześć tygodni minęło, jak sobie nie pozwoliłam na najmniejszą rozrywkę. Ta oto się nastręcza: czyż mogę jej sobie odmówić? czyż przedmiot nie wart mego trudu? czyż mogłabym doprawdy znaleść ponętniejszy w jakiemkolwiek znaczeniu tego słowa?
Ty sam zmuszony jesteś oddać mu sprawiedliwość; czynisz więcej, niż gdybyś go chwalił; jesteś o niego zazdrosny. Dobrze! Ustanawiam się sędzią między wami dwoma: ale przedewszystkiem, trzeba przeprowadzić badanie, i to właśnie pragnę uczynić. Będę sędzią nieposzlakowanym: obaj będziecie zważeni na tej samej szali. Co do ciebie, już mam twoje akta; twoja sprawa jest najzupełniej zgłębiona. Czyż nie wymaga sprawiedliwość, abym się zajęła teraz twoim przeciwnikiem? No, wicehrabio, uchyl bez szemrania głowę przed mym trybunałem, a na początek poucz mnie, proszę, co to jest za owa potrójna przygoda, której on jest bohaterem? Mówisz mi o tem, jak gdybym właśnie na pamięć ją umiała, a ja nie wiem ani jednego słóweczka. Z pewnością musiała ta afera zajść w czasie mojej podróży do Genewy, zaś zawiść twoja nie pozwoliła ci donieść o niej. Napraw ten błąd jak możesz najprędzej; pamiętaj, że nic z tego co jego dotyczy, nie jest mi obojętne. Zdaje mi się, że gadano jeszcze coś o tem za moim powrotem; ale byłam zajęta czem innem i wogóle rzadko słucham takich historyjek, o ile nie miały miejsca dziś lub wczoraj.
Gdyby to o co cię proszę było ci trochę niemiłe, czyż to nie jest bardzo skromna cena należna mi od ciebie za trudy, jakie sobie dla ciebie zadałam? czyż to nie one zbliżyły cię do twojej prezydentowej, gdy twoje dzieciństwa oddaliły cię od niej? czy nie ja dałam ci w ręce sposobność zemsty za niewczesną gorliwość pani de Volanges? Tak często się skarżyłeś na to, ile czasu musisz tracić na szukanie swoich przygód! Masz je więc teraz pod ręką. Miłość, nienawiść, potrzebujesz tylko wybierać: wszystko mieszka pod jednym dachem; możesz, dwojąc swoją egzystencyę, pieścić jedną dłonią a zadawać cios drugą.
Wszakżeż i swoją przygodę z wicehrabiną również mnie zawdzięczasz. Wcale mi się podobała i jestem twojego zdania, iż trzeba to będzie rozgłosić. Rozumiem, że na razie okoliczności mogą cię skłaniać do tajemnicy; ale na ogół, trzeba przyznać, że ta kobieta nie warta była tak pięknego postąpienia.
Zresztą i ja mam z nią moje rachunki. Kawalerowi de Belleroche podoba się ona o wiele więcej niżbym tego pragnęła; słowem, dla wielu przyczyn, bardzo będę rada znaleść pozór zerwania z nią: zaś czyż istnieje wygodniejszy, niż móc powiedzieć: to nie jest kobieta, którąby można przyjmować.
Do widzenia, wicehrabio; pomyśl, że na twoim posterunku nie wolno ci tracić czasu; co do mnie, obiorę go w zupełności na przygotowanie szczęścia mojego Prévana.

Paryż, 15 września 17**.


LIST LXXV.

Cecylia Volanges do Zofii Carnay.

(Nota. W liście tym Cecylia Volanges zdaje z największymi szczegółami sprawę ze wszystkiego, co się odnosi do wypadków, znanych czytelnikowi z listu XXXIX i następnych. Uważaliśmy za stosowne pominąć to powtórzenie. Wreszcie mówi ona o wicehrabi de Valmont i pisze w ten sposób:)
Powiadam ci, że to bardzo nadzwyczajny człowiek. Mama mówi o nim bardzo źle; ale Kawaler Danceny bardzo go chwali i zdaje mi się, że słusznie. Nie miałam pojęcia, żeby kto mógł być taki zręczny. Kiedy mi oddał list Dancenyego, calutkie towarzystwo było przytem i nikt nic nie widział; to prawda, że najadłam się porządnego strachu, bo nic się nie spodziewałam, ale teraz już będę przygotowana. Zrozumiałam bardzo dobrze, jak on chce, żebym mu oddała moją odpowiedź. Bardzo jest łatwo z nim się porozumieć, bo takie ma jakieś spojrzenie, że mówi niem wszystko co zechce. Nie wiem, jak on to robi; pisał mi w bileciku, o którym ci wspomniałam, że przy Mamie umyślnie nie będzie na mnie zwracał najmniejszej uwagi: w istocie, możnaby przysiąc, że on ani myśli o tem, a mimo to, za każdym razem, kiedy szukam jego oczu, mogę być pewna, że je napotkam natychmiast.
Jest tutaj jedna dobra przyjaciółka Mamy, której nie znałam pierwej, a która także, jak się zdaje, musi nie lubieć pana de Valmont, choć on jest dla niej bardzo uważający. Boję się, żeby on się nie znudził prędko tutejszem życiem i nie wrócił do Paryża; toby było bardzo przykre. Musi mieć naprawdę bardzo dobre serce, kiedy tak umyślnie przyjechał po to, aby oddać przysługę swojemu przyjacielowi i mnie!
P. de Valmont przyrzekł mi, że jeżeli będę mu posłuszna, zrobi tak, żebyśmy się mogli znów widywać. To pewna, że uczynię, co tylko zażąda; ale nie mogę sobie wyobrazić, aby to było możliwe.
Do widzenia, moja jedyna, nie mam już miejsca.

Z Zamku ***, 14 września 17**.


LIST LXXVI.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Albo twój list markizo zawiera drwiny, których nie zrozumiałem, albo też, pisząc go do mnie, znajdowałaś się w stanie bardzo groźnego obłędu. Gdybym mniej dobrze cię znał, moja piękna przyjaciółko, byłbym doprawdy w wielkiej obawie o ciebie i możesz mi wierzyć, że obawa ta nie byłaby przesadzona.
Napróżno czytam i odczytuję twoje pismo, nic mnie ono więcej nie objaśnia; bowiem niepodobieństwem jest przecież wziąć twój list w prostem i naturalnem znaczeniu. Cóż zatem chciałaś powiedzieć?
Czy jedynie to, że zbytecznem jest zadawać sobie tyle zachodu wobec tak mało groźnego nieprzyjaciela? Ale w tym wypadku, mogłabyś się mylić. Prévan istotnie ma dużo uroku; ma go więcej niż sama przypuszczasz; ja go znam i z tego co wiem o nim miałbym prawo uważać tego człowieka za niebezpiecznego dla każdej kobiety: dla ciebie zaś, markizo, czyż nie byłoby dosyć, że jest ładny, bardzo ładny, jak sama powiadasz? albo, żeby się dopuścił względem ciebie jednego z tych ataków, które lubisz niekiedy nagradzać jedynie przez uznanie dobrego wykonania? lub też, że wydałoby ci się zabawnem poddać się dla jakichkolwiek, tych czy innych względów? albo... czy ja wiem co, zresztą? czyż mogę odgadnąć te sto tysięcy kaprysów, które rządzą głową kobiety, a przez które jedynie jeszcze, ty należysz do swojej płci markizo?
Teraz, kiedy cię uprzedziłem, nie wątpię, że z łatwością potrafisz się uchronić; ale koniec końców, trzebaż cię było przestrzec. Wracam więc do mego zapytania: co chciałaś powiedzieć twoim listem?
Jeżeli to były tylko drwiny z Prévana, to, pomijając, iż ciągnęły się zbyt długo, źle były zaadresowane. Nie wobec mnie, ale w oczach ludzi trzeba go ośmieszyć należycie i ponawiam do ciebie, markizo, moją prośbę w tym przedmiocie.
Ach! zdaje mi się, że mam wreszcie słowo zagadki! twój list jest proroctwem, nie tego co uczynisz, ale tego, czego on się będzie spodziewał po tobie, w chwili gdy będziesz pracowała nad jego klęską. Projekt niezły, wymaga jednak wielkiej ostrożności. Wiesz równie dobrze jak ja, że w oczach świata mieć jakiegoś mężczyznę, a przyjmować jego zabiegi jest najzupełniej równoznaczne, chyba, że ma się do czynienia z głupcem; zaś Prévan nie jest głupi, och, całkiem przeciwnie. Jeśli zdoła zyskać bodaj pozór, pochwali się resztą i wszystko już przepadło. Głupcy uwierzą, złośliwi udadzą, że wierzą: jakżeż się będziesz bronić? Doprawdy, boję się o ciebie. Nie iżbym wątpił, markizo, o twojej zręczności: ale przysłowie mówi, że tylko dobrzy pływacy toną.
Nie uważam się za człowieka głupszego od innych; otóż znam sto, znam tysiąc sposobów zniesławienia kobiety; natomiast nie widzę ani jednego, którymby się mogła skutecznie posłużyć dla swojej obrony. Co do ciebie samej, moja piękna przyjaciółko, uznaję, iż postępowanie twoje w świecie jest arcydziełem, a jednak nieraz nie mogłem oprzeć się przekonaniu, iż większą ma w tem zasługę szczęście niż dobra gra.
Ale, ostatecznie, może ja doszukuję się racyj tam, gdzie ich wcale niema. Podziwiam się doprawdy, jak od godziny debatuję poważnie nad czemś, co jest, więcej niż pewne, prostym żartem z twojej strony. Dopieroż będziesz drwiła sobie ze mnie! Dobrze więc! niech się stanie: uśmiej się do syta i mówmy o czem innem. O czem innem! mylę się, zawsze o tem samem; zawsze o kobietach, które się zdobywa lub gubi, a często i jedno i drugie naraz.
Mam tu, jak bardzo słusznie zauważyłaś, sposobność ćwiczenia się w obu tych rodzajach, ale nie z jednaką łatwością. Przewiduję, że zemsta pójdzie szybciej niż miłość. Mała Volanges jest załatwiona, za to ręczę; chodzi tylko o sposobność, a tę podejmuję się sprowadzić. Inna rzecz z panią de Tourvel: ta kobieta może przywieść do rozpaczy, nie rozumiem jej; mam sto dowodów jej miłości, ale mam tysiąc dowodów jej oporu i doprawdy zaczynam się obawiać, że mi się wymknie.
Pierwsze wrażenie wywołane moim powrotem pozwoliło mi lepsze rokować nadzieje. Domyślasz się, że chciałem to sprawdzić własnemi oczyma; toteż, chcąc zyskać pewność, iż będę świadkiem pierwszego odruchu, nie kazałem się oznajmić przez nikogo, i obliczyłem tak mą drogę, aby zjawić się wówczas, gdy wszyscy będą przy stole. W istocie spadłem jak z chmur, podobny bóstwu z opery, które zjawia się aby przyspieszyć rozwiązanie.
Wszedłem dość głośno, aby ściągnąć na siebie spojrzenie wszystkich; mogłem zatem ogarnąć jednym rzutem oka rozczulenie mojej starej ciotki, niezadowolenie pani de Volanges i pełną wzruszenia radość jej córki. Moja pani siedziała przy stole zwrócona plecami do drzwi. Zajęta w tej chwili krajaniem czegoś, nie odwróciła nawet głowy. Wówczas przemówiłem do pani de Rosemonde: za pierwszem słowem tkliwa skromnisia poznała mój głos, i wydała krzyk, w którym zdawało się przebijać więcej miłości niż zdziwienia lub przestrachu. Zbliżyłem się na tyle, aby widzieć jej twarz: poruszenie jej duszy, walka myśli i uczuć sprzecznych z sobą malowały się na niej z cudowną wyrazistością. Zająłem miejsce tuż przy niej; dosłownie nie wiedziała cały czas co robi, ani też co mówi. Próbowała jeść w dalszym ciągu; nie było sposobu: wreszcie w niespełna kwandrans, niezdolna zapanować nad swem pomięszaniem i radością, zmuszona była prosić o pozwolenie wstania od stołu, i schroniła się do parku pod pozorem, że potrzebuje zaczerpnąć powietrza.
Załatwiłem się z obiadem jak mogłem najszybciej. Zaledwie podano deser, kiedy piekielna Volanges, parta z pewnością potrzebą szkodzenia mi, podniosła się z miejsca, aby pospieszyć za moją prezydentową: ale przewidziałem ten zamiar i skrzyżowałem go. Udałem, iż biorę to jej wstanie od stołu za poruszenie ogólne; ruszyłem się z miejsca, mała Volanges i proboszcz dali się pociągnąć tym podwójnym przykładem, tak, iż pani de Rosemonde znalazła się sama przy stole ze starym Komandorem de T... i oboje również pospieszyli za nami. Poszliśmy tedy wszyscy odszukać panią de Tourvel, którą zastaliśmy w gaiku niedaleko zamku; że zaś przywiodła ją tam potrzeba samotności nie zaś przechadzki, wolała raczej powrócić z nami niż zatrzymywać nas z sobą.
Skoro tylko zyskałem pewność, że pani de Volanges nie będzie miała sposobności mówić z nią na uboczu, pomyślałem o spełnieniu twoich rozkazów i zająłem się cały sprawami twej pupilki. Natychmiast po kawie udałem się do mego pokoju a zajrzałem również i do cudzych, aby sobie zdać sprawę z terenu; zrobiłem co trzeba, aby zapewnić małej możność pisywania i uwiadomiłem ją o tem pierwszem dobrodziejstwie dołączając mój bilecik do listu Dancenyego. Wróciłem do salonu, gdzie zastałem moją panią wypoczywającą rozkosznie na szezlongu.
Widok ten, rozgrzewając mi nagle krew, ożywił moje spojrzenia; czułem, iż stają się one tkliwe i palące, umieściłem się tedy tak, aby móc zrobić z nich użytek. Zrazu, pod wpływem moich oczu niebiańska świętoszka opuściła swoje wielkie, skromne oczęta. Patrzyłem przez jakiś czas na tę anielską twarz, poczem, ślizgając się wzrokiem po całej postaci, bawiłem się odgadywaniem kształtów i konturów poprzez fałdy lekkiego stroju. Przeszedłszy wzrokiem od głowy aż do stóp, powróciłem od stóp aż do głowy... Pochwyciłem słodkie spojrzenie wlepione całe we mnie; natychmiast uciekło w dół: chcąc mu ułatwić powrót, sam odwróciłem oczy. Wówczas ustaliła się między nami ta niema umowa, pierwszy traktat nieśmiałej miłości, który, aby zaspokoić wzajemną potrzebę patrzenia na siebie, pozwala spojrzeniem następować kolejno, zanim wreszcie zleją się ze sobą.
Widząc, iż mój anioł całkowicie pochłonięty jest tą nową przyjemnością, wziąłem na siebie zadanie czuwania nad wspólnem bezpieczeństwem; ale skoro zyskałem pewność, iż powszechna rozmowa tocząca się dość żywo chroni nas od spostrzeżeń towarzystwa, starałem się uzyskać od jej oczu, aby przemówiły do mnie bardziej otwartym językiem. Jakoż udało mi się pochwycić kilka spojrzeń, ale tak wstrzemięźliwych, iż skromność sama nie mogłaby ich potępić. Aby dodać swobody trwożliwej istocie sam udałem nieśmiałość i zakłopotanie. Zwolna oczy nasze, przyzwyczajone spotykać się, spoiły się na dłużej; aż wreszcie nie miały już mocy oderwać się od siebie. Ujrzałem w jej spojrzeniu ową słodką omdlałość, czarowną zwiastunkę miłości i pragnienia; ale to była tylko chwila: wkrótce moja skromnisia, opamiętawszy się, zmieniła, nie bez pewnego zawstydzenia, pozycyę i wyraz twarzy.
Pragnąc, aby wiedziała, iż jej kolejne stany duszy nie uszły mojej uwagi, żywo podniosłem się z miejsca, pytając z wyrazem niepokoju, czy się nie czuje słaba. Natychmiast całe towarzystwo skupiło się przy niej. Przepuściłem wszystkich przed siebie i skorzystałem z tej chwili, aby oddać list Dancenyego małej Volanges, która pracowała przy krosienkach pod oknem.
Byłem o kilka kroków od niej; rzuciłem jej więc poprostu list na kolana. Nie wiedziała zupełnie co z nim począć. Uśmiałabyś się doprawdy z jej zdumionej i zakłopotanej miny; ja jednak nie miałem ochoty do śmiechu, bowiem lękałem się, by nas nie zdradziła przez swoje niezgrabstwo. Wreszcie, pod wpływem moich spojrzeń i gestów nader wyraźnych, domyśliła się, że trzeba cały pakiet schować do kieszeni. Zresztą aż do wieczora nie zaszło nic godnego uwagi. To co stało się później, doprowadzi może do wypadków, z których powinnaś być zadowolona, przynajmniej o tyle, o ile to dotyczy twojej pupilki; ale wolę obrócić czas na spełnienie moich zamiarów, niż go tracić na ich opowiadanie. Oto już jestem przy ósmej stronicy i czuję się zmęczony; zatem do widzenia.
Domyślasz się zapewne, choć ci nic o tem nie mówiłem, że mała odpisała Dancenyemu.[19] Mam również odpowiedź od mojej świętej, do której napisałem nazajutrz po mojem przybyciu. Posyłam ci oba listy. Przeczytasz je lub nie, jak zechcesz; pojmuję, że ta wieczna klepanina, która dla mnie już nie jest nazbyt zabawna, musi przyprawiać o mdłości osobę nieinteresowaną.
Jeszcze raz zatem, do widzenia. Całuję ci łapki serdecznie, ale proszę cię, moja złota markizo, jeśli mi zechcesz mówić o Prévanie, uczyń to w sposób cokolwiek bardziej zrozumiały.

Z zamku *** 17 września 17**.


LIST LXXVII.

Wicehrabia de Valmont do Prezydentowej de Tourvel.

Skąd może pochodzić, pani, ta okrutna wytrwałość, z jaką unikasz mojego widoku? czem się dzieje, że najtkliwsze względy z mej strony spotykają się u ciebie z obejściem tak surowem i niechętnem?
Cóż uczyniłem, aby postradać tę szacowną przyjaźń, której widocznie uznałaś mnie godnym, skoro mogłaś mi ją ofiarować? Czyż zaszkodziłem sobie ufnością, jaką położyłem w tobie i czy chcesz mnie karać za moją otwartość? Czy chciałabyś może tą tak niezasłużoną surowością obudzić we mnie przekonanie, iż trzeba było tylko cię oszukać, aby uzyskać więcej przychylności? Powiedz mi przynajmniej, jakie nowe winy mogły obudzić w tobie niechęć dla mnie i racz mi bodaj objawić te rozkazy, którym chcesz, abym był posłuszny; skoro zobowiązuję się je wypełnić, czyż to jest zbyt śmiałem żądaniem z mojej strony prosić, abym je mógł poznać?

20 września 17**.


LIST LXXVIII.

Prezydentowa de Tourvel do Wicehrabiego de Valmont.

Wydaje się pan zdziwiony mojem postępowaniem; nie wiele brakuje nawet, abyś żądał odemnie za nie rachunku, tak jak gdybyś istotnie miał prawo się uskarżać. Wyznaję, że ja bardziej od pana czułabym się uprawniona do zdziwienia i skargi; ale, od czasu odmowy, mieszczącej się w pańskiej ostatniej odpowiedzi, postanowiłam zamknąć się w obojętności i nie wdawać się już w uwagi ani też wymówki. Jednakże, ponieważ prosi mnie pan o wyjaśnienia, ja zaś, dzięki niebu, nie czuję w sobie nic, z czem byłabym zmuszona się ukrywać, godzę się przeto jeszcze udzielić ich panu po raz ostatni.
Jeżeli sięgniemy do dnia, w którym przybyłeś do tego zamku, sam chyba pan uzna, iż, bądź co bądź, reputacya pańska upoważniała mnie do pewnej ostrożności, i że mogłam, bez obawy okazania się przesadną skromnisią, ograniczyć się poprostu do najściślejszej grzeczności. Przyznaję chętnie, iż zrazu przedstawiłeś się pan w świetle korzystniejszym, niż to sobie wyobrażałam; ale trwało to nader krótko i wkrótce uczułeś się pan znużony przymusem, za który zbyt słabą snać było nagrodą zbudzenie we mnie korzystniejszego o panu mniemania.
Wówczas to, nadużywając mojej dobrej wiary, mego bezpieczeństwa, ośmieliłeś się pan mówić mi o uczuciu, co do którego nie mogłeś mieć wątpliwości, iż będzie dla mnie jedynie obrazą. Mimo to jeszcze starałam się puścić w niepamięć pańskie winy, dając panu sposobność naprawienia ich. Prośba moja była tak słuszna, że sam pan uczułeś, iż nie godzi ci się jej odmówić; ale, czyniąc sobie prawo z mojej pobłażliwości, skorzystałeś z niej, aby zażądać odemnie pozwolenia, którego, to pewna, nie powinnam była udzielić, a które, mimo to, pan uzyskał. Z warunków, pod jakimi go udzielono, nie dotrzymał pan żadnego: listy pańskie były tego rodzaju, że ani na jeden nie powinnam była odpowiedzieć. Wreszcie, w tej samej chwili, w której zapamiętałość pańska każe mi go nazawsze oddalić od siebie, ja znowu daję ci w ręce jedyny środek zbliżenia się do mnie: ale jakąż cenę ma w twoich oczach godziwe uczucie! Pogardzasz przyjaźnią: w szalonym obłędzie za nic licząc sobie nieszczęścia i hańbę, szukasz jedynie rozkoszy i ofiar.
Zarówno płochy w postępkach jak niestały w przyrzeczeniach, zapominasz o swoich obietnicach, lub raczej igraszkę sobie czynisz z tego, by je łamać. Zgodziwszy się oddalić odemnie, niewezwany, nie bacząc na moje prośby, moje perswazye, zjawiasz się z powrotem; na tyle nawet nie masz względu, aby mnie o tem uprzedzić. Dokładasz wszelkich starań, aby wyzyskać tę chwilę pomięszania, jakie udało ci się wywołać. Nie mogę uczynić kroku, aby pana nie znaleść tuż przy sobie: nie mogę wymówić słowa, byś pan nie spieszył na nie z odpowiedzią. Najobojętniejsze zdanie służy panu za pozór podjęcia rozmowy, której nie chcę prowadzić, która mogłaby mnie nawet narazić; bo, ostatecznie, mimo całej zręczności, jaką pan w to wkładasz, to co ja rozumiem, to samo mogą i inni rozumieć.
Zmuszona w ten sposób przez pana do nieruchomości i do milczenia, mimo to nie przestaję być celem twoich prześladowań; nie mogę podnieść oczu, aby natychmiast nie spotkać się z twojemi. Jestem bez przerwy zniewolona odwracać moje spojrzenia; z niebacznością istotnie niezrozumiałą ściągasz pan na mnie oczy całego towarzystwa, wówczas gdy chciałabym móc uniknąć nawet moich własnych.
I pan się skarżysz na moje postępowanie! I pan się dziwisz, iż pana unikam! och, wiń mnie raczej za moją cierpliwość, dziw się, że nie wyjechałam stąd natychmiast po pańskim przybyciu. Byłabym może powinna to uczynić, i zmusi mnie pan do tego kroku, jeżeli nie zaprzestaniesz wreszcie swoich obrażających prześladowań. Nie, nie zapominam, nigdy nie zapomnę o tem, co jestem winna sama sobie, co jestem winna więzom, które przyjęłam, które szanuję i które mi są drogie; może pan być przekonany, iż gdybym kiedykolwiek znalazła się wobec tego nieszczęśliwego wyboru, iż miałabym poświęcić albo te więzy, albo samą siebie, nie wahałabym się ani przez chwilę. Żegnam pana.

16 września 17**.


LIST LXXIX.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Wybierałem się dziś rano na polowanie, ale czas jest zbyt haniebny. Za całą lekturę mam jedynie jakiś nowy romans, który przyprawiłby o ziewanie nawet pensyonarkę. Śniadanie będzie najwcześniej za dwie godziny: zatem, mimo mojego długiego listu z wczoraj, jeszcze zabieram się do gawędy z tobą, markizo. Pewny jestem, że cię nie znudzę, bo będę ci mówił o bardzo ładnym Prévanie. Jakim cudem ty nie słyszałaś o jego wspaniałej przygodzie, tej, która rozłączyła słynne trzy nierozłączne? Założę się, że przypomnisz ją sobie od pierwszego słowa. Powtarzam ci ją jednak, skoro tego sobie życzysz.
Przypominasz sobie, jak cały Paryż się dziwił, że trzy kobiety, wszystkie trzy ładne, utalentowane i obdarzone równymi warunkami powodzenia, trwają w najściślejszej zażyłości z sobą od chwili pierwszego ukazania się w świecie. Zrazu mniemano, iż przyczyną tego była nadmierna nieśmiałość; jednakże, mimo hołdów i powodzeń, mimo licznego dworu, którego czołobitność mogła wpoić w nie poczucie własnej wartości, trzy gracye zacieśniły tem więcej węzły swojej przyjaźni: zdawałoby się, iż powodzenie jednej stawało się zarazem powodzeniem dwóch innych. Spodziewano się, iż przynajmniej chwila miłości wywoła jakieś współzawodnictwo. Wszyscy nasi zdobywcy serc ubiegali się o ten zaszczyt, aby się stać jabłkiem niezgody: ja sam byłbym pewno stanął w ich szeregach, gdyby nie to, iż w tym samym czasie cieszyła się nadzwyczajnem wzięciem hrabina de... i nie mogłem stać się jej niewiernym przed uzyskaniem drobnostki, o którą się zabiegałem.
Tymczasem nasze trzy piękności, jak gdyby się umówiły, ulokowały swoje serduszka w ciągu jednego i tego samego karnawału, a okoliczność ta, zamiast wywołać spodziewane burze, przeciwnie dodała nowej siły ich przyjaźni, ożywionej urokiem wzajemnych zwierzeń.
Tłum zawiedzionych zalotników połączył się wówczas z tłumem zawistnych kobiet i ta gorsząca stałość została poddana cenzurze publicznej. Jedni utrzymywali, że w tem towarzystwie nierozłącznych (tak nazywano je wówczas) fundamentalnem prawem była wspólność dóbr, i że nawet miłość była podległa temu prawu. Drudzy twierdzili, że trzej kochankowie, nie mając rywali, posiadali jednakże rywalki: podsuwano nawet przypuszczenie, iż zostali oni przyjęci jedynie dla przyzwoitości i że uzyskali jedynie tytuł bez praw i obowiązków.
Te pogłoski, fałszywe czy prawdziwe, nie osiągnęły jednakże skutku, jaki sobie po nich obiecywano. Przeciwnie, nasze trzy pary uczuły, że zgubą byłoby dla nich rozłączać się w tej chwili; mężnie tedy stawiły czoło burzy. Świat, który nuży się wszystkiem, znużył się rychło tem bezowocnem szyderstwem. Powodowany właściwą mu zmiennością, zajął się innymi przedmiotami, z czasem zaś powrócił, z wrodzoną mu niekonsekwencyą, do naszych nierozłącznych, zmieniając swoje krytyki w pochwały. Że tutaj wszystko opiera się na modzie, entuzyazm stał się zaraźliwym i dochodził już prawdziwego obłędu, kiedy właśnie Prévan przedsięwziął sprawdzić owe cuda i ustalić co do nich sąd ogółu i swój własny.
Począł tedy poszukiwać towarzystwa tych wzorów doskonałości. Dopuszczony łatwo do ich kółka, wyciągnął z tego korzystną zapowiedź. Wiedział dobrze, że ludzie szczęśliwi nie udzielają tak łatwo przystępu. Ujrzał wkrótce, istotnie, że to szczęście tak wynoszone pod niebiosy, podobnie jak los królów więcej budziło zazdrości, niźli jej było godne. Zauważył, że wśród tych mniemanych „nierozłącznych“, budziła się tęsknota za jakiemiś wrażeniami z zewnątrz; że w potrzebie nie pogardzonoby nawet i rozrywką; wysnuł z tego, że pęta przyjaźni czy miłości były już nieco rozluźnione lub zerwane, a jedynie węzły miłości własnej i przyzwyczajenia działały jeszcze z niejaką siłą.
Mimo to, kobiety, spojone wspólnym interesem, zachowywały między sobą pozory dawnej zażyłości: ale mężczyźni, swobodniejsi w swoich krokach, często wymawiali się ważnemi sprawami lub obowiązkami: ubolewali nad tem, ale nie uchylali się już od nich i rzadko wieczory zbierały nasze kółko w komplecie.
To zachowanie się mężczyzn było bardzo na rękę wytrwałemu Prévanowi. Zajmując miejsce oczywiście przy tej, która w danym dniu była opuszczoną, miał sposobność, stosownie do okoliczności, poświęcać kolejno swoje służby wszystkim trzem przyjaciółkom. Czuł doskonale, że wybrać jedną z pomiędzy nich byłoby dlań zgubą; fałszywy wstyd jednej, a zraniona próżność dwóch pozostałych połączyłyby je z pewnością przeciw śmiałemu zalotnikowi, zaś zazdrość przywiodłaby z pewnością z powrotem uczucia dawnego kochanka. Wszystko byłoby w ten sposób utrudnione, wszystko natomiast szło jak z płatka w jego potrójnej kombinacyi: każda kobieta była pobłażliwą, ponieważ była w tem interesowaną; każdy mężczyzna, ponieważ myślał, że nie o niego tu chodzi.
Prévan dotychczas mógł się poszczycić zaledwie jedną kobietą, ale miał to szczęście, iż była bardzo na świeczniku. Jej cudzoziemskie pochodzenie, hołdy pewnego księcia blizkiego tronu dość zręcznie oddalone ściągnęły na nią uwagę dworu i miasta; kochanek jej dzielił wraz z nią zaszczyt jej sławy i nie omieszkał wyzyskać tego wobec swych nowych zdobyczy. Jedyną trudnością było prowadzić równolegle te trzy intrygi, których przebieg musiał się z konieczności stosować do najopieszalszej; i istotnie, wiem to od jednego z jego powierników, że największą trudnością dla Prévana było przetrzymać tempo jednej z trzech, zupełnie dojrzałej blisko na dwa tygodnie przed innemi.
Wreszcie wielki dzień nadszedł. Prévan, który zdołał uzyskać trzy wyznania, stał się już panem wypadków i pokierował nimi tak, jak to zaraz zobaczysz. Z trzech mężów jeden był nieobecny, drugi miał wyjechać nazajutrz o świcie, trzeci zaś bawił w mieście. Nierozdzielne przyjaciółki miały wieczerzać razem u przyszłej słomianej wdowy; ale nowy władca nie pozwolił, aby dawni rycerze mieli być zaproszeni. Rankiem tego samego dnia, porobił trzy paczki z listów swojej dotychczasowej kochanki; do jednej dołączył portret, który od niej otrzymał, do drugiej cyfrę z emblematami miłości malowaną jej ręką, do trzeciej pukiel jej włosów; każda z trzech „nierozdzielnych“ wzięła tę trzecią część ofiary za ofiarę zupełną, i zgodziła się w zamian przesłać dotychczasowemu swemu kochankowi list, zawierający zupełne zerwanie.
To było już dużo: ale jeszcze nie dosyć. Ta, której mąż był w mieście, nie mogła rozporządzać swoim dniem; umówiono się zatem, iż uda, że zaniemogła, co ją zwolni od wieczerzania u przyjaciółki, zaś wieczór cały poświęci Prévanowi; noc obiecała mu ta, której mąż był nieobecny: zaś pierwszy brzask dnia, chwila wyjazdu trzeciego małżonka, została przeznaczona na słodką chwilę dla trzeciej z „nierozdzielnych“.
Prévan, który nie zapominał o niczem, biegnie następnie do pięknej cudzoziemki, rozmyślnie wywołuje jakieś nieporozumienie i, doprowadziwszy do sprzeczki, wychodzi, zyskując w ten sposób dwadzieścia cztery godzin swobody. Załatwiwszy rzeczy w ten sposób, wraca do siebie, pragnąc zażyć nieco spoczynku: w domu zastaje jednak nową niespodziankę.
Listy zrywające stały się błyskiem światła dla odtrąconych kochanków: żaden z nich nie mógł wątpić, iż poświęcono go dla Prévana. Złość, iż się dali w ten sposób wywieść w pole, upokorzenie, nieodłączne od uczucia iż się jest porzuconym, sprawiły, że wszyscy trzej, bez porozumienia z sobą, lecz jakby z namowy, postanowili upomnieć się o swoje prawa i skarcić szczęśliwego rywala.
Prévan zastał zatem w domu trzy wyzwania: przyjął je po rycersku: lecz chcąc wycisnąć z tej sprawy możliwie najwięcej uciechy i rozgłosu, wyznaczył spotkanie na drugi dzień rano i naznaczył wszystkim trzem przeciwnikom ten sam czas i miejsce. Miała niem być jedna z bram bulońskiego lasku.
Od chwili nadejścia wieczoru Prévan potykał się na swojem potrójnem polu chwały z jednakiem powodzeniem; przynajmniej chełpił się później, że każda z jego nowych kochanek potrzykroć otrzymała zakład i świadectwo jego miłości. Tutaj, pojmujesz markizo, historyi zbywa na dowodach; bezstronny dziejopis może jedynie zwrócić uwagę niedowierzającemu czytelnikowi, iż próżność i podniecona wyobraźnia mogą zdziałać cuda; tem bardziej, iż ranek czekający kochanka po tak świetnej nocy zwalniał go pod tym względem od oszczędzania się na przyszłość. Jakkolwiek się rzeczy miały, fakta, które następują obecnie, bardziej są niezbite.
Rankiem Prévan udał się punktualnie na oznaczone miejsce; zastał tam trzech rywali, nieco zdumionych z tego spotkania i częściowo może pocieszonych nawet wspólnością swojej niedoli. Podszedł ku nim z ukłonem rycerskim i dwornym zarazem i przemówił w te słowa, które mi wiernie powtórzono:
„Panowie, rzekł do nich; spotkawszy się na tem miejscu, odgadliście już z pewnością, że wszyscy trzej macie do mnie też same przyczyny urazy. Jestem gotów stanąć na wasze usługi. Niechaj los rozstrzygnie między wami, który z was pierwszy pokusi się o zemstę, do której wszyscy trzej macie równe prawa. Nie przyprowadziłem tutaj ani świadków, ani towarzyszy. Nie miałem ich z sobą w chwili obrazy, nie żądam ich w chwili zadośćuczynienia. Wiem, że mam wszelkie szanse przegrać na kartę, ale jakikolwiek los mnie czeka, mniemam, iż dość długo się żyło, skoro się miało czas pozyskać miłość kobiet, a szacunek mężczyzn“.
Podczas gdy przeciwnicy zdziwieni spoglądali po sobie w milczeniu, w poczuciu jak nierówne warunki przedstawiała ta potrójna walka, Prévan rzekł jeszcze: „Nie będę ukrywał panom, że ubiegła noc znużyła mnie śmiertelnie. Byłoby szlachetne z waszej strony, gdybyście mi pozwolili skrzepić nieco siły. Kazałem, aby przygotowano tu śniadanie; uczyńcie mi ten zaszczyt, by przyjąć je odemnie. Śniadajmy razem, a zwłaszcza śniadajmy wesoło. Można się bić o takie drobiazgi; ale nie powinny one, jak mniemam, zaćmiewać naszego dobrego humoru“.
Śniadanie zostało przyjęte. Nigdy podobno Prévan nie rozwinął tyle uroku. Miał tę zręczność, iż nie upokorzył żadnego z rywali, owszem, przekonał ich, że każdy z nich osiągnąłby równie łatwo też same tryumfy; co więcej, doprowadził do wyznania, że tak samo jak on, żaden z nich nie byłby ominął sposobności po temu. Skoro raz już kwestyę postawiono na tym gruncie, wszystko było załatwione. To też śniadanie jeszcze nie dobiegło do końca, kiedy już powtórzono sobie z dziesięć razy, że podobne kobiety nie są warte, aby dzielni ludzie mieli się bić o nie. Biesiadników ogarnęło uczucie serdecznego braterstwa, wino je umocniło, tak iż za niedługą chwilę nie tylko nie było mowy o urazie, lecz przysiężono sobie przyjaźń bez granic.
Prévan, któremu z pewnością takie rozwiązanie bardziej przypadało do smaku, niechciał mimo to nic uronić ze swojej chwały. Zatem, naginając zręcznie swoje zamysły do okoliczności, rzekł do trzech obrażonych: „To prawda, że nie na mnie, ale na waszych niewiernych kochankach powinniście szukać pomsty. Podejmuję się wam dostarczyć sposobów po temu. Już teraz odczuwam nie mniej od was samych tę zniewagę, która niedługo i moim stałaby się losem, bowiem, jeżeli żaden z was nie zdołał zapewnić sobie wierności jednej z nich tylko, jakżeż jabym zdołał dokonać tego cudu z wszystkiemi trzema? Wasza uraza staje się moją własną. Przyjmijcie na dziś wieczór kolacyę w moim małym domku, a mam nadzieję, że nie będziecie musieli długo zwlekać z waszą zemstą“. Żądano wyjaśnień, ale Prévan odparł tonem wyższości, usprawiedliwionej w danych okolicznościach: „Panowie, dowiodłem wam, jak sądzę, iż nie zbywa mi na pewnym sprycie, chciejcie zatem polegać na mnie“. Wszyscy zgodzili się i uściskawszy nowego przyjaciela, rozstali się, oczekując niecierpliwie wieczora.
Prévan, nie tracąc czasu, wraca do Paryża i spieszy, stosownie do obyczaju, odwiedzić swoje nowe zdobycze. Uzyskuje u wszystkich trzech, że przybędą tegoż wieczora wieczerzać sam na sam w jego małym domku. Dwie z pomiędzy nich robiły wprawdzie niejakie trudności, ale czegóż kobieta może odmówić nazajutrz? Naznaczył im schadzkę, w godzinnych odstępach czasu: warunek ten był mu potrzebny dla ziszczenia powziętych zamiarów. Zapewniwszy się z tej strony, dał znać trzem spiskowcom i wszyscy czterej pospieszyli wesoło oczekiwać na swoje ofiary.
Przybywa pierwsza. Prévan zjawia się sam, przyjmuje ją z pozorami czułości, prowadzi aż do sanktuaryum, którego mniemała się być Bóstwem, następnie zaś, znikając pod jakimś pozorem, wpuszcza równocześnie na swoje miejsce obrażonego kochanka.
Wyobrażasz sobie, że w takiej chwili kobieta nieobyta jeszcze z przygodami mięsza się, traci głowę i staje się łupem niezmiernie łatwym. Uważa sobie za łaskę każdą wymówkę jakiej jej oszczędzono i, jak zbiegła niewolnica, wydana na nowo w ręce swojego dawnego pana, czuje się aż nadto szczęśliwa, gdy może marzyć o przebaczeniu przyjmując na nowo dawne jarzmo. Traktat pokoju przypieczętowano w bardziej ustronnem miejscu, opróżnione zaś teatrum zajęli z kolei nowi aktorzy, wypełniają je podobną sceną, a zwłaszcza o podobnem zakończeniu.
Aż dotąd każda z kobiet mniemała, że ona jedna znalazła się w tej sytuacyi. Ich zdumienie i zakłopotanie wzrosło, skoro w chwili wieczerzy trzy pary zebrały się razem u stołu; pomięszanie zaś doszło do szczytu, gdy Prévan, zjawiając się pośród całego zgromadzenia, z całem okrucieństwem przedłożył wszystkim trzem niewolnicom swoje przeprosiny, które, odsłaniając całą tajemnicę, przekonały je w zupełności, do jakiego stopnia zostały wyprowadzone w pole.
Mimo to zajęto miejsca przy stole. Stopniowo zamącona ochota wróciła, mężczyźni rozchmurzyli się, kobiety pogodziły z losem. Wszyscy dławili w sercu nienawiść, mimo to na ustach mieli wyrazy czułości: zabawa obudziła pragnienia, które nazajem opromieniły ją nowym wdziękiem. Ta niezwykła orgia przeciągnęła się aż do rana. Skoro nadeszła chwila rozłączenia, kobiety mogły mniemać, iż wszystko jest odpuszczone, ale mężczyźni, pamiętni swej urazy, dokonali zerwania nazajutrz i to bezpowrotnie; a nie zadawalniając się porzuceniem niewiernych kochanek, dopełnili czynu zemsty, rozgłaszając całą przygodę. Od tego czasu jedna z „nierozdzielnych“ więdnie za kratą klasztoru, dwie inne pędzą życie na wygnaniu w swoich dobrach, gdzieś w zapadłych kątach prowincyi.
Oto historya Prévana; twoją rzeczą zastanowić się, czy chcesz przymnażać mu jeszcze chwały i wprzęgać się w jego rydwan tryumfalny. List twój zaniepokoił mnie doprawdy i czekam z niecierpliwością odpowiedzi dorzeczniejszej, a przedewszystkiem jaśniejszej na moje pytania.
Do widzenia, moja piękna przyjaciółko, wystrzegaj się pomysłów zabawnych lub niezwykłych, które uwodzą cię zawsze zbyt łatwo. Pomyśl, że na drodze, którą ty postępujesz, spryt i rozum nie wystarcza i że jedna nieostrożność staje się złem bez ratunku. Pozwól, słowem, aby czujna i przezorna przyjaźń stała się niekiedy przewodnikiem twoich rozrywek.
Do widzenia. Mimo to, zawsze za tobą przepadam, markizo, tak jak gdybyś była rozsądna.

18 września 17**.


LIST LXXX.

Kawaler Danceny do Cecylii Volanges.

Cesiu, Cesiu moja, i kiedyż znowu losy pozwolą nam się zobaczyć? Kto mnie nauczy żyć zdaleka od ciebie? Kto mi da siłę i odwagę po temu? Każdy dzień mnoży moją niedolę i nie widzę zgoła jej kresu! Valmont, który przyrzekł mi pomoc, pociechę, Valmont zaniedbuje mnie, może o mnie zapomniał! Sam pędzi dni obok przedmiotu swojego kochania; nie chce już wiedzieć, co się cierpi, kiedy się jest odeń dalekim. Przesyłając mi ostatni twój list, nie dodał od siebie ani słowa, a przecież to on miał mi donieść, kiedy i jak będę cię mógł oglądać! Ty sama nie mówisz mi nic o tem, czyżbyś już nie dzieliła mojego pragnienia? Ach, Cesiu, Cesiu, jestem bardzo nieszczęśliwy. Kocham cię bardziej niż kiedykolwiek: ale ta miłość, która stanowi urok mojego życia, staje się jego udręczeniem.
Nie, nie chcę już żyć w ten sposób, muszę cię wreszcie widzieć, muszę, muszę, chociażby na chwilę. Kiedy się budzę powiadam sobie: nie zobaczę jej. Udaję się na spoczynek, mówiąc sobie: nie widziałem jej. Dodaj do tych mąk śmiertelnych ciągły niepokój o ciebie, Cesiu moja, a będziesz miała obraz życia, jakie prowadzę.
Ach, nie tak było wówczas, kiedy ty byłaś blizko! Wszystko było mi wówczas rozkoszą. Pewność widzenia ciebie stroiła w powab nawet chwile rozłączenia; czas, który trzeba było spędzić zdaleka od ciebie, upływając zbliżał mnie znowu ku tobie. A teraz, cóż mi pozostało? żale bolesne, wiekuista tęsknota i cień nadziei, którą rozwiewa milczenie Valmonta, którą przemienia w niepokój twoje własne milczenie. Dziesięć mil zaledwie nas rozdziela i ta przestrzeń, tak łatwa do przebycia, staje się dla mnie samego przeszkodą nieprzezwyciężoną! błagam o pomoc mego przyjaciela, moją ukochaną i oboje pozostają zimni i nieczuli! Nie tylko nie chcą użyczyć mi ratunku, ale nie odpowiadają mi nawet!
Cóż się więc stało z tak czynną przyjaźnią Valmonta? co się stało zwłaszcza z twojem uczuciem tak tkliwem, które czyniło cię niewyczerpaną w obmyślaniu środków widywania się codzień? Niekiedy, przypominam to sobie, nie przestając jednako pragnąć tego widzenia, zmuszony byłem poświęcić je jakimś innym względom lub obowiązkom; czegóż nie mówiłaś mi wówczas? ilomaż pozorami nie zwalczałaś moich zamiarów? I, chciej o tem pamiętać, Cecylio, zawsze, w takim razie, ja ustępowałem twoim chęciom. Nie czynię sobie z tego chluby; nie miałem nawet wówczas zasługi poświęcenia. Ale dziś wreszcie proszę ja z kolei i o co proszę? aby cię widzieć przez chwilę, aby wymienić z tobą na nowo przysięgi niewygasłej miłości! Czyż to przestało już być zarówno twojem szczęściem tak jak mojem? Odpycham tę myśl rozpaczliwą, która dopełniłaby miary mojej niedoli. Kochasz mnie, będziesz mnie kochać zawsze, wierzę w to, jestem tego pewny, nie chcę wątpić o tem, ale moje położenie jest straszne i nie mogę znieść go już dłużej. Do widzenia, Cesiu moja.

Paryż, 18 września 17**.


LIST LXXXI.

Markiza de Merteuil do Wicehrabiego de Valmont.

Ach, jakąż litość budzą we mnie twoje obawy! Jakżeż mi one dowodzą wyższości mojej nad tobą! I ty mnie chcesz pouczać, kierować mną! Nie, cała pycha twojej płci nie wystarczyłaby, aby zapełnić przepaść, jaka nas oddziela. Dlatego, że ty nie umiałbyś przeprowadzić moich zamiarów, uważasz je tem samem za niemożebne! Istoto pyszna a słaba, i tobież to przystało chcieć obliczać moje środki i sądzić o mojej sile! Doprawdy, wicehrabio, nauki twoje zirytowały mnie poprostu i nie umiem ci tego zataić.
Że, aby zamaskować własną nieprawdopodobną niezdarność wobec swojej prezydentowej, roztaczasz mi jako tryumf to, żeś zdołał na chwilę przyprawić o pomięszanie kobietę nieśmiałą i zakochaną w tobie, zgoda na to; że chełpisz się uzyskanem od niej spojrzeniem, wyraźnie jednem spojrzeniem, uśmiecham się i to ci też darowuję. Że, czując mimowoli całą swoją nędzę, pragniesz odwrócić moją uwagę, i puszysz się szczytnym wysiłkiem zbliżenia dwojga dzieci, które oboje rwą się do tego, aby się zobaczyć i które, mówiąc nawiasem, mnie właśnie zawdzięczają zapał tego pragnienia: i na to wreszcie się godzę. Że wreszcie ty przystrajasz się w te świetne czyny, aby mi powiedzieć profesorskim tonem, że lepiej jest obracać swój czas na wykonanie zamysłów, niż na opowiadanie o nich; ta prożnostka nic mi nie szkodzi i również ci ją przebaczam. Ale że możesz jeszcze przypuszczać, iż ja potrzebuję twojej opieki, że zeszłabym na manowce nie postępując ślad w ślad za twemi przestrogami, że mam im poświęcić moją przyjemność, mój kaprys: doprawdy, wicehrabio, zanadto wbiło cię w pychę zaufanie, jakie ci okazuję!
I cóżeś ty uczynił takiego, czegobym ja nie przewyższyła tysiąc razy! Uwiodłeś, zgubiłeś wiele kobiet: ale jakież trudności miałeś do zwalczenia? jakie przeszkody do pokonania? gdzież jest w tem twoja, naprawdę twoja zasługa? Ujmująca postać, czysty dar przypadku; wdzięk, którego trudno nie nabyć ocierając się w świecie; rzetelny dowcip, ale zamiast którego trochę gwary towarzyskiej wystarczyłoby w zupełności; śmiałość dość godna uznania, ale, być może, płynąca jedynie z łatwości pierwszych zdobyczy; oto, jeżeli się nie mylę, wszystkie twoje zasoby: bowiem, co do tej sławy jaką się opromieniasz, nie będziesz wymagał, jak sądzę, abym ci liczyła za wielką zasługę sztukę wywołania lub pochwycenia sposobności skandalu.
Co do przezorności, sprytu, nie mówię już o sobie: ale któraż kobieta nie ma ich więcej od ciebie? Ech! twoja prezydentowa nawet prowadzi cię jak dziecko na pasku.
Wierz mi, wicehrabio, rzadko człowiek nabywa przymiotów, bez których może się obejść. Walcząc bez niebezpieczeństwa, nie potrzebowałeś silić się na przezorność. Wszakże dla was, mężczyzn, niepowodzenie jest tylko jednem powodzeniem mniej. W tej partyi, tak bardzo nierównej, dla nas jest szczęściem nie przegrać, dla was nieszczęściem nie wygrać. Gdybym ci nawet przyznała tyle wrodzonych zdolności, ile my ich mamy, o ileż jeszcze musiałybyśmy cię przewyższyć przez to, iż nieustannie trzeba nam z nich czynić użytek!
Przypuśćmy, godzę się na to, że wy rozwijacie tyleż zręczności w tem, aby nas zwyciężyć, jak my w tem, aby się bronić, albo też aby ulec; przyznasz w takim razie przynajmniej, że z chwilą dojścia do celu staje się wam ona zupełnie zbyteczna. Jedynie zajęci swoim nowym kaprysem, biegniecie za nim bez obawy, bez najmniejszych względów: nie wam zależy przecież na jego trwałości.
Tak jest; te więzy, łączące nawzajem dwoje istot — aby mówić utartym słownikiem miłości — wy sami możecie, wedle swej dobrej woli, zacieśniać lub zrywać; my możemy się czuć szczęśliwe, jeżeli, zmieniając swe uczucia, przełożycie tajemnicę nad rozgłos i zadowolnicie się upakarzającem zerwaniem nie czyniąc z wczorajszego bóstwa jutrzejszej ofiary!
Ale skoro nieszczęśliwa kobieta uczuje pierwszy ciężar swojego łańcucha, na jakież naraża się niebezpieczeństwa, jeśli próbuje uwolnić się z niego, jeśli stara się go bodaj uchylić? Drżąc cała z przestrachu, zaledwie próbuje oddalić od siebie mężczyznę, którego serce jej odpycha całą siłą. Jeśli on upiera się wytrwać, to, co niegdyś poświęciła miłości, teraz jej trzeba poświęcać obawie.

Ramiona tulą jeszcze, choć serce odtrąca...

Z wytężeniem całej przebiegłości musi rozplątywać też same więzy, które wybyście zerwali poprostu. Zdana na łaskę swego nieprzyjaciela, nie posiada żadnych środków obrony, o ile on sam nie okaże się wspaniałomyślnym: a jak spodziewać się tego po mężczyźnie, skoro, o ile niekiedy chwali się go za to, iż posiada tę cnotę, nigdy się go nie potępia za to, iż mu jej zbywa?
Nie zaprzeczysz chyba tym prawdom, które aż pospolitemi się stały przez swą oczywistość. Jeżeli mimo to patrzałeś na mnie, jak kieruję dowoli wypadkami i opinią, jak owych mężczyzn, tak niebezpiecznych, zmieniam w zabawkę mego zachcenia lub fantazyi; jak odbieram jednym chęć szkodzenia mi, drugim zaś siłę potemu; jeśli umiałam naprzemian, stosownie do moich zmiennych upodobań, to przysuwać do moich stóp, to odtrącać daleko od siebie

Tych tyranów, przygiętych do jarzma niewoli...

jeżeli, śród moich częstych zmian gabinetu, dobra sława moja utrzymała się mimo to nietknięta; czyż nie powinieneś był z tego wywnioskować, iż, przyszedłszy na świat po to, aby pomścić swoją płeć a ujarzmić twoją, umiałam snać stworzyć sobie środki, nieznane światu przedemną?
Och! zachowaj swoje przestrogi i obawy dla tych szalonych kobiet, które same nazywają się uczuciowemi; których rozszalała wyobraźnia kazałaby przypuszczać, że natura umieściła ich zmysły w głowie; które, w swym braku zastanowienia mięszają bezustannie Miłość i Kochanka; które w swem złudzeniu mniemają, iż ten właśnie, z którym szukały chwilowej rozkoszy, jest jej jedynym rozdawcą; i pełne zabobonu, chowają dla kapłana tę samą cześć i tę samą wiarę, jaką winniśmy jedynie Bóstwu.
Lękaj się również o te, w których próżność bierze górę nad rozwagą i które nie umieją się w potrzebie pozwolić porzucić.
Drżyj zwłaszcza o te kobiety t. zw. sercowe, wiecznie zajęte w swojej bezczynności, i które miłość zagarnia tak łatwo i z taką potęgą. Te czują potrzebę zaprzątać się nią jeszcze, nawet gdy minęła już chwila użycia; oddając się bez zastrzeżeń kipieniu swojej wyobraźni płodzą owe listy tak słodkie, ale tak niebezpieczne; co więcej, nie lękają się powierzać tych dowodów swej słabości przedmiotowi, który jest ich przyczyną: nieroztropne istoty, które w dzisiejszym kochanku nie umieją widzieć przyszłego wroga.
Ale ja, cóż ja mam wspólnego z temi niepoczytalnemi? Kiedyż to widziałeś mnie, bym oddaliła się od prawideł, jakie sobie zakreśliłam, i abym uchybiła moim zasadom? mówię moim zasadom i mówię to z rozmysłem: bowiem nie są one, jak u innych kobiet, nabyte przypadkiem, przyjęte bez roztrząsania i przestrzegane z nałogu: nie, one są owocem moich głębokich rozmyślań: stworzyłam je i mogę powiedzieć, że jestem mojem własnem dziełem.
Wszedłszy w świat w czasie, kiedy, jako młoda dziewczyna, z urzędu niejako byłam skazana na milczenie i na nieczynność, umiałam skorzystać z tego, aby przyglądać się i zastanawiać. Podczas gdy świat uważał mnie za roztrzepaną lub niepojętną, ja, w istocie nie wiele słuchając tego co do mnie mówiono, tem skwapliwiej chłonęłam to, co starano się przedemną ukryć.
Ta zbawienna ciekawość, bogacąc doświadczenie, nauczyła mnie zarazem sztuki udawania: zmuszona niejednokrotnie ukrywać przedmiot mojej uwagi przed otoczeniem, starałam się manewrować oczami wedle mojej woli; nauczyłam się od tego czasu przybierać, kiedy zechcę, ten wyraz roztargnienia, który tak często zdarzyło ci się podnosić z uznaniem. Zachęcona tą pierwszą zdobyczą, starałam się opanować tak samo grę fizyognomii. Gdy doznawałam jakiej przykrości, uczyłam się przybierać wyraz słodkiej pogody, a nawet uciechy; posunęłam gorliwość tak daleko, iż zadawałam sobie rozmyślne cierpienia, starając się równocześnie zachować oblicze pogodne i zadowolone. Z tą samą wytrwałością i większym jeszcze trudem pracowałam nad tem, by tłumić w sobie objawy niespodziewanej radości. W ten sposób zdobyłam nad moją grą fizyognomii tę władzę, którą niejednokrotnie wydałeś się tak zdumiony.
Byłam wówczas bardzo młoda i jeszcze nie żyłam niemal: ale jedyną mą własnością była moja myśl, i oburzało mnie to, aby mi ją ktoś miał wydrzeć lub podchwycić wbrew mojej woli. Uzbrojona tym pierwszym orężem, spróbowałam jego użytku: nie poprzestając na tem, aby się nie dać przeniknąć, bawiłam się tem, aby się objawiać pod różnorodnemi postaciami. Pewna swoich ruchów i gry mimicznej zwracałam uwagę na słowa; kierowałam sposobem postępowania, stosownie do okoliczności lub nawet stosownie do zachcenia: od tej chwili, wnętrze moje pozostało otwarte wyłącznie dla mnie samej, pokazywałam zeń zaś jedynie to, co chciałam.
Ta praca nad sobą skierowała moją uwagę na wyrazy twarzy i charakter fizyognomii w ogólności; zyskałam na tem ten przenikliwy rzut oka, któremu, jak przekonałam się z doświadczenia nie można ufać bezwzględnie, ale który, na ogół, nie często mnie zawodził.
Nie miałam jeszcze piętnastu lat, a już posiadłam owe talenta, którym większość naszych polityków zawdzięcza swoją reputacyę; a były to dopiero pierwsze podstawy umiejętności, którą pragnęłam sobie przyswoić.
Wyobrażasz sobie, że, jak wszystkie młode dziewczęta, starałam się przeniknąć tajemnice miłości i jej uciech: ale, nie będąc nigdy w klasztorze, nie mając nigdy bliskiej przyjaciółki i dozorowana przez czujną matkę, miałam co do tego pojęcia jedynie nader mgliste i niepewne; natura nawet, na którą później, to pewna, uskarżać się nie miałam powodu, nie dawała mi w tym względzie wskazówki. Możnaby powiedzieć, że pracowała w milczeniu nad wydoskonaleniem swojego dzieła. Głowa moja jedynie kipiała; nie pragnęłam używać, ale chciałam wiedzieć; pragnienie zdobycia świadomości podsunęło mi środki potemu.
Czułam, że jedynym człowiekiem, z którym mogłam mówić o tym przedmiocie bez narażania się, był mój spowiednik. Natychmiast powzięłam decyzyę; przezwyciężyłam odrobinę wstydu i, uzurpując sobie błąd, którego nie popełniłam, obwiniłam się, że czyniłam wszystko to, co robią kobiety. To było moje wyrażenie; ale, mówiąc w ten sposób, nie miałam pojęcia, co ono w istocie oznacza. Nadzieja moja nie ziściła się wprawdzie w zupełności; obawa zdradzenia się stanęła na przeszkodzie; ale poczciwy Ojciec przedstawił mi winę w tak surowem świetle, że wyciągnęłam z tego wniosek, iż rozkosz musi być olbrzymia; do pragnienia wiedzy dołączyła się chęć pokosztowania.
Nie wiem, dokąd ta chęć byłaby mnie zawiodła; przy moim zupełnym braku doświadczenia jedna sposobność byłaby mnie może zgubiła: na szczęście dla mnie, niedługo potem matka oznajmiła mi, iż wychodzę za mąż. Pewność poznania ugasiła natychmiast moją ciekawość i weszłam jako dziewica do sypialni pana de Merteuil.
Oczekiwałam ze spokojem chwili, która miała mi odsłonić wielką tajemnicę, i umiałam zdobyć się na ten wysiłek nad sobą, aby okazać pomięszanie i obawę. Ta pierwsza noc, o której ma się zazwyczaj pojęcia tak straszne lub tak słodkie, dla mnie przedstawiła się jedynie ze strony doświadczalnej. Bacznie śledziłam zarówno cierpienie jak przyjemność, ze wszystkiego starałam się jednako zdać sobie sprawę i w tych różnorodnych wrażeniach widziałam jedynie materyał dla spostrzeżeń i refleksyi.
Wkrótce poczęłam znajdować w tem studyum dość żywe upodobanie: ale, wierna moim zasadom, i czując, może instynktownie, że nikt nie powinien być równie dalekim od mojej ufności, jak mąż, postanowiłam, dlatego właśnie, iż byłam wrażliwą, uchodzić za zupełnie nieczułą w jego oczach. Ten pozorny chłód stał się w następstwie niewzruszoną podstawą jego ślepego zaufania. Dołączyłam do tego, również na podstawie przemyślenia, pozory roztrzepania usprawiedliwione zresztą moim wiekiem. Słowem, nigdy mój mąż nie patrzył na mnie bardziej jak na dziecko, niż wówczas, gdy najśmielej wyprowadzałam go w pole.
Zresztą wyznaję, iż zrazu dałam się porwać wirowi świata i oddałam się całkowicie jego błahym rozrywkom. Ale gdy, po upływie kilku miesięcy, pan de Merteuil wywiózł mnie gdzieś na odludzie do swego majątku, obawa przed nudą obudziła we mnie na nowo zamiłowanie do studyów. Znajdując dokoła jedynie ludzi, których pozycya w stosunku do mnie chroniła mnie od wszelkich podejrzeń, skorzystałam z tego, aby na szerszem polu przeprowadzić moje doświadczenia. Tam to przedewszystkiem upewniłam się, że miłość, którą apoteozują nam jako źródło naszych uciech, jest w rzeczywistości co najwyżej ich pretekstem.
Choroba pana de Merteuil przerwała te miłe ćwiczenia: trzeba, było przenieść się z nim do miasta, gdzie pospieszył szukać pomocy. Umarł, jak ci wiadomo, wkrótce potem; a jakkolwiek, wszystko razem wziąwszy, nie miałam przyczyn użalać się na niego, nie mniej przeto odczułam żywo wartość swobody, jaka otwierała mi się z chwilą mojego wdowieństwa i postanowiłam z niej dobrze skorzystać.
Matka moja spodziewała się, iż osiądę w klasztorze, lub też zamieszkam z nią razem. Uchyliłam się i od jednego i od drugiego projektu; dla względów przyzwoitości uczyniłam jedynie to, iż wróciłam na jakiś czas na wieś, gdzie mi jeszcze pozostało zresztą nieco spostrzeżeń do zebrania.
Dałam im silniejsze podstawy przy pomocy książek; ale nie sądź, że były one wszystkie tego rodzaju, jakbyś mógł przypuszczać. Zgłębiałam nasze obyczaje w romansach, poglądy w dziełach filozofów; badałam nawet w najnowszych moralistach postulaty ich od życia i w ten sposób zyskałam świadomość co można czynić, co powinno się myśleć, a jak powinno się ludziom przedstawiać. Raz wiedząc, czego się trzymać w tym potrójnym przedmiocie, jedynie co do ostatniego dostrzegałam niejakie trudności w wykonaniu; miałam nadzieję, iż uda mi się je zwyciężyć i przemyśliwałam nad środkami potemu.
Niebawem zaczęły mi się przykrzyć sielskie uciechy, zbyt mało urozmaicone dla mojej niespokojnej głowy: czułam potrzebę zalotności, któraby mnie pogodziła z miłością; nie abym pragnęła przeżywać ją w istocie, lecz aby natchnąć się sztuką udawania jej. Napróżno mi mówiono i sama czytałam, że nie da się udać tego uczucia; ja wiedziałam, że aby to osiągnąć, wystarczy połączyć talent aktora z pomysłowością komedyopisarza. Ćwiczyłam się więc w tych obu rodzajach i może nie bez pewnego powodzenia: ale zamiast na scenie szukać czczych oklasków, postanowiłam obrócić dla mego szczęścia to, co tylu innych poświęca swojej próżności.
Rok cały upłynął na tych różnorodnych zajęciach. Koniec żałoby pozwalał mi już zjawić się na widowni, wróciłam tedy do miasta pełna najśmielszych zamysłów. Nie spodziewałam się pierwszej przeszkody, jaką tam napotkam.
Owa długa samotność, owo cnotliwe odcięcie od świata, to wszystko powlekło mnie jakimś pokostem surowości, który przerażał naszych niezwyciężonych; trzymali się na uboczu, wydając mnie na pastwę tłumowi nudziarzy, z których każdy zabiegał się o moją rękę. Nie było mi wprawdzie trudno uwolnić się od tych konkurów; ale odmowy te nie podobały się nieraz mojej rodzinie i traciłam na drobnych utarczkach i przykrościach czas, który obiecywałam sobie spędzić tak rozkosznie. Byłam tedy zmuszona, aby ściągnąć ku sobie jednych a oddalić drugich, dopuścić się paru jawnych lekkomyślności i użyć na skompromitowanie mojej reputacyi tych starań, które miałam zamiar obrócić na jej pielęgnowanie. Udało mi się to łatwo, jak możesz sobie wyobrazić. Ale ponieważ nie wchodziło tu w grę żadne uczucie, zrobiłam tylko to, co uważałam za potrzebne, i odmierzyłam z całą rozwagą dawki mojej nierozwagi.
Skoro tylko osiągnęłam zamierzony skutek natychmiast wykonałam odwrót i powierzyłam zaszczyt mego nawrócenia owej kliczce kobiet, które, niezdolne już szukać tryumfów w swoich powabach, nadrabiają te braki wartością wewnętrzną i cnotą. Ta sztuczka udała mi się lepiej, niż mogłam się tego spodziewać. Wdzięczne matrony stały się memi gorliwemi obrończyniami; ich ślepy zapał dla tego co nazywały swojem dziełem, posuwał się tak daleko, że za najmniejszem słówkiem, jakie ktoś ośmielił się wymierzyć przeciwko mnie, cała partya świętoszek wyruszała do boju z tą niecną potwarzą. Ten sam środek zjednał mi również uznanie naszych lwic salonowych, które, przekonane, iż nie znajdą we mnie współzawodniczki na tem polu, obrały mnie za przedmiot swoich zachwytów, ilekroć chciały dowieść, że nie o wszystkich bez wyjątku kobietach mówią jaknajgorzej.
Mimo to, mój poprzedni manewr ściągnął do mego domu armię wielbicieli. Nie chcąc ich sobie zrażać, a zarazem zmuszona oszczędzać moje wierne protektorki, starałam się przybrać postawę osoby skłonnej poddać się uczuciu, lecz trudnej w wyborze i opancerzonej przeciw łatwym miłostkom nadmierną wybrednością.
Wówczas zaczęłam na wielkiej scenie życia rozwijać zdobyte talenty. Pierwszem mojem staraniem było zyskać sobie sławę niezwyciężonej. Aby to osiągnąć, przyjmowałam jawnie zabiegi jedynie tych mężczyzn, którzy mi się nie podobali. Używałam ich skutecznie aby zapewnić sobie honory zaszczytnej obrony, podczas gdy równocześnie oddawałam się bez niebezpieczeństwa wybranemu kochankowi. Jednakże moja udana bojaźliwość nigdy nie pozwalała mu widywać się ze mną w towarzystwie: toteż oczy świata były w ten sposób skierowane zawsze na wzdychających bez nadziei.
Wiesz, jak mam zwyczaj namyślać się szybko: a to, ponieważ spostrzegłam, że niemal zawsze właśnie te przedwstępne zabiegi zdradzają światu tajemnice kobiet. Mimo wszelakich starań, sposób i ton obejścia przed a po jest zawsze nieco odmienny. Różnica ta nie ujdzie uwagi bystrego spostrzegacza; doszłam tedy, iż mniej jest niebezpiecznem omylić się w wyborze, niż się z nim zdradzić. Zyskuję jeszcze przez to i tę korzyść, że usuwam prawdopodobieństwa, na podstawie których jedynie świat może nas sądzić.
Ostrożności te, jak również reguła, aby nigdy nie pisać, aby nigdy nie wydawać w ręce żadnego dowodu swego ustępstwa, mogłyby wydać się komuś przesadne: dla mnie i to jeszcze nie wystarczało. Zapuściwszy się w głąb własnego serca, śledziłam w niem serce drugich. Dojrzałam, iż każdy bez wyjątku człowiek kryje tam jakiś sekret, który pragnąłby na zawsze osłonić przed światem. Prawdę tę, jak się zdaje, starożytność lepiej znała od nas, a historya Samsona jest może tylko szczęśliwym jej symbolem. Naśladując Dalilę, starałam się zawsze, jak ona, rozwinąć całą mą siłę, aby podchwycić tę doniosłą tajemnicę. Och! iluż Samsonów kędziory znalazły się pod memi nożycami! Ci przestali być dla mnie niebezpieczni: tych jednych pozwoliłam sobie upokorzyć niekiedy. Z innymi do innych umiałam się uciekać sposobów: sztuka doprowadzenia ich samych do niewierności, aby nie zdradzić się z odmianą własnego serca, udana przyjaźń, pozory zaufania, tu i ówdzie oddane przysługi, podsycanie w każdym z osobna tego tak pochlebnego dla mężczyzny mniemania, iż był moim jedynym kochankiem; oto środki, jakie zapewniły mi ich dyskrecyę. Wreszcie, gdy te sposoby zawodziły, umiałam, w przewidywaniu zerwania z mej strony, zdusić zawczasu niebezpieczeństwo zapomocą ośmieszenia lub potwarzy.
Patrzysz na mnie; widzisz jak niezłomnie przestrzegam tych zasad: i ty wątpisz o mej przezorności! Zechciej sobie tedy przypomnieć czas, gdy ty czyniłeś pierwsze względem mnie zabiegi: nigdy żaden hołd nie był mi tyle pochlebny; pragnęłam cię, zanim cię jeszcze poznałam. Olśniona twoim rozgłosem, miałam uczucie, że brak jest ciebie dla mojej chwały; pałałam niecierpliwością zmierzenia się z tobą w pojedynczej utarczce. Mimo to, gdybyś był chciał mnie zgubić, jakież sposoby znalazłbyś po temu? gołosłowne zapewnienia bez żadnej wartości, podejrzane już przez samą twoją reputacyę i wiązka faktów, pozbawionych wszelkiego prawdopodobieństwa, i których wierna opowieść zdawałaby się zaczerpnięta z licho skleconego romansu. To prawda, że później odsłoniłam ci wszystkie moje karty: ale wiesz, jakie interesa nas jednoczą i czy z nas dwojga mnie należałoby nazwać nieostrożną[20]. Skoro raz zadałam sobie trud wyłożenia ci wszystkiego, chcę to już zrobić dokładnie. Słyszę już, jak mi mówisz, że jestem conajmniej na łasce mojej pokojówki. To prawda, że ta dziewczyna, nie znając tajemnicy moich uczuć i poglądów, posiada bądź co bądź sekret mego postępowania. Kiedy mi o tem wspominałeś niegdyś, odpowiedziałam ci tylko, że jestem jej pewna. Odpowiedź ta wystarczyła widocznie wówczas dla twego spokoju, gdyż przecie zwierzyłeś jej później, i to na własny rachunek, tajemnice wcale niebezpieczne. Ale teraz, kiedy nabiłeś sobie głowę Prévanem i straciłeś wszelki sąd o rzeczach, obawiam się, że już mi nie uwierzysz na słowo. Trzeba cię zatem pouczyć.
Po pierwsze jest moją mleczną siostrą: węzeł, który nam wydaje się niczem, lecz który nie jest bez znaczenia dla ludzi jej stanu. Po drugie, posiadam jej tajemnicę i więcej jeszcze niż tajemnicę. Dziewczyna ta stała się w swoim czasie ofiarą nieopatrznej miłości i byłaby zgubiona, gdybym jej wówczas nie ocaliła. Rodzice jej, nieubłagani na punkcie honoru, chcieli poprostu ją zamknąć. Zwrócili się do mnie. W jednem mgnieniu oceniłam, jakie korzyści mogę wyciągnąć z ich gniewu. Pochwaliłam ich zamiar, poczyniłam starania o odpowiedni wyrok i otrzymałam go. Wówczas przerzuciłam się z kolei na drogę łagodności i pociągnęłam na nią również jej rodziców. Korzystając ze względów, jakimi cieszyłam się u starego ministra, nakłoniłam ich wszystkich, aby pozostawili ów wyrok w moich rękach i zostawili mi swobodę zniszczenia go lub wprowadzenia w życie, zależnie od dalszego prowadzenia się dziewczyny. Wie zatem dobrze, że jestem bezwzględną panią jej losu; gdyby zaś, co trudno przypuścić, te potężne środki nie zdołały zapewnić jej wierności, pojmujesz łatwo do jakiego stopnia odsłonięcie jej prowadzenia i oddanie w ręce sprawiedliwości osłabiłoby wiarogodność jej opowiadań.
Do tych ostrożności, które uważam za zasadnicze, łączy się tysiąc innych, zależnych od miejsca i okoliczności, a kierowanych głębokim namysłem, który z czasem przechodzi w przyzwyczajenie. Wyliczanie ich byłoby zbyt uciążliwe: są to jednak wszystko rzeczy pierwszorzędnej wagi. Jeżeli zadasz sobie nieco trudu, możesz je sam z łatwością odtworzyć, zastanowiwszy się dobrze nad całokształtem mego postępowania.
I ty przypuszczasz, że ja poto dołożyłam tylu starań, aby nie zbierać z nich żadnych owoców? że wzniósłszy się, dzięki wytężonej pracy, tak wysoko nad poziom innych kobiet, zgodzę się później pełzać tak jak one pomiędzy nierozwagą a tchórzliwością; że zwłaszcza mogę obawiać się do tego stopnia jakiegoś mężczyzny, aby widzieć swój ratunek jedynie w ucieczce? Nie, mój wicehrabio, nigdy. Trzeba zwyciężyć lub zginąć. Co do Prévana, to chcę go mieć i będę go miała; on chce to rozgłosić i nie rozgłosi: oto w dwóch słowach historya naszego romansu. Do widzenia.

20 września 17**


LIST LXXXII.
Cecylia Volanges do Kawalera Danceny.

Mój Boże, ileż pana list sprawił mi zmartwienia! Potrzebniem też, doprawdy, oczekiwała go z taką niecierpliwością! Myślałam, że znajdę w nim trochę jakiejś pociechy, a tymczasem jeszcze więcej zgryzłam się niż wprzódy. Płakałam rzewnemi łzami, kiedym go czytała: ale nie to panu wyrzucam; przecież już nieraz płakiwałam dawniej z powodu pana, a nie robiło mi to wówczas przykrości. Ale tym razem, to całkiem nie to samo.
Co pan chce przez to powiedzieć, że pana miłość staje się dla pana udręczeniem, że pan nie może już żyć w ten sposób, ani znieść dłużej swego położenia? Czy pan może chce przestać mnie kochać, dlatego, że już nie jest tak przyjemnie jak przedtem? Zdaje mi się, że i mnie nie jest lepiej od pana; owszem, przeciwnie, a mimo to kocham pana tylko więcej przez to. Że pan de Valmont nie napisał do pana, to nie moja wina, ja nie mogłam go o to prosić, bo nie byłam z nim sama; umówiliśmy się nigdy ze sobą nie mówić przy ludziach: także tylko dla tego żeby on łatwiej mógł zrobić to, czego pan pragnie. Nie mówię wcale, że i ja nie pragnę tego samego; powinien pan wiedzieć o tem, ale cóż ja poradzę? Jeżeli się panu wydaje, że to tak łatwo, niech pan znajdzie sposób, bardzo będę panu wdzięczna.
Już z samem odbieraniem listów od pana, to cała historya; tak, że gdyby pan de Valmont nie był taki dobry i taki zręczny, nie wiedziałabym poprostu jak sobie z tem dać radę; a z pisaniem do pana, to jeszcze większy kłopot. Przez całe rano nie miałam odwagi, bo mama jest niedaleko, i czasem wchodzi niespodzianie do mego pokoju. Czasem uda mi się popołudniu pod pozorem śpiewu lub grania na harfie; a i wtedy muszę przerywać pisanie po każdym wierszu, żeby było słychać, że ćwiczę. Na szczęście moja panna służąca zasypia niekiedy wieczorem i mówię jej wówczas, że się położę sama, aby ją nakłonić, żeby odeszła i zostawiła mi światło. A potem dopiero muszę się chować pod firanki od łóżka, żeby nie było widać światła, i nadsłuchiwać najmniejszego szmeru, czy kto nie idzie. Chciałabym, żeby pan tu był i mógł widzieć to wszystko! Zobaczyłby pan, że trzeba bardzo kogoś kochać, żeby to robić. Jednem słowem, to pewna, że robię wszystko co mogę i że chciałabym móc robić jeszcze więcej.
Do widzenia, mój drogi panie. Kocham pana z całego serca. Będę pana kochać przez całe życie. Mam nadzieję, że teraz już się pan nie będzie martwił; gdybym była tego pewna, to samabym się także już nie martwiła. Niech pan napisze do mnie najprędzej jak pan będzie mógł, bo czuję, że aż do tego czasu będę ciągle smutna.

Z zamku *** 21 września 17**


LIST LXXXIII.

Wicehrabia de Valmont do Prezydentowej de Tourvel.

Błagam cię, pani, wróćmy jeszcze do rozmowy tak nieszczęśliwie przerwanej! Niechaj mi wolno będzie jeszcze przekonać panią, jak bardzo odmienny jestem od haniebnego portretu, pod jakim mnie pani przedstawiono; niech mi będzie wolno zwłaszcza rozkoszować się lubą ufnością, jaką zaczęłaś mnie obdarzać! Ileż wdzięku umiesz użyczyć cnocie! jak powabnem i upragnionem umiesz uczynić zacne i niewinne uczucie!
To pewna, że wystarcza ujrzeć ciebie, aby pragnąć ci być miłym; wystarczy przebywać w twojem towarzystwie, aby pragnienie to spotęgowało się jeszcze. Ale ten, kto ma szczęście znać cię bliżej, komu danem jest niekiedy czytać w twojej duszy, tego ogarnia niebawem zapał szlachetniejszej natury; ten, przepełniony na równi czcią i miłością, ubóstwia w tobie obraz wszystkich doskonałości. Czyż potępisz swoje własne dzieło? Czegóż można się obawiać po uczuciu tak czystem i pełnem słodyczy?
Miłość moja przeraża cię, wydaje ci się zbyt gwałtowną, bez hamulca! Umiarkuj ją miłością łagodniejszej natury, nie odrzucaj władzy jaką oddaję ci w ręce. Czyż byłoby dla mnie poświęcenie zbyt ciężkie, gdybym wiedział, iż w twojem sercu znajdę zań uznanie? Ach! czemuż twoje szczęście nie zależy odemnie! jakbym cię pomścił za ciebie samą, czyniąc cię szczęśliwą! Ale tej słodkiej władzy jałowa przyjaźń stworzyć nie jest w stanie: moc swoją czerpie ona jedynie w miłości.
To słowo cię o lęk przyprawia! i czemu? najtkliwsze przywiązanie, związek serc najściślejszy, wspólna myśl, wspólne szczęście tak jak wspólne troski: i cóż w tem jest, coby było obcem twojej duszy! A to jest przecież miłość! to jest przynajmniej miłość taka, jaką ty budzisz i jaką ja odczuwam!
Te prawdy tak jasne i tak słodkie zarazem cóż mają w sobie czem mogłyby niepokoić? Jakąż obawą może cię napełniać kochający człowiek, któremu już miłość sama broni szczęścia nie będącego zarazem i twojem? Oto dziś jedyna chęć jaką oddycham; poświęcę wszystko, aby ją spełnić, wszystko, z wyjątkiem uczucia, które ją natchnęło. Zgódź się podzielić jeno to uczucie, a będziesz niem kierować wedle swojej woli. Ale nie pozwólmy dłużej, aby ono miało nas rozdzielać, wówczas gdy powinno nas łączyć. Jeśli przyjaźń, którą mi ofiarowałaś, nie jest pustem słowem, jeśli, jak mi to mówiłaś wczoraj, jest ona uczuciem najsłodszem, jakie zna twoja dusza, niechaj rozsądzi między nami, ja się nie uchylę od jej wyroku. Ale, skoro ma być sędzią miłości, niechaj zgodzi się jej wysłuchać: odmowa byłaby tutaj niesprawiedliwością; a przyjaźń nie może być niesprawiedliwa.
Chwila ponownej rozmowy nie przedstawia żadnych trudności: przypadek może znów dostarczyć sposobności potemu; ty sama, pani, mogłabyś oznaczyć jej porę. Chcę wierzyć, iż jestem w błędzie; czyż nie milejby ci było przekonać mnie, niż zwalczać i czy wątpisz o mojej powolności? Gdyby ktoś trzeci nie był tak nie w porę przerwał naszej rozmowy, być może, byłbym już całkiem przychylił się do twego zdania; któż wie, jak daleko sięga twa władza nademną?
Mam ci wyznać, pani? ta potęga niezwyciężona, której wydaję się w ręce nie śmiejąc nawet obliczyć jej siły, ten czar nieprzeparty, który cię czyni władczynią moich myśli i moich uczynków, to wszystko przejmuje mnie niekiedy wprost obawą. Kto wie, czy to nie ja powinienem drżeć przed tą rozmową, o którą tak proszę! Kto wie, ażali po niej, spętany własną obietnicą, nie ujrzę się skazanym na to, by pałać miłością niezniszczalną i niewygasłą, nie śmiejąc nawet błagać twej pomocy! Ach, pani, przez litość, nie nadużywaj swej władzy! Ale co mówię! jeśli ty masz być przez to szczęśliwsza, jeśli ja mam się stać w twoich oczach godniejszym ciebie, jakichż cierpień nie zdoła złagodzić ta myśl tak pełna pocieszeń! Tak, czuję to, że mówić z tobą jeszcze, to znaczy dać ci przeciwko sobie jeszcze silniejszą broń w ręce, to znaczy poddać się jeszcze zupełniej twojej woli. Łatwiej jest bronić się przeciw twym listom: są w nich twoje słowa, ale niema ciebie, byś mogła użyczyć im całej potęgi. Mimo to, chęć słyszenia cię, pani, każe mi narażać się na to niebezpieczeństwo; przynajmniej będę miał to szczęście, iż uczyniłem dla ciebie wszystko, nawet przeciwko sobie samemu, a poświęcenie moje stanie się nowem świadectwem mej miłości. Zbyt szczęśliw będę, mogąc ci dowieść raz jeszcze, iż jesteś i będziesz zawsze przedmiotem najdroższym mojemu sercu, droższym nawet niż me własne dobro.

Z Zamku *** 23 września 17**.


LIST LXXXIV.

Wicehrabia de Valmont do Cecylii Volanges.

Widziała pani, jak wszystko spiknęło się wczoraj przeciwko nam. Przez cały dzień nie miałem sposobu oddania pani listu, który miałem dla niej; nie wiem, czy dzisiaj powiedzie mi się lepiej. Lękam się zaszkodzić pani, rozwijając w tej mierze więcej zapału niż zręczności; nigdybym sobie nie przebaczył nieuwagi, która stałaby się tak zgubną dla pani, a zarazem, czyniąc cię nieszczęśliwą na całe życie, wtrąciłaby w rozpacz mego najlepszego przyjaciela.
Mimo to, wiem co to niecierpliwość miłości; czuję jak musi być przykro, w położeniu pani, znosić opóźnienie jedynej pociechy, jakiej możesz kosztować w tej chwili. Toteż, łamiąc sobie głowę nad środkami usunięcia przeszkód, znalazłem sposób, którego wykonanie, przy pani dobrej woli, nie przedstawiałoby trudności.
Zdaje mi się, o ile zauważyłem, że klucz od pani pokoju, wychodzącego na korytarz, spoczywa zawsze na kominku u mamy. Wszystko byłoby łatwem, pojmuje pani, gdybyśmy mieli ten klucz; w braku tego, gotów jestem postarać się o duplikat. Aby to uzyskać, potrzebowałbym jedynie mieć tamten na jakie dwie godziny do rozporządzenia. Przypuszczam, że znajdzie pani z łatwością sposobność usunięcia go na czas tak krótki: aby zaś nie spostrzeżono tego braku, dołączam tutaj mój własny klucz. Jest dosyć podobny na to, aby zamiana nie wydała się, o ile go ktoś nie spróbuje; tego zaś nikt nie będzie czynił. Musi tylko pani przywiązać do niego wstążeczkę, niebieską i spłowiałą, taką, jaka jest przy kluczu od twego pokoju.
Trzeba się postarać, aby mieć ten klucz na jutro lub pojutrze w porze śniadania. Wtedy najłatwiej mi go doręczyć. W ten sposób będzie mógł powrócić na swoje miejsce przed wieczorem, kiedy mama pani mogłaby nań właśnie zwrócić baczniejszą uwagę. Postaram się go oddać pani w chwili obiadu, jeżeli się nam uda porozumieć.
Wiesz pani, że kiedy się przechodzi z salonu do sali jadalnej, pani de Rosemonde idzie zawsze na ostatku. Ja podam jej rękę. Pani postara się ociągać przy swoich krosienkach lub też upuści coś na ziemię, tak, aby pozostać w tyle: wówczas możesz z łatwością wziąć odemnie klucz, który będę trzymał w ręce za sobą.
Skoro go już będziesz miała, wówczas trzeba dla niepoznaki podejść do staruszki z jakiemś zapytaniem lub pieszczotą. Gdyby przypadkiem miała pani upuścić ten klucz, proszę nie tracić spokoju, udam, że to ja i odpowiadam za wszystko.
Ten brak zaufania jaki okazuje pani twoja matka i postępowanie jej tak surowe usprawiedliwiają najzupełniej ten mały podstęp wojenny. Zresztą jest to jedyny sposób, aby móc dalej odbierać listy od Dancenyego i pisywać do niego. Każdy inny środek jest istotnie zbyt niebezpieczny i mógłby was oboje zgubić bez ratunku, tak iż nie miałbym odwagi narażać was na to.
Skoro raz staniemy się panami klucza, trzeba będzie jeszcze zabezpieczyć się od skrzypienia drzwi i zamku, ale to już jest drobnostka. Pod tą samą szafą, pod którą włożyłem wówczas papier, znajdziesz pani obecnie oliwę i piórko, któremi nasmarujesz starannie zamek i zawiasy. Wystrzegać trzeba się plam, które mogłyby panią zdradzić.
Skoro pani przeczyta ten list, proszę, byś chciała odczytać go jeszcze, a nawet przemyśleć go dobrze, najpierw, ponieważ trzeba dobrze wiedzieć to, co się ma dobrze wykonać, następnie aby się upewnić, czy niczego nie przeoczyłem. Nie mając sposobności posługiwania się takiemi sztuczkami dla własnej potrzeby, nie posiadam w nich zbyt wielkiej wprawy: trzeba było tej żywej przyjaźni, jaką mam dla Dancenyego i sympatyi dla pani aby mnie nakłonić do takich środków, mimo ich całej zresztą niewinności. Nienawidzę wszystkiego, co ma cośkolwiek wspólnego z podstępem: to już jest w moim charakterze. Ale nieszczęścia wasze wzruszyły mnie do tego stopnia, że wszystkiego będę próbował, aby je złagodzić.
Domyśla się pani, że skoro raz już ta droga porozumienia będzie między nami ustalona, o wiele łatwiej będzie mi doprowadzić panią do widzenia się z Dancenym, czego on tak pragnie. Mimo to, niech mu pani nic jeszcze nie donosi o tem wszystkiem: powiększyłabyś jedynie jego niecierpliwość, a chwila nie jest jeszcze może tak bliska. Raczej, sądzę, należy ci ją uśmierzać, niżeli zaostrzać. Spuszczam się co do tego na pani zrozumienie. Do widzenia, moja piękna pupilko, bo jesteś wszak moją pupilką? Miej trochę sympatyi dla swego opiekuna, a przedewszystkiem bądź mu we wszystkiem posłuszną: tylko dobrze na tem wyjdziesz. Myślę o twojem szczęściu i bądź pewna, że znajdę w niem moje własne.

24 września 17**.


LIST LXXXV.

Markiza de Merteuil do Wicehrabiego de Valmont.

Nareszcie uspokoisz się, wicehrabio, a przedewszystkiem oddasz mi sprawiedliwość. Słuchaj i nie mięszaj mnie na przyszłość z innemi kobietami. Doprowadziłam do końca moją przygodę z Prévanem! do końca! czy rozumiesz dobrze, co to słowo znaczy? Teraz możesz osądzić, kto z nas, czy on, czy ja, będzie miał prawo się chełpić. Opowiadanie nie będzie tak ucieszne, jak wykonanie, ale też nie byłoby sprawiedliwie, abyś ty, który ograniczyłeś się jedynie do mędrkowania o tej sprawie, miał wycisnąć z niej tyleż przyjemności, co ja, która nie pożałowałam dla niej i czasu i trudów.
Mimo to, jeżeli masz jakie wielkie przedsięwzięcie na myśli, jeżeli miałeś ochotę pokusić się o coś, w czem obecność tego niebezpiecznego rywala stawała ci w drodze, przybywaj teraz. Zostawia ci pole wolne, przynajmniej na jakiś czas; być może nawet, iż nie podniesie się nigdy z pod ciosu, jaki mu zadałam.
Jakiż ty jesteś szczęśliwy, doprawdy, że masz taką przyjaciółkę! Jestem dla ciebie niby dobroczynna wróżka. Więdniesz zdala od piękności, która cię przykuła do siebie: mówię słowo i oto znowu znajdujesz się przy niej. Chcesz się zemścić na kobiecie, która ci szkodzi: czynię ci znak w miejscu, w które powinieneś ugodzić i wydaję ci ją na łaskę i niełaskę. Zwracasz się do mnie wreszcie o pomoc w uprzątnięciu z areny groźnego współzawodnika — i to zostało wysłuchane. W istocie, jeśli nie obrócisz reszty życia na hymny dziękczynne, nie wart jesteś tylu dobrodziejstw! A teraz wracam do mojej przygody i zaczynam od początku.
Spotkanie naznaczone tak głośno przy wyjściu z Opery[21], zostało zrozumiane tak, jak się tego spodziewałam. Prévan zjawił się i kiedy marszałkowa powiedziała mu uprzejmie, że dumną jest, iż widzi go dwa razy z rzędu na swojem przyjęciu, on pospieszył odpowiedzieć, że od wtorku wieczór pozrywał całe mnóstwo ułożonych projektów, aby tylko móc w ten sposób rozporządzić swoim wieczorem. To było pod moim adresem. Ponieważ chciałam mimo to upewnić się jeszcze, czy w istocie ja byłam prawdziwym przedmiotem tej pochlebnej gorliwości, z rozmysłu postawiłam mego świeżego wielbiciela w konieczności wyboru pomiędzy mną a jego główną namiętnością. Oświadczyłam, iż nie będę grała: istotnie i on znalazł na prędce jakąś wymówkę; pierwszy mój tryumf odniosłam tedy nad lancknechtem.
Następnie wdałam się w rozmowę z biskupem de...; wybrałam go z powodu jego zażyłości z naszym bohaterem dnia, któremu chciałam wszelkimi sposobami ułatwić sposobność zbliżenia się do mnie. Byłam zarazem bardzo rada, iż mam czcigodnego świadka, który mógłby, w razie potrzeby, zaświadczyć o mojem zachowaniu i słowach. To wyrachowanie powiodło mi się w zupełności.
Po chwili obojętnej i zdawkowej rozmowy, Prévan, ująwszy rychło w ręce ster konwersacyi, począł próbować kolejno rozmaitych tonów, aby przekonać się, który przypadnie mi do smaku. Odrzuciłam hasło uczuć, jako nie wierząca w nie z zasady; powściągnęłam swojem poważnem zachowaniem jego wesołość, która mi się wydała zbyt lekka, jak na początek: wówczas uderzył w struny powinowactwa dusz i przyjaźni i pod tym to zużytym sztandarem zaczęliśmy naszą utarczkę.
Nadeszła pora kolacyi: biskup nie siadał do stołu, Prévan podał mi zatem rękę i zajął miejsce koło mnie. Trzeba mu oddać sprawiedliwość, że podtrzymywał z wielką zręcznością naszą osobistą rozmowę, mimo iż napozór pochłonięty był cały rozmową ogólną. Przy deserze mówiono o nowej sztuce, zapowiedzianej na następny poniedziałek w komedyi francuskiej. Wyraziłam ubolewanie, że nie mam loży; Prévan ofiarował mi swoją, której odmówiłam zrazu, jak wypadało. Na to odpowiedział mi dość sprytnie, że źle go zrozumiałam, że z pewnością nie ośmieliłby się uczynić tej ofiary mając zaszczyt znać mnie tak niewiele, ale że zawiadamia mnie jedynie, że marszałkowa będzie rozporządzała jego lożą. Marszałkowa dała się wciągnąć do tego żartu, ja zaś przyjęłam.
Gdyśmy przeszli do salonu, Prévan poprosił, jak możesz sobie wyobrażać, o miejsce w tej loży. Marszałkowa, która traktuje go bardzo łaskawie, przyrzekła mu, pod warunkiem, że będzie grzeczny; wówczas on, ukląkłszy przed nią jak posłuszne dziecko i niby to prosząc ją o wskazówki i odwołując się do jej pobłażliwości, znalazł sposobność powiedzenia wielu rzeczy nader pochlebnych i czułych, które z łatwością mogłam zastosować do siebie.
Wkrótce rozstaliśmy się, oboje wielce zadowoleni ze spędzonego wieczoru.
W najbliższy poniedziałek stawiłam się w komedyi, tak jak to było umówione. Mimo iż znam twoje zamiłowania literackie, nie umiem ci nic powiedzieć o przedstawieniu, jak tylko, że Prévan jest rozkoszny i że sztuka upadła. Oto wszystko co stamtąd wyniosłam. Żal mi było, iż wieczór dobiega już do końca, gdyż istotnie upłynął mi bardzo miło; aby go przedłużyć, zaprosiłam marszałkową, aby zaszła do mnie na kolacyę: to dostarczyło mi zarazem pozoru ofiarowania tego samego memu miłemu kawalerowi. Poprosił mnie jedynie o czas przebiegnięcia do hrabin de P***, aby się wymówić od przyjętego zaproszenia. To nazwisko[22] odświeżyło we mnie cały gniew. Zrozumiałam jasno, że rozpoczną się już zwierzenia; przypomniałam sobie twoje światłe rady i postanowiłam święcie... prowadzić dalej przygodę, pewna, że uda mi się go wyleczyć z niebezpiecznego plotkarstwa.
Będąc pierwszy raz u mnie w domu, gdzie tego wieczora miałam osób bardzo niewiele, Prévan musiał wypełnić względem mnie obowiązki przepisane zwyczajem; zatem, kiedy siedliśmy do kolacyi, on pospieszył podać mi rękę. Dopuściłam się tej złośliwości, iż przyjmując jego rękę, wprawiłam moje ramię w nieznaczne drżenie; również idąc do stołu, miałam oczy spuszczone i oddech wyraźnie przyspieszony. Zachowanie moje znamionowało osobę, która przeczuwa porażkę i drży przed swoim zwycięzcą. Zauważył to doskonale, toteż zdrajca natychmiast zmienił ton i obejście. Przedtem był dworny, teraz stał się natarczywy. Nie w słowach, gdyż rozmowa obracała się z konieczności w tych samych ramach: ale spojrzenie jego stało się bardziej przyćmione i pieszczotliwe, brzmienie głosu nabrało słodyczy, uśmiech, przedtem tak sprytny, teraz wyrażał upojenie. Ilekroć zwracał się do mnie, dowcip jego, tak błyskotliwy w ogólnej rozmowie, ustępował miejsca tkliwej serdeczności. Pytam się ciebie i cóż ty mógłbyś był zrobić tutaj więcej?
Z mojej strony znowu ja stałam się zamyślona, marząca, do tego stopnia, iż musiało to zwrócić powszechną uwagę; gdy zaś zaczęto mnie tem prześladować, miałam tę zręczność, aby się bronić bardzo niezręcznie, rzucając zarazem na Prévana spojrzenia krótkie, lecz trwożliwe i pełne zakłopotania.
Po kolacyi, skorzystawszy z czasu gdy poczciwa marszałkowa opowiadała jedną ze swoich nieuniknionych historyj, umieściłam się na otomanie w pozie pełnej tkliwego rozmarzenia. Pojmujesz dobrze, że moje trwożliwe spojrzenia nie śmiały szukać ócz mego zwycięzcy, ale parę zerknięć rzuconych nań ukradkiem przekonało mnie wkrótce, że osiągnęłam wrażenie, o które mi chodziło. Trzeba było jeszcze upewnić go, że i ja je podzielam: toteż, gdy marszałkowa oznajmiła, iż wraca do domu, wykrzyknęłam głosem miękkim i tkliwym: „Ach Boże! tak mi dobrze było!“ Podniosłam się mimo to z miejsca, ale zanim rozstałam się z marszałkową, zapytałam się o zamiary na najbliższe dni, aby, pod tym pozorem, oznajmić o moich i wtrącić, iż pojutrze wieczór będę w domu. Poczem towarzystwo się rozeszło.
Wówczas zaczęłam się zastanawiać. Nie wątpiłam, że Prévan zechce skorzystać z tej schadzki, jaką mu niejako naznaczyłam; że przyjdzie dość wcześnie, aby mnie zastać samą i przypuści żywy atak: ale byłam również zupełnie pewna, na podstawie mojej reputacyi, że nie będzie odnosił się do mnie w sposób zupełnie lekki, jaki człowiek mający nieco obycia stosuje jedynie wobec awanturnicy lub też zupełnej gąski. Widziałam tedy przed sobą pewne zwycięstwo, jeśli padnie z jego strony słowo miłość, a zwłaszcza, jeśli pokusi się o to, aby to słowo uzyskać odemnie.
Jak to jest wygodnie mieć do czynienia z wami, ludźmi zasad! Czasem zdarzy się, że jakiś nieobliczalny wielbiciel popląta nam szyki swoją nieśmiałością, albo też zaskoczy z nienacka namiętnym wybuchem; jestto rodzaj febry, która, jak każda inna, ma swoje dreszcze i swoje gorączki i niekiedy zmienia się w objawach. Ale u was, wasza z góry uplanowana taktyka tak łatwa jest do odczytania! Na dzień naprzód wiadomo jak wszystko się odbędzie: wejście, wygląd, głos, sposób rozmowy, wszystko to przewidziałam najdokładniej. Nie będę ci zatem opisywała naszej konwersacyi; odtworzysz ją sobie z łatwością. Uważ tylko, że ja, broniąc się napozór, pomagałam mu z całej mojej mocy. Wszystko tam było: zakłopotanie, aby mu dać czas mówić; błahe argumenta, aby mógł je zwalczać; obawa i nieufność, aby wywołać zaklęcia i ten nieustannie wracający refren z jego strony: pragnę od pani tylko jednego słowa. Dodaj do tego moje milczenie, jak gdyby wytrzymujące go dłużej jedynie poto, aby spotęgować pragnienie: wśród tego wszystkiego ręka ujmowana sto razy, która sto razy się umyka, a nigdy się nie wzbrania. Możnaby w ten sposób spędzić cały dzień; my spędziliśmy całą śmiertelną godzinę: bylibyśmy jeszcze teraz może tak trwali, gdyby nie turkot karocy wjeżdżającej na dziedziniec. Ta nieszczęśliwa przeszkoda podsyciła oczywiście jeszcze jego nalegania; ja zaś, widząc, że nadeszła chwila, w której jestem bezpieczna od wszelkiego zamachu, przygotowawszy się do tego długiem westchnieniem, wyrzekłam wreszcie owo cenne słowo. Oznajmiono kogoś i wkrótce salon mój napełnił się gośćmi.
Prévan poprosił mnie, aby mógł przyjść nazajutrz rano. Zgodziłam się na to, ale chcąc zabezpieczyć sobie obronę, kazałam mojej pokojówce pozostać przez cały czas tej wizyty w sypialnym pokoju, skąd wiesz, że widać wszystko co się dzieje w gotowalni, gdzie właśnie go przyjęłam. Mogąc rozmawiać poufnie, ożywieni oboje jednakiem pragnieniem, porozumieliśmy się rychło, ale trzeba się było uwolnić od niepożądanego świadka. Tutaj właśnie czekałam mojego Prévana.
Wówczas, kreśląc mu, wedle własnej fantazyi i potrzeby obraz mego życia domowego, wytłómaczyłam mu z łatwością, że niepodobieństwem nam będzie znaleźć w tych warunkach chwilę swobody; że mamy przeciwko sobie cały szereg zwyczajów przyjętych w mym domu i które się utarły, ponieważ aż do tego dnia w niczem nie odczuwałam ich niedogodności. Zarazem kładłam nacisk na niepodobieństwo zmieniania czegokolwiek w mym trybie, bez obawy zdradzenia się w oczach służby. Próbował przybrać smutną minę, dąsać się, mówić że nie kocham; domyślasz się, jak mnie to bardzo wzruszało! chcąc zadać cios ostateczny, przywołałam na pomoc łzy. To był dosłownie efekt „Zairo, ty płaczesz!“ z tragedy Woltera. To uczucie tryumfu nademną, a co za tem idzie błysk pewności, iż będzie mnie mógł zgubić wedle swego upodobania, stanęły memu kochankowi za całą miłość Oromana.
Skoro przeszło wrażenie tego teatralnego efektu, zaczęliśmy się naradzać. W braku wolnej chwili w dniu, zastanawialiśmy się nad nocą: ale tutaj wysunął się mój Szwajcar jako niezwyciężona przeszkoda; nie godziłam się zaś na to, aby go próbować przekupić. Prévan zwrócił uwagę na małe drzwiczki od ogrodu: ale i to przewidziałam i stworzyłam na poczekaniu psa, który, spokojny i rozkoszny w dzień, stawał się w nocy prawdziwym demonem. Łatwość z jaką wchodziłam w te wszystkie szczegóły dodawała śmiałości uwodzicielowi; toteż zaproponował mi sposób ze wszystkich najbardziej śmieszny i bezczelny, i na ten właśnie się zgodziłam.
Przedewszystkiem oznajmił mi, iż służący jego jest równie pewny jak on sam: i co do tego, to mnie nie zwodził, ponieważ istotnie obaj byli jednakowo pewni. Następnie podał plan taki. Mam wydać dużą proszoną kolacyę; on będzie na niej i postara się o to, aby wyjść sam. Zręczny powiernik zawoła jego powóz, otworzy drzwiczki, zaś on, zamiast wsiąść do powozu, ukryje się zręcznie. Woźnica nie spostrzeże się na tem w żaden żywy sposób; tak tedy Prévan, wyszedłszy w oczach całego zebrania, mimo to zostanie u mnie. Chodzi tylko o to, czy będzie się mógł dostać do moich pokoi. Wyznaję, że prawdziwym kłopotem dla mnie było znaleść przeciwko temu projektowi dosyć zarzutów tak lichych, aby Prévan mógł je odeprzeć zwycięsko; odpowiedział na to przykładami. Wedle jego twierdzenia był to sposób najzwyklejszy w świecie; on sam posługiwał się nim bardzo często; mówił nawet, iż to jest nawet jego ulubiona metoda, jako przedstawiająca najmniej niebezpieczeństw.
Zniewolona tymi nieodpartymi argumentami, przyznałam w prostocie ducha, że istnieją w domu ukryte schodki, wychodzące opodal mego buduaru: tam mógłby się zamknąć i zaczekać bez wielkich szans odkrycia aż służba zostawi mnie samą. Aby nadać więcej prawdopodobieństwa memu przyzwoleniu, za chwilę znowu zaczęłam się bronić od tego projektu, to znów godziłam się jedynie pod warunkiem, iż przysięgnie mi zupełną uległość, przyrzeknie że będzie rozsądny... ale to co się zowie rozsądny!... słowem, godziłam się dowieść mu mojej miłości, ale nie zadowolnić jego chęci.
Zapomniałam ci dodać, że odwrót mego galanta miał się odbyć przez małe drzwiczki w ogrodzie: chodziło o to tylko, aby doczekać brzasku dnia: Cerber już ani nie warknie; żywa dusza nie przechodzi ulicą o tej porze, a służba tonie w najgłębszym śnie. Dziwi cię może ten stek niedorzeczności? to chyba zapominasz o naszem wzajemnem położeniu. O cóż chodziło więcej? Jemu to było najzupełniej na rękę, aby wszystko wyszło na jaw, ja zaś posiadałam dostateczną pewność, że nie wyjdzie. Schadzka miała się odbyć za dwa dni.
Zauważ, proszę, że sprawa już była tak jak ubita, a jeszcze nikt Prévana nie widział przebywającego w mojem towarzystwie. Spotykam go na kolacyi u znajomych; on ofiarowuje gospodyni domu lożę na nową sztukę, ja zaś przyjmuję miejsce w tej loży. Zapraszam marszałkową na kolacyę, podczas przedstawienia i wobec Prévana; nie zaprosić i jego zarazem jest prawie niepodobieństwem. On przyjmuje i składa mi, w dwa dni później, obowiązkową wizytę. Zjawia się, to prawda, z odwiedzinami nazajutrz rano: ale, pomijając to, że ranne wizyty przechodzą dość niepostrzeżenie, odemnie jedynie zależy aby znaleźć to postąpienie zbyt swobodnem; i, w istocie, daję mu uczuć, iż zaliczam go do rzędu moich dalszych znajomości, zapraszając go listownie na ceremonialną kolacyę. Mogę powiedzieć zupełnie dobrze jak Anusia: Ależ to było wszystko!
Za nadejściem nieszczęsnego dnia, owego dnia, który miał być grobem mojej cnoty i reputacyi, wydałam rozporządzenia wiernej Wiktoryi. Wykonała je tak, jak to niebawem zobaczysz.
Nadszedł wieczór. Salon był już prawie pełny, kiedy oznajmiono Prévana. Przyjęłam go z wyszukaną grzecznością, podkreślającą dostatecznie nasz ceremonialny stosunek i posadziłam do gry przy stole marszałkowej, jako osoby, która wprowadziła go niejako do mnie. Wieczór nie przyniósł nic godnego uwagi oprócz maleńkiego bileciku, który dyskretny kochanek zdołał mi wręczyć, i który spaliłam, wedle mojego zwyczaju. Oznajmiał mi, iż mogę na niego liczyć; to słowo zasadnicze było przybrane różnemi słowami zbytecznemi a nieuniknionemi w podobnych okolicznościach, jak miłość, szczęście itd.
O północy, skoro partye już się pokończyły, zaproponowałam jeszcze krótkiego faraona. Miałam w tem podwójny cel: jeden, aby ułatwić wymknięcie się Prévana, drugi zaś, aby zwrócić na nie uwagę, co było nieuniknione, zważywszy jego opinię zapamiętałego gracza. Rada byłam również, że, w potrzebie, każdy będzie sobie mógł przypomnieć, że nie było mi pilno pozostać samej.
Gra przeciągnęła się dłużej, niż przypuszczałam. Djabeł mnie kusił i uległam chętce, aby pójść pocieszyć mego niecierpliwego więźnia. Już się zbliżałam ku mojej zgubie, kiedy przyszło mi na myśl, że skoro raz ulegnę w zupełności, nie będę miała już nad nim tej mocy, aby go utrzymać w nieposzlakowanym stroju, niezbędnym dla ziszczenia moich zamiarów. Miałam siłę oprzeć się pokusie. Zawróciłam z drogi i, nie bez żalu, zajęłam na nowo miejsce przy grze, ciągnącej się beznadziejnie długo. Skończyła się nareszcie i wszyscy się rozeszli. Zadzwoniłam na sługi, rozebrałam się bardzo szybko i wyprawiłam je również na spoczynek.
Czy widzisz mnie, wicehrabio, jak w leciutkim stroju, krokiem ostrożnym i lękliwym, idę niepewną ręką otworzyć drzwi mojemu zwycięzcy? Ujrzał mnie... błyskawica nie jest równie szybka... Cóż ci powiem? zostałam pokonana, pokonana zupełnie, zanim byłabym zdolna wymówić słowo, aby go powstrzymać lub usiłować się bronić. Po tem zwycięstwie, Prévan chciał przenieść się w sytuacyę bardziej dogodną i bardziej zastosowaną do okoliczności. Przeklinał swój strój, który, jak mówił, oddalał go odemnie: chciał walczyć ze mną równą bronią. Ale moja nadzwyczajna trwożliwość sprzeciwiła się temu zamiarowi, zaś tkliwe pieszczoty, jakiemi go obsypałam, nie zostawiły czasu na próby wykonania. Niebawem Prévan zajął się innemi sprawami.
Jego prawa do mego serca zdwoiły się i jego pretensye odżyły na nowo: ale wówczas ja ozwałam się w te słowa: „Nieprawdaż, aż dotąd miałbyś pan wcale zabawną anegdotkę do opowiedzenia hrabinom de P*** i reszcie publiczności; ale ciekawa jestem, w jaki sposób opowiesz pan koniec całej przygody“. To mówiąc, pociągnęłam ze wszystkich sił za dzwonek. Teraz przyszła na mnie kolej działania, a czyn mój szybszy był od słów. Zaledwie Prévan zdołał coś wybąkać, kiedy już usłyszałam kroki Wiktoryi, zwołującej równocześnie moich ludzi, których zatrzymała u siebie tak jak to jej nakazałam. Wówczas rzekłam głośno, przybierając ton obrażonej królowej: „Wyjdź Pan, i nie pokazuj mi się nigdy na oczy“. Równocześnie wpadła do pokoju cała zgraja służby.
Biedny Prévan postradał głowę. Dopatrując się jakiejś zasadzki w tem, co było w gruncie rzeczy jedynie żartem, porwał się do szpady. Nie wyszło mu to na dobre: bowiem pokojowy, chłopak silny i odważny, chwycił go wpół i powalił na ziemię. Wyznaję, że miałam chwilę śmiertelnego przestrachu. Krzyknęłam, aby go wstrzymano i rozkazałam, aby zostawiono śmiałkowi wolne przejście, pilnując jedynie, aby opuścił dom. Ludzie moi usłuchali; ale nie bez szemrania; nie posiadali się z oburzenia, że ktoś śmiał uchybić ich świętej Pani. Hurmem odprowadzili do bramy nieszczęsnego kawalera, z krzykami i hałasem, tak jak to było mojem życzeniem. Jedna Wiktorya została; zajęłyśmy się przez ten czas doprowadzeniem do porządku łóżka.
Moi ludzie wrócili gromadnie: ja, cała jeszcze wzruszona, zapytałam ich, jakim szczęśliwym przypadkiem nie spali jeszcze: na co Wiktorya opowiedziała mi, że zaprosiła na kolacyę dwie przyjaciółki, zabawa przeciągnęła się nieco dłużej, słowem, bajeczkę, jaką ułożyłyśmy z góry między sobą. Podziękowałam wszystkim i kazałam im oddalić się. Równocześnie poleciłam jednemu z nich, aby natychmiast poprosił do mnie mego lekarza. Zdawało mi się, że byłam w prawie obawiać się następstw mojego śmiertelnego przestrachu; zarazem, był to pewny sposób nadania szybkiego i szerokiego rozgłosu nowinie.
Przybiegł w istocie, ubolewał wielce nademną i zalecił mi jedynie spokój. Ja, z mojej strony, kazałam jeszcze Wiktoryi, aby od wczesnego ranka paplała o tem zajściu po całem sąsiedztwie.
Wszystko powiodło się tak dobrze, że, przed południem jeszcze, zaledwie stałam się widzialna, moja nabożna sąsiadka była już u wezgłowia mego łóżka, aby dowiedzieć się o całej prawdzie i o szczegółach tej strasznej przygody. Byłam zmuszona biadać razem przez dobrą godzinę nad zepsuciem naszych czasów. W chwilę później otrzymałam od marszałkowej bilecik, który ci dołączam. Wreszcie przed godziną piątą, ujrzałam u siebie, ku memu wielkiemu zdumieniu, pana de ***[23]. Przybywał, jak mi oznajmił, aby przeprosić mnie za to, iż oficer z jego pułku mógł uchybić mi w tak niesłychany sposób. Dowiedział się o tem dopiero na obiedzie u marszałkowej i natychmiast posłał Prévanowi rozkaz udania się do więzienia. Zaniosłam do niego moje wstawiennictwo, ale mi odmówił. Wówczas pomyślałam, że, jako współwinowajczyni, powinnam i ja nałożyć sobie jakąś karę, a przynajmniej zachować ścisły areszt. Nakazałam służbie nie przyjmować nikogo i oznajmiać, że jestem cierpiąca.
Temu mojemu osamotnieniu zawdzięczasz ten długi list. Równocześnie mam zamiar przesłać pani de Volanges wiadomość, której pewno nie omieszka odczytać publicznie. Poznasz zatem tę historyę w świetle, w jakiem należy ją rozgłaszać.
Zapomniałam ci dodać, że Belleroche jest rozwścieczony i chce koniecznie bić się z Prévanem. Poczciwy chłopak! na szczęście mam poddostatkiem czasu, aby ochłodzić mu głowę. Tymczasem spróbuję skłonić moją własną, znużoną nieludzko tem długiem pisaniem. Do widzenia, wicehrabio.

25 września 17**.


LIST LXXXVI.

Marszałkowa de ... do Markizy de Merteuil.

(Bilet dołączony do poprzedzającego listu).

Mój Boże! czegóż ja się dowiaduję, moja droga pani? czy to możliwe, aby ten chłystek dopuścił się podobnych potworności? i w dodatku jeszcze wobec pani! Na co się jest narażoną doprawdy! więc już we własnym domu nie można się czuć bezpieczną! Doprawdy, słysząc o takich rzeczach, trzeba tylko dziękować Bogu, że się jest starą babcią. Ale czego sobie nie daruję nigdy, to tego, że to poniekąd ja wprowadziłam do ciebie tego niegodziwca. Przyrzekam ci, że jeżeli to co słyszę jest prawdą, Prévan nie przestąpi już więcej progu mego domu; a mam nadzieję, że wszyscy uczciwi ludzie tak samo się z nim obejdą.
Mówiono mi, że ten wypadek bardzo odbił się na twojem zdrowiu, niespokojna jestem o ciebie. Zechciej, najdroższa pani, udzielić mi wiadomości; lub, jeśli nie możesz pisać, prześlij słówko przez kogo z twoich ludzi. Proszę tylko o jedno słówko dla mego spokoju. Byłabym przybiegła do pani od rana, gdyby nie kąpiele, których doktór nie pozwala mi przerywać; a popołudniu dzisiaj muszę być w Wersalu, zawsze w tej samej sprawie mego siostrzeńca. Do widzenia, drogie dziecko, bądź pewna na całe życie mojej szczerej przyjaźni.

Paryż, 25 września 17**.


LIST LXXXVII.

Markiza de Merteuil do pani de Volanges.

Piszę do ciebie z łóżka, moja dobra, droga przyjaciółko.
Wypadek najprzykrzejszy w świecie, a zarazem najniepodobniejszy do przewidzenia, przyprawił mnie o chorobę z przestrachu i alteracyi. Nie, abym sobie miała cośkolwiek do wyrzucenia; ale zawsze przykro jest niezmiernie dla kobiety uczciwej i przestrzegającej względów należnych płci swojej, ściągać na siebie uwagę publiczną. Niewiem co byłabym oddała, aby uniknąć tego nieszczęsnego wydarzenia; i dziś jeszcze nie wiem, czy nie namyślę się wyjechać na wieś, aby przeczekać tam, aż wszystko pójdzie w niepamięć. Oto co zaszło:
Spotkałam kiedyś u marszałkowej de *** niejakiego pana de Prévan, którego znasz z pewnością z nazwiska i którego ja również znałam tylko w ten sposób. Bądź co bądź, spotkawszy go w tym domu, byłam uprawnioną, jak mniemam, przypuszczać, że liczy się do przyzwoitego towarzystwa. Posiada dość ujmującą powierzchowność i, o ile mogę sądzić, nie zbywa mu na sprycie. Przypadek zrządził, iż, nie mając ochoty siadać do gry, znalazłam się sama jedna w sąsiedztwie biskupa de *** i tego pana, podczas gdy całe towarzystwo zajęte było lancknechtem. Rozmawialiśmy we troje aż do chwili, gdy nas wezwano do stołu. Przy stole rozmowa toczyła się około jakiejś nowej sztuki; Prévan skorzystał ze sposobności, aby ofiarować swoją lożę marszałkowej, która przyjęła tę grzeczność; stanęło na tem, że i ja mam mieć miejsce w tej loży. Chodziło o ostatni Poniedziałek, zaś loża była do Komedyi. Ponieważ marszałkowa miała wieczerzać u mnie po teatrze, zaproponowałam temu panu, aby jej towarzyszył, i tak też się stało. Na trzeci dzień złożył mi wizytę, która odbyła się wedle przyjętych zwyczajów i bez żadnej nadzwyczajnej oznaki. Następnego dnia znów zjawił się u mnie rano, co mi się wydało nieco za swobodne; ale sądziłam, że zamiast mu to okazać przez chłodny sposób przyjęcia, lepiej mu dać jakąś grzecznością do poznania, że nie jesteśmy jeszcze z sobą tak zażyli, jak on o tem zdaje się rozumieć. W tym zamiarze posłałam mu tego samego dnia zaproszenie bardzo suche i bardzo ceremonialne na kolacyę, którą dawałam przedwczoraj. Nie odezwałam się do niego więcej jak cztery razy w ciągu całego wieczora; on, ze swej strony, zniknął, skoro tylko jego partya się skończyła. Przyznasz, że, jak dotąd, nic w naszej znajomości nie zdawało się zapowiadać romantycznej przygody. Po ukończeniu partyjek złożono jeszcze wspólnego faraona, który przeciągnął się blisko do drugiej, poczem wreszcie znalazłam się w łóżku.
Upłynęło conajmniej dobre pół godziny od czasu jak moje kobiety opuściły sypialnię, kiedy nagle słyszę jakiś szelest w moim pokoju. Odchylam firankę z niemałem przerażeniem i widzę mężczyznę, który wchodzi drzwiami prowadzącemi do buduaru. Wydaję przeraźliwy krzyk i poznaję, przy świetle nocnej lampki, pana de Prévan, który, z trudnem do pojęcia zuchwalstwem, mówi mi, abym się nie lękała, że wyjaśni mi tajemnicę swego postąpienia i błaga mnie, abym nie czyniła hałasu. Mówiąc to, zapala świecę; ja byłam tak zdrętwiała, że nie mogłam słowa z siebie wydobyć. Jego zachowanie spokojne i pewne siebie potęgowało tylko moje przerażenie. Ale nie wymówił jeszcze dwóch słów, kiedy poznałam co to była ta mniemana tajemnica i jedyną moją odpowiedzią było, jak możesz sobie wyobrazić, zadzwonić na gwałt na ludzi.
Niesłychanie szczęśliwem wydarzeniem cała służba była zebrana u mojej Wiktoryi i jeszcze nikt nie spał. Panna służąca, która, wpadając do mnie, słyszała, że coś mówię z wielkiem podnieceniem, przelękła się i zwołała wszystkich. Możesz pomyśleć sobie, co za skandal! Moi ludzie byli oburzeni; była chwila, że myślałam, że jeden ze służących zabije Prévana. Wyznaję, że, na razie, byłam nader zadowolona z tej silnej odsieczy: kiedy dziś się nad tem zastanawiam, byłabym wolała aby się zjawiła tylko pokojowa: wystarczyłaby zupełnie, a, być może, uniknęłoby się rozgłosu, który mnie dziś tak martwi.
Tymczasem w ten sposób hałas rozbudził sąsiadów, ludzie wszystko rozgadali, tak że, od wczoraj, zdarzenie to jest sensacyą całego Paryża. Pan de Prévan jest w areszcie na rozkaz swego pułkownika, który był na tyle uprzejmy, iż zjawił się u mnie, aby, jak mówił, przedłożyć mi swoje przeprosiny. Ten areszt powiększy jeszcze rozgłos sprawy, ale za żadną cenę nie mogłam uzyskać aby tego zaniechano. Miasto i Dwór zapisuje się u moich drzwi, które zresztą są szczelnie zamknięte. Od tych kilku osób, które widziałam, wiem, że wszyscy oddają mi sprawiedliwość i że oburzenie ogólne przeciwko panu de Prévan niema wprost granic; z pewnością, że zasłużył na to, ale to nie zmniejsza przykrości tego całego wydarzenia.
Co więcej, ten człowiek posiada z pewnością jakichś przyjaciół, a jego przyjaciele to muszą być źli ludzie; kto wie, kto może odgadnąć, co wymyślą, aby mi zaszkodzić? Mój Boże, jakżeż nieszczęśliwą istotą jest młoda kobieta! Mało jest dla niej jeszcze uchronić się od ludzkiej obmowy; trzeba, aby umiała nakazać milczenie nawet i potwarzy.
Donieś mi, proszę cię o to, co byłabyś uczyniła wówczas i teraz na mojem miejscu; słowem, wszystko co o tem myślisz. Od ciebie zawsze spływały na mnie najmilsze słowa pociechy i najzbawienniejsze rady; od ciebie również najchętniej je, przyjmuję.
Do widzenia, droga i dobra przyjaciółko; znasz uczucia jakie wiążą mnie do ciebie na zawsze. Ściskam twoją miłą dziewczynkę.

Paryż, 29 września 17**.


LIST LXXXVIII.

Cecylia Volanges do Wicehrabiego de Valmont.

Mimo całej radości, jaką mi sprawiają listy pana kawalera Danceny, i mimo szczerej chęci swobodnego widywania się z nim, nie odważyłam się usłuchać pańskich poleceń. Po pierwsze jest to zbyt niebezpieczne; mama uważa na wszystko, może łatwo się spostrzec, a wówczas byłabym zgubiona na zawsze. A potem, zdawało mi się, że to byłoby bardzo niedobrze; robić sobie tak podwójny klucz, to nie byle co! Prawda, że to pan byłby tak dobry się tem zająć; ale mimo to, gdyby się wydało, na mnie spadłby również za to wstyd i wina, skoro panby go kazał robić dla mnie. Słowem, już dwa razy próbowałam go wziąć i napróżno!
Z pewnością, że to byłoby bardzo łatwe, gdyby o co innego chodziło; ale nie wiem dlaczego, za każdym razem mnie jakaś taka drżączka chwyciła i nigdy nie mogłam zdobyć się na odwagę. Sądzę więc, że chyba lepiej, aby wszystko już zostało tak jak dotąd.
Jeżeli pan będzie tak łaskaw, aby nam zechcieć pomagać jak dotąd, to zawsze przecież znajdzie się jakiś sposób oddania mi listu. Nawet z tym ostatnim, gdyby nie to nieszczęście, że pan się odwrócił nagle w stanowczej chwili, byłoby wszystko poszło całkiem gładko. Ja dobrze rozumiem, że pan nie może tak jak ja myśleć jedynie o tem; ale wolę już mieć więcej cierpliwości i nie narażać się tak bardzo. Jestem pewna, że pan Danceny powiedziałby tak jak ja, bo za każdym razem, kiedy on chciał coś takiego, co mi sprawiało za wiele przykrości, zawsze się zgadzał, żeby tego nie robić.
Oddam panu równocześnie z tym listem pański list, list Dancenyego i pana klucz. Niemniej przeto wdzięczną panu jestem serdecznie za pańską dobroć i proszę pana o dalsze względy dla mnie. To prawda, jestem bardzo nieszczęśliwa i gdyby nie pan, byłoby jeszcze gorzej; ale bądźcobądź, to jest zawsze moja matka; trzeba więc znosić niejedno cierpliwie. I byleby pan Danceny kochał mnie zawsze, a pan mnie nie opuścił, może nadejdzie przecież jakiś czas szczęśliwszy.
Mam zaszczyt być, z głęboką dla pana wdzięcznością, pańską uniżoną i powolną sługą.

26 września 17**.



LIST LXXXIX.

Wicehrabia de Valmont do Kawalera Danceny.

Jeżeli twoje sprawy, mój drogi, nie idą zawsze tak szybko jakbyś tego pragnął, to nie do mnie powinieneś mieć o to pretensyę. Mam tu niejedną przeszkodę do przewalczenia. Czujność i surowość pani de Volanges, to jeszcze nie wszystko; twoja młoda przyjaciółka również nastręcza mi niemało kłopotu. Czy nie chce, czy też się boi, ale nie zawsze robi to, co jej radzę, a przecież, zdaje mi się, lepiej chyba od niej wiem, co czynić należy.
Znalazłem sposób prosty, dogodny i pewny doręczania jej twoich listów, a nawet ułatwienia w przyszłości widywań się, których tyle pragniesz; otóż, nie mogłem jej nakłonić do tego sposobu. Jestem tem więcej zmartwiony, że w istocie nie widzę innego środka, aby cię zbliżyć do niej, a nawet, tak jak dziś rzeczy stoją, nieustannie lękam się, że możemy się zdradzić. Domyślasz się łatwo, że nie mam ochoty ani sam się narażać, ani też wystawiać na to was oboje.
Byłoby mi doprawdy bardzo przykro, gdyby brak ufności ze strony twej młodej przyjaciółki miał udaremnić usługi z jakiemi się ofiarowałem; może byłoby dobrze, gdybyś napisał jej coś o tem. Zastanów się jak chcesz uczynić, do ciebie należy sądzić o tem: bowiem to nie jest jeszcze dosyć służyć swoim przyjaciołom, trzebaż jeszcze służyć im wedle ich myśli! To byłby może zarazem sposób upewnienia się o jej uczuciach dla ciebie; bowiem kobieta, która zachowuje własną wolę, nie kocha z pewnością tyle, ile o tem powiada.
To nie znaczy, abym posądzał twoją ukochaną o niestałość: ale to jeszcze bardzo młode stworzenie; boi się bardzo mamy, która, jak wiesz, czyni co może aby ci zaszkodzić; kto wie zatem, czy byłoby bezpiecznie zostawić panienkę zbyt długo bez przypomnienia o sobie. Proszę cię jednak, abyś się nie niepokoił nad miarę tem wszystkiem, co ci tu mówię. W gruncie rzeczy nie mam żadnego powodu do nieufności; jest to jedynie może nadmierna troskliwość przyjaźni.
Nie rozpisuję się dłużej, bo jeszcze mam parę swoich spraw do załatwienia. Co do mnie, to jestem w mniej pomyślnem położeniu od ciebie, ale kocham pewno nie mniej a to jest zawsze pociecha. Gdyby nawet sprawy nie poszły po mojej myśli w tem co mnie dotyczy, powiem, iż dobrze strawiłem mój czas, jeżeli tylko potrafię stać się tobie użytecznym. Do widzenia, mój drogi.

Z Zamku *** 26 września 17**.


LIST XC.

Prezydentowa de Tourvel do Wicehrabiego de Valmont.

Pragnęłabym bardzo, aby ten list nie sprawił panu przykrości, lub, jeżeli tego nie da się uniknąć, aby przynajmniej mogła ją złagodzić świadomość, iż szczerze ją podzielam. Powinien mnie pan teraz znać na tyle, aby być pewnym, że nie mam bynajmniej chęci dotknąć pana; ale i pan także, z pewnością, również nie chciałby mnie pogrążyć w wiekuistej rozpaczy. Zaklinam pana zatem, w imię tkliwej przyjaźni, jaką panu przyrzekłam, w imię nawet tych uczuć może żywszych, ale z pewnością nie bardziej szczerych, jakie pan masz dla mnie, nie widujmy się już więcej, niech pan odjedzie; zaś, aż do tego czasu, unikajmy zwłaszcza tych rozmów ustronnych i nazbyt niebezpiecznych, w których ją, mocą jakiejś niewytłómaczonej siły, nigdy nie zdołam panu powiedzieć tego, co postanowiłam, ale przeciwnie słucham jeno tego, czegobym słuchać nie powinna.
Wczoraj jeszcze, kiedy pan spotkał się ze mną w parku, jedynym moim zamiarem było powiedzieć panu to, co dziś piszę w tym liście; i mimo to, cóż uczyniłam? zajmowałam się jedynie pańską miłością... pańską miłością, której nigdy nie będzie wolno mi podzielić! Och, przez litość, oddal się pan odemnie!
Niech się pan nie lęka, aby oddalenie miało kiedykolwiek zmienić moje uczucia dla pana: jakże zdołałabym je zwyciężyć, kiedy już walczyć z niemi nie mam siły? Widzi pan, mówię panu wszystko; mniej się obawiam wyznać moją słabość niż jej ulec: ale straciwszy władzę nad uczuciami, chcę przynajmniej zachować nad mojem postępowaniem; tak, i zachowam ją, poprzysięgłam to sobie, chociażby za cenę życia.
Ach! jakże niedalekim jest czas, w którym czułam się tak pewną, iż nigdy nie przyjdzie mi staczać podobnych walk ze sobą! Byłam z tego szczęśliwa; być może, czułam się tem nazbyt dumna. Niebo ukarało, okrutnie ukarało tę pychę: ale, pełne miłosierdzia, nawet w chwili w której cios zadaje, ostrzegło mnie jeszcze przed upadkiem; byłabym też podwójnie występną, gdybym dalej brnęła w nierozwadze, zyskawszy już świadomość, iż zbywa mi na sile.
Mówił mi pan po sto razy, że nie chciałbyś szczęścia okupionego mojemi łzami. Ach, nie mówmy już o szczęściu, ale pozwól mi odzyskać nieco spokoju.
Przychylając się do tej prośby, jakież nowe prawa zdobędziesz sobie w mojem sercu! a tych już nie będę potrzebowała zwalczać, ponieważ źródłem ich będzie cnota. Jakżeż lubować się będę mą wdzięcznością! Będę panu winna słodycz napawania się bez wyrzutów uczuciem pełnem rozkoszy. Teraz, przeciwnie, przerażona memi uczuciami, moim stanem, lękam się samej myśli o panu; kiedy nie mogę jej uciec, walczę z nią; nie zdołam jej oddalić, ale ją odpycham.
Czyż nie byłoby lepiej dla nas obojga zakończyć to udręczenie? O ty, którego dusza tak wrażliwa, nawet wśród błędów zachowała szacunek dla cnoty, ty będziesz miał wzgląd na moją niedolę, ty nie odrzucisz mej prośby. Węzeł spokojniejszy może, ale nie mniej tkliwy, zajmie miejsce tych gwałtownych wzruszeń; wówczas ja, oddychając spokojniej dzięki twej dobroci, będę się cieszyła własnem istnieniem, będę sobie mówiła w radości serca: tę słodycz jakiej doznaję, winna jestem memu przyjacielowi.
Czyniąc mi te drobne ustępstwa, których panu nie narzucam, ale o które proszę, czy sądzisz, iż opłacasz zbyt drogo koniec mych udręczeń? Ach, gdyby pańskie szczęście trzeba było okupić jeno mojem nieszczęściem, może mi pan wierzyć, iż nie wahałabym się ani przez chwilę... Ale stać się występną!... ach nie, nie, raczej umrzeć tysiąc razy!
Dziś już nękana wstydem, zanim stanę się pastwą wyrzutów sumienia, lękam się i innych i lękam się samej siebie; rumienię się w towarzystwie ludzi i drżę w samotności; życie moje jest jedną męczarnią. Spokój mogę osiągnąć jedynie za twoją łaską. Oto twoja przyjaciółka, istota, którą kochasz, pokorna i zawstydzona, żebrze u ciebie spokoju i niewinności. Ach, Boże! gdyby nie pan, czyż byłaby kiedykolwiek doprowadzona do tej poniżającej prośby? Nie robię panu żadnego wyrzutu: nazbyt czuję sama po sobie, jak trudno jest oprzeć się przemożnemu uczuciu. Skarga wszak nie jest szemraniem. Uczyń przez szlachetność to, co ja czynię z obowiązku, a do wszystkich uczuć jakiemi mnie natchnąłeś, dołączę uczucie wieczystej wdzięczności. Żegnam, żegnam pana.

27 września 17**.


LIST XCI.

Wicehrabia de Valmont do Prezydentowej de Tourvel.

Oszołomiony twoim listem, nie wiem jeszcze, pani, jak zdołam ci odpowiedzieć. Bez wątpienia, jeżeli trzeba wybierać między twojem nieszczęściem a mojem, do mnie należy poświęcić się i nie waham się w tym względzie: jednakże rzeczy tej wagi zasługują chyba, aby je rozważyć i wyjaśnić, a jakżeż to osiągnąć, jeżeli nie mamy już mówić ani widzieć się z sobą?
Jakto! wówczas gdy uczucia najsłodsze nas łączą, błaha obawa miałaby wystarczyć, aby nas rozdzielić, być może bez powrotu! Napróżno tkliwa przyjaźń, płomienna miłość upominać się będą o swoje prawa; głos ich brzmieć będzie nadaremno; i dlaczego? gdzież jest to gwałtowne niebezpieczeństwo, które ci zagraża?
Pozwól mi pani powiedzieć, iż poznaję tu ślad niekorzystnych dla mnie sądów i podszeptów. Nie ma się takiego lęku w pobliżu człowieka którego się szanuje; nie oddala się tego, kogo się uznało godnym odrobiny przyjaźni; w ten sposób drżeć i uciekać można jedynie przed człowiekiem niebezpiecznym.
A przecież, byłże kto kiedy bardziej pełnym szacunku i bardziej uległym odemnie? Oto, widzisz to pani, panuję nawet nad sposobem wysłowienia; nie pozwalam już sobie na te imiona tak słodkie, tak drogie memu sercu, któremi ono w skrytości nie przestaje cię obdarzać. To już nie kochanek nieszczęsny a wierny, przyjmuje wskazówki i pocieszenia od przyjaciółki współczującej i tkliwej: to oskarżony przed swoim sędzią, niewolnik przed swoim panem! Te nowe tytuły wkładają oczywiście nowe obowiązki; gotów jestem dopełnić wszystkich. Wysłuchaj mnie; jeżeli mnie potępisz, poddaję się wyrokowi i odjeżdżam. Przyrzekam więcej; czy wolisz ten despotyzm, który sądzi bez wysłuchania? czy czujesz w sobie odwagę takiej niesprawiedliwości? Rozkazuj: także posłucham.
Ale ten wyrok, ten rozkaz, niechaj usłyszę go z twoich ust. Dlaczego? możesz mnie z kolei zapytać. Ach, jeśliś zdolna zadać to pytanie, jakże mało znasz i miłość i moje serce! Czyż to jest niczem, chcieć widzieć cię jeszcze choćby raz ostatni? Kiedy ty wyrokiem swoim pogrążasz duszę moją w rozpaczy, jedno litościwe spojrzenie z twej strony wystarczy może, by nie dać mi ugiąć się pod nią. Wreszcie, jeżeli mi trzeba wyrzec się miłości, przyjaźni, dla których jedynie istnieję, chcę byś przynajmniej ujrzała swoje dzieło: zostanie mi twoja litość. Wszak ją opłacam dość drogo, aby na nią zasłużyć.
A zatem pragniesz oddalić mnie od siebie! Godzisz się, abyśmy się stali wzajem obcy sobie! Co mówię? pragniesz tego; zapewniając iż nieobecność moja nie osłabi twych uczuć, równocześnie nalegasz na mój odjazd, aby tem łatwiej pracować nad ich zniszczeniem.
Zapominam się: wybacz mi, pani. Przebacz ten wyraz boleści, jaką zbudziłaś w mem sercu: nie zmieni ona w niczem mojego bezwzględnego poddania się twojej woli. Ale zaklinam cię ja z kolei, w imię tych uczuć tak słodkich, do których ty sama się odwołujesz, nie odmawiaj wysłuchania mnie i przez litość bodaj dla śmiertelnych mąk, jakie cierpię przez ciebie, nie odwlekaj zbytnio chwili. Żegnam cię, pani.

27 września 17**, wieczorem.


LIST XCII.

Kawaler Danceny do Wicehrabiego de Valmont.

O mój przyjacielu! list twój ściął mi krew z przerażenia. Cecylia... O, Boże! czy to jest możebne? Cecylia mnie już nie kocha! Tak, widzę tę okropną prawdę poprzez zasłonę, którą twoja przyjaźń ją okrywa. Chciałeś mnie przygotować na przyjęcie tego śmiertelnego ciosu; dziękuję ci za twoje względy; ale czyż można okłamać serce kochanka? Mów do mnie więc bez osłonek, możesz i proszę cię o to. Odsłoń mi wszystko: to, co zbudziło twoje podejrzenia i to, co je potwierdziło. Zależy mi na najdrobniejszych szczegółach. Staraj się przedewszystkiem przypomnieć sobie jej słowa. Jedno słowo powtórzone niedokładnie może zmienić całe zdanie; jedno i to samo ma niekiedy dwojakie znaczenie... Mogłeś się omylić: niestety, jeszcze próbuję się łudzić! Co ci powiedziała? czy czyniła mi jakie zarzuty? czy nie tłómaczy się bodaj ze swojej winy? Powinienem był domyśleć się tej zmiany z trudności, jakich ona od pewnego czasu dopatruje się we wszystkiem. Miłość nie zna tylu przeszkód.
Co ja mam teraz czynić? co mi radzisz? Gdybym spróbował się z nią widzieć? czyż to jest zupełnie niemożliwe? Rozłączenie to jest rzecz tak straszna, tak okrutna... i ona odrzuciła środek zobaczenia mnie! Nie mówisz mi, co to był za środek; jeżeli był w istocie zbyt niebezpieczny, ona wie dobrze, że nie chcę, aby się zbytnio narażała. Ale znam również twoją przezorność i, na moje nieszczęście, nie mogę o niej wątpić.
Co teraz czynić? jak pisać do niej? Jeżeli jej dam uczuć moje podejrzenia, zrobię jej może przykrość: zaś nie zniósłbym myśli, iż jestem powodem jej zmartwienia. Ukrywać je znowu przed nią, to znaczyłoby oszukiwać ją, a ja nie umiem być z nią nieszczery.
Och, gdyby mogła wiedzieć, co ja cierpię, wzruszyłaby się moją niedolą. Znam jej tkliwość, jej serce, mam tysiąc dowodów jej przywiązania. Może to tylko zbytek nieśmiałości, trwożliwości: jest tak młoda! matka obchodzi się z nią tak surowo! Napiszę do niej, będę panował nad sobą, poproszę jej tylko, aby się najzupełniej zdała na ciebie. Gdyby odmówiła nawet, nie będzie mogła w każdym razie pogniewać się o moją prośbę, a może się zgodzi.
Ciebie, drogi przyjacielu, przepraszam po tysiąc razy i za nią i za siebie. Upewniam cię, że ona czuje wartość twego poświęcenia, że ma za nią pełną wdzięczność. To nie jest nieufność, to tylko nieśmiałość. Bądź pobłażliwy: to najpiękniejsze zadanie przyjaźni. Do widzenia; napiszę do niej natychmiast.
Czuję, że wszystkie moje obawy opadają mnie na nowo; czyż mogłem kiedy przypuszczać, że tyle mnie kosztować będzie pisać do niej! Ach, wczoraj jeszcze, było to moją najsłodszą rozkoszą!
Do widzenia, mój przyjacielu, nie wypuszczaj mnie z twojej opieki i użal się nademną.

Paryż, 27 września 17***


LIST XCIII.

Kawaler Danceny do Cecylii Volanges.

(dołączony do poprzedzającego).

Nie umiem ukryć przed tobą, do jakiego stopnia zmartwiłem się, dowiadując się od Valmonta o twoim braku zaufania do niego. Wiesz chyba, że jest moim przyjacielem, że jest jedynym człowiekiem, który może nas zbliżyć do siebie: mniemałem, że te pobudki wystarczą; widzę z przykrością, że się omyliłem. Czy mogę mieć nadzieję, abyś przynajmniej zechciała wyjaśnić mi swoje przyczyny? Czy i w tem zajdą może jakie nowe trudności? Nie zdołam odgadnąć, bez twojej pomocy, tajemnicy tego postępowania. Nie śmiem podejrzewać twojej miłości dla mnie... Ach! Cecylio!...
Więc to prawda, że odrzuciłaś sposób zobaczenia mnie! sposób prosty, łatwy i pewny[24]? I to się nazywa, że mnie kochasz! To krótkie rozłączenie snać bardzo zdołało wpłynąć na twoje uczucia!
Ale pocóż mnie zwodzić? pocóż mówić, że kochasz zawsze, że kochasz więcej jeszcze? Matka, niwecząc twą miłość, czyż zniweczyła zarazem i twoją prostotę?
Powiedz mi więc, czy twoje serce zamknięte już dla mnie bez powrotu? czy zupełnie o mnie zapomniałaś? Dzięki twej odmowie, nie wiem, ani kiedy otrzymasz moje skargi, ani kiedy na nie odpowiesz. Odpowiedz mi przecież? czy to prawda, że mnie już nie kochasz? Nie, to być nie może, ty łudzisz się tylko, spotwarzasz własne serce! Przemijająca obawa, chwila zniechęcenia, którą miłość zdołała już rozprószyć, nie prawdaż, Cesiu moja? Ach, tak, z pewnością, zawiniłem, iż śmiałem się oskarżać. Jakiż szczęśliwy byłbym, gdybym się mylił! Jakżeżbym pragnął obsypywać cię najczulszemi przeprosinami, naprawić tę chwilę krzywdy wiekuistą miłością! Cesiu, Cesiu, miej litość nademną! Zgódź się na widzenie się nasze, zgódź się na wszystkie środki! Widzisz oto, jakie są skutki rozłączenia! obawy, podejrzenia, może chłód! Jedno spojrzenie, jedno słowo i będziemy szczęśliwi. Ale cóż! czyliż wolno mi jeszcze mówić o szczęściu? Kto wie, może ono już stracone dla mnie, stracone na zawsze. Dręczony obawą, boleśnie szarpiący się pomiędzy niesprawiedliwem podejrzeniem a okrutną rzeczywistością, nie mogę znaleść oparcia w żadnej myśli; zostało mi z mego istnienia tylko tyle, abym mógł cierpieć i kochać ciebie. Ach, Cecylio, ty jedna masz władzę pogodzić mnie znów z życiem; jedno twoje słowo stanie się dla mnie hasłem szczęścia albo też wróżbą wiekuistej rozpaczy.

Paryż, 27 września 17**.


LIST XCIV.

Cecylia Volanges do Kawalera Danceny.

Nie rozumiem nic z pana listu, prócz tego, że zrobił mi wielką przykrość. Co panu takiego doniósł pan de Valmont i co mogło panu nasunąć przypuszczenie, że ja już pana nie kocham? To byłoby może bardzo szczęśliwe dla mnie, bo z pewnością mniejbym się wtedy dręczyła, i ciężko jest, doprawdy, kochając pana tak jak ja kocham, widzieć, że pan ma tylko żal do mnie, że zamiast żeby mnie pan pocieszył, od pana właśnie spadają na mnie najcięższe przykrości! Myśli pan, że ja pana okłamuję i że panu mówię to co nie jest! Ładne ma pan doprawdy wyobrażenie o mnie! Ale gdybym była taką kłamczynią jak pan mi to wymawia, to i cóżbym tutaj miała za przyczyny kłamać? Z pewnością, że gdybym pana nie kochała, to potrzebowałabym tylko powiedzieć i wszyscy chwaliliby mnie jeszcze za to; ale, na nieszczęście, to jest nad moje siły: i to wszystko muszę znosić dla kogoś, kto tego zupełnie nie ocenia.
Ale cóżem ja takiego zrobiła, żeby się tak gniewać na mnie? Nie odważyłam się wziąć klucza, bo się bałam, żeby się mama nie spostrzegła i żebym z tego znowu nie miała przykrości i pan także za mnie, a potem jeszcze dlatego, bo mi się wydawało, że to nie jest dobrze. Ale to dopiero pan de Valmont mówił mi o tem; nie mogłam wiedzieć, czy pan sobie tego życzy czy nie, skoro pan przecież nic nie wiedział. Teraz, kiedy wiem, że pan tego pragnie, czyż ja się zarzekam, że nie wezmę tego klucza? wezmę go zaraz jutro, a potem zobaczymy, o co pan jeszcze będzie mi robił wymówki.
Pan de Valmont może być sobie pana przyjacielem, ale zdaje mi się, że ja pana conajmniej tyle kocham co on, a mimo to on zawsze ma racyę u pana, a ja nigdy. To, to mi jest bardzo przykro. Panu to wszystko jedno, bo pan wie, że ja się dam zaraz ułagodzić, ale teraz, kiedy będę miała klucz, i będę pana mogła widywać kiedy zechcę, zaręczam panu, że nie będę chciała, jeżeli pan będzie postępował w ten sposób. Może pan być pewny, że gdybym była swoją panią, nigdyby pan nie miał powodu uskarżać się na mnie, ale jeżeli pan mi nie będzie wierzył, będziemy zawsze bardzo nieszczęśliwi i to nie będzie moja wina.
Gdybym była mogła to przewidzieć, byłabym wzięła ten klucz odrazu, ale, doprawdy, myślałam, że dobrze robię. Niechże się pan na mnie już nie gniewa, proszę pana o to. Proszę już nie być smutnym i kochać mnie tak jak ja pana kocham, wtedy będę bardzo rada. Do widzenia, mój drogi panie.

Z zamku ***, 28 września 17**.


LIST XCV.

Cecylia Volanges do Wicehrabiego de Valmont.

Proszę pana, aby pan zechciał być tak dobrym i dać mi z powrotem ten klucz, który mi pan wtedy przysłał. Skoro wszyscy sobie tego życzą, muszę się wreszcie i ja na to zgodzić.
Nie wiem, dlaczego pan doniósł panu Danceny, że ja go już nie kocham? Nie rozumiem doprawdy, z czego pan mógł to wywnioskować, a to zrobiło wielką przykrość nam obojgu. Wiem dobrze, że pan jest jego przyjacielem, ale to nie powód, żeby go martwić, i mnie także. Będę panu bardzo obowiązana, jeżeli mu pan napisze, za najbliższym razem, że jest całkiem przeciwnie i że pan jest tego pewny, bo on do pana ma największe zaufanie, a ja, kiedy coś mówię, a ktoś temu nie wierzy, to już nie wiem, co mam robić.
Co się tyczy klucza, to może pan być zupełnie spokojny, zapamiętałam dobrze wszystko co mi pan zalecił. Gdyby mi go pan mógł dać jutro, idąc do obiadu, doręczyłabym panu tamten klucz pojutrze rano przy śniadaniu, a panby mi go oddał w ten sam sposób, co pierwszy.
Później, kiedy już pan będzie miał ten klucz, zechce pan być tak dobry posługiwać się nim także, aby odbierać moje listy: w ten sposób p. Danceny będzie mógł mieć częściej wiadomość odemnie. To prawda, że to będzie o wiele wygodniej niż teraz, ale z początku mnie to bardzo przestraszyło: proszę pana, niech mi pan to wybaczy. Mam nadzieję, że pan nie przestanie, mimo to, być tak dobry i uczynny dla nas jak poprzednio. Będę również za to panu niezmiernie wdzięczna.
Mam zaszczyt pozostać pańską bardzo uniżoną i bardzo powolną sługą.

28 września 17**.


LIST XCVI.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Założę się, markizo, że, od czasu twojej przygody, oczekujesz każdego dnia moich powinszowań i komplementów; nie wątpię nawet, iż musisz się nawet czuć nieco urażona mojem długiem milczeniem: ale cóż chcesz? zawsze byłem zdania, że gdy kobieta zasługuje tylko na same pochwały, można się już pod tym względem spuścić na nią i zająć się czem innem. Mimo to dziękuję ci, markizo, za siebie, a winszuję za ciebie. Chętnie nawet, aby już dopełnić miary twego ukontentowania, przyznam, że tym razem przeszłaś wszelkie moje oczekiwanie. A teraz, zobaczmy, czy, z mej strony, ja bodaj w części odpowiedziałem twojemu.
Nie o pani de Tourvel mam zamiar ci dziś mówić; nazbyt powolny bieg tej miłostki drażni cię, markizo; ty lubisz tylko sprawy ubite. Te scenki nizane powoli, jedna za drugą, nudzą cię, a ja, przeciwnie, nigdy nie zaznałem tylu rozkoszy, ile ich czerpię w tej pozornej opieszałości.
Tak jest, lubię przyglądać się tej świętej kobiecie, jak się zapuszcza, sama nie wiedząc o tem, na ścieżkę, z której już nie ma powrotu; której spadek, szybki i niebezpieczny, pociąga ją mimo jej woli i każe jej podążać tam gdzie ja zechcę. Wówczas, przerażona niebezpieczeństwem, jakie nad nią wisi, chciałaby się cofnąć i niema siły potemu. Wszystkie jej wysiłki i starania mogą zaledwie zwolnić nieco jej kroki; zatrzymać ich nie mają mocy. Niekiedy, nie śmiejąc spojrzeć w twarz niebezpieczeństwu, zamyka oczy i, nawpół bezwładna, u mnie próbuje szukać opieki i schronienia. Częściej jeszcze, nowy lęk ożywia jej wysiłki: w śmiertelnym przestrachu, chciałaby jeszcze nawrócić wstecz, wyczerpuje siły, aby z największym trudem przebyć nieznaczną przestrzeń i wkrótce magiczna siła sprowadza ją bliżej jeszcze niebezpieczeństwa, przed którem chciała uciekać. Wówczas, mając przy sobie mnie za jedynego przewodnika i podporę, nie próbując mi już czynić wyrzutów za swój nieunikniony upadek, żebrze u mnie bodaj zwłoki. Żarliwe modły, prośby, nieśmiałe błagania, jakie śmiertelni w momentach trwogi ofiarują Bóstwu, to wszystko ja otrzymuję od niej: i ty chcesz, abym, głuchy na jej zaklęcia i niszcząc sam kult jaki mi oddaje, użył na jej pogrążenie tej potęgi, od której ona oczekuje ratunku? och, zostaw mi przynajmniej czas, abym się napatrzył tym wspaniałym zapasom pomiędzy miłością a cnotą.
Jakto! to samo widowisko, które każe ci pędzić z całą skwapliwością do teatru, które tam oklaskujesz z takim zapałem, czyż mniemasz, że mniej przykuwa naszą uwagę w rzeczywistości? Uczucia duszy czystej i tkliwej, która lęka się tak upragnionego szczęścia i nie przestaje się bronić nawet wówczas kiedy przestaje się opierać, te uczucia śledzisz na scenie z całem napięciem: czyżby miały nie mieć wartości tylko dla tego, z kogo wzięły swój początek? A to właśnie rozkosze, jakich ta niebiańska kobieta dostarcza mi codziennie i ty mi wyrzucasz, że ja napawam się ich słodyczą! Och, wszak nazbyt szybko nadejdzie ten czas, w którym ona, strącona ze swego piedestału, stanie się dla mnie jedynie zwyczajną kobietą.
Ale zapominam, mówiąc ci o niej, że nie chciałem ci o niej mówić. Nie wiem, co za potęga przywiązuje mnie do myśli o niej, chociażby po to, aby urągać jej w tych myślach. Trzeba uprzątnąć ten niebezpieczny przedmiot z mej pamięci; niechaj znów stanę się samym sobą, aby pomówić o weselszym temacie. Chodzi o twoją pupilkę, która teraz stała się i moją; mam nadzieję, że tutaj poznasz moją rękę.
Od kilku dni, lepiej traktowany przez moją świętoszkę i, co za tem idzie, mniej nią pochłonięty, zauważyłem, że mała Volanges jest istotnie bardzo ładna i że, jeżeli głupstwem jest kochać się w niej tak, jak to robi Danceny, nie mniejszem może byłoby z mej strony nie poszukać u niej rozrywki, która w mojem zamknięciu tutaj była mi dość potrzebna. Ładna twarzyczka młodej osóbki, jej usteczka tak świeże, dziecinna minka, jej niezręczność nawet, wszystko to umocniło moje roztropne rozważania; postanowiłem zatem rozwinąć odpowiednie działanie potemu a powodzenie uwieńczyło podjęte zamiary.
Już starasz się odgadnąć jakimi środkami odsadziłem tak prędko ubóstwianego kochanka, jakie sztuczki uwodzicielskie okazały się najwłaściwsze dla jej wieku i naiwności. Oszczędź sobie trudu, markizo: nie użyłem wogóle żadnej. Podczas gdy ty, władając tak szczęśliwie orężem twojej płci, zwyciężyłaś przebiegłością, ja, przywracając mężczyźnie jego nigdy nieprzedawnione prawa, ujarzmiłem powagą władzy. Pewny ujęcia mej ofiary, jeśli tylko zdołam ją dosięgnąć, potrzebowałem podstępu jedynie po to, aby się do niej przybliżyć; a nawet ten, którego użyłem, zaledwie że zasługuje na nazwę podstępu.
Młoda istotka zamieszkuje pokój, którego drzwi wychodzą na kurytarz, ale, jak możesz się domyśleć, matka zagarnęła klucz w swoje ręce. Chodziło tylko, aby nim zawładnąć. Nic łatwiejszego do wykonania; dostać ów klucz do rąk na dwie godziny, a byłem pewny, że będę mógł mieć zupełnie podobny. Wówczas korespondencya, rozmowy, schadzki nocne wszystko stawało się pewnem i dogodnem: ale, czy uwierzyłabyś? trwożliwe dzieciątko ulękło się i odmówiło. Inny na mojem miejscu opuściłby ręce; ja dostrzegłem w tem tylko sposobność zaostrzenia jeszcze przyjemności. Napisałem do Dancenyego ze skargą na tę odmowę i sprawiłem się tak dobrze, że nasz zapaleniec nie spoczął, dopóki nie uzyskał, nie wymusił nawet na swej trwożliwej kochance, aby zgodziła się na moje żądanie i wydała mi się całkowicie w ręce.
Bardzo byłem rad, wyznaję, z owej zamiany ról, dzięki której ten młody człowiek uczynił dla mnie to, co spodziewał się, iż ja uczynię dla niego. Ta myśl zdwoiła w moich oczach wartość całej przygody, toteż, skoro tylko stałem się posiadaczem cennego klucza, pospieszyłem bezzwłocznie zrobić z niego użytek: było to ubiegłej nocy.
Upewniwszy się, że spokój panuje w całym zamku, uzbrojony w ślepą latarkę i w stroju, usprawiedliwionym spóźnioną porą a dostosowanym do okoliczności, oddałem pierwszą wizytę twojej wychowance. Wszystko było przygotowane (i to przez nią samą) aby ułatwić mi wejście bez hałasu. Mała spoczywała pogrążona w pierwszym śnie, i to tak głębokim, iż mogłem przybliżyć się aż do samego łóżka, nie obudziwszy jej. Miałem zrazu pokusę posunąć się dalej i odegrać rolą sennego widziadła, ale obawiając się, aby przestraszona nagle nie uczyniła hałasu, wolałem ostrożnie obudzić miluchnego śpioszka.
Uśmierzyłem jej pierwsze obawy; ponieważ zaś nie przybyłem tam w celu bawienia się rozmową, przeszedłem natychmiast w pozycyę zlekka zaczepną. To pewna, że nie dość dobrze wytłómaczono jej w klasztorze, na ile różnych niebezpieczeństw narażona jest trwożliwa niewinność i czego wszystkiego trzeba jej strzec, aby nie zostać schwytaną w zasadzkę; bowiem, skupiając całą uwagę i wszystkie siły na obronę przed pocałunkiem, który był jeno fałszywym atakiem, całą resztę pozostawiła bez żadnej opieki: i jakżeż było z tego nie korzystać? Zmieniłem tedy marszrutę i w jednej chwili opanowałem placówkę. Przez chwilę myślałem już, że będziemy zgubieni oboje, gdyż dziewczynka, cała oburzona, chciała naprawdę krzyczeć; na szczęście, głos jej załamał się w płaczu. Rzuciła się również do taśmy od dzwonka, ale udało mi się w porę zatrzymać jej ramię.
„Co ty robisz, dziewczyno (rzekłem jej wówczas), chcesz zgubić się na zawsze? Niech przyjdą, i cóż mnie to szkodzi? Kogo zdołasz przekonać, że nie jestem tutaj za twojem przyzwoleniem? Któż inny, jak nie ty, mógł mi dostarczyć środków dostania się tutaj? a ten klucz, który mam od ciebie, który mogłem mieć od ciebie tylko? czy podejmujesz się wytłómaczyć jego przeznaczenie?“ Ta krótka przemowa nie uśmierzyła jej boleści ani gniewu, ale sprowadziła przynajmniej uległość.
Mała, cała pogrążona w rozpaczy, czuła przecież, że trzeba pogodzić się z położeniem i wdać się w układy. Ponieważ prośby nie miały na mnie żadnego wpływu, należało przejść do ofiar. Mniemasz, iż bardzo drogo sprzedałem to ważne stanowisko? gdzież tam! zobowiązałem się do wszystkiego za jeden pocałunek. To prawda, że uszczknąwszy ten pocałunek, nie dotrzymałem obietnicy, ale miałem powody potemu. Czyśmy się umówili, że ja ją mam pocałować, czy ona mnie? Targ w targ, zgodziliśmy się na drugi, w którym już ona była zobowiązaną do współudziału. Wówczas, owinąwszy jej trwożliwe ramiona naokoło siebie i przyciskając ją mojem najbardziej miłośnie, sprawiłem, iż słodki pocałunek w istocie został przyjęty i to dobrze, szczerze przyjęty, tak, że Miłość sama nie umiałaby zrobić lepiej.
Tyle ufności zasługiwało na nagrodę, toteż spełniłem natychmiast żądanie. Ręka została usunięta, ale, nie wiem jakim przypadkiem, ja sam znalazłem się na jej miejscu. Wyobrażasz sobie, iż teraz rozwinąłem już cały pośpiech i energię, nieprawdaż? wcale nie. Powtarzam ci, markizo, że nabrałem upodobania w tych powolnych etapach. Skoro raz się jest pewnym przybycia do celu, i pocóż tak naglić z podróżą?
W istocie, jakąż niezmierną potęgą jest sposobność! a oto mogłem ją śledzić w najczystszej postaci, wyzutą z wszelkiej obcej przymieszki. Miałem tutaj przecież do zwalczenia miłość i to miłość wspomaganą uczuciem obawy i wstydu i gniewu: sposobność była sama jedna po mojej stronie, ale była tuż, ciągle gotowa, ciągle przytomna, a Miłość była daleko...
Aby wzmocnić moje spostrzeżenia, byłem na tyle złośliwy, iż prawie zupełnie nie używałem siły. Jedynie gdy urocza nieprzyjacielka, nadużywając mojej ustępliwości, już miała mi się wymknąć, wówczas powstrzymałem ją tą samą obawą, która już raz osiągnęła tak szczęśliwy skutek. Otóż, bez żadnych innych starań, udało mi się doprowadzić tę tkliwą kochankę do tego, iż, zapominając swoich przysiąg, zrazu ustąpiła, następnie zaś i poddała się swemu losowi. Wprawdzie, po tej pierwszej chwili, łzy i wyrzekania — nie wiem czy szczere, czy udane — wróciły jak na zawołanie, ale, jak to zawsze bywa, ustąpiły rychło, skoro tylko spróbowałem dostarczyć im nowej przyczyny. Wreszcie, przeplatając chwile słabości wymówkami a wymówki nową słabością, rozstaliśmy się zupełnie zadowoleni z siebie nawzajem, umówiwszy wprzódy, za wspólną zgodą, nowe spotkanie na dziś wieczór.
Wróciłem do siebie dopiero o świcie, upadając ze znużenia i senności, pokonałem jednak i jedno i drugie dla przyjemności zjawienia się dziś rano przy śniadaniu. Lubię, namiętnie lubię te minki „nazajutrz“. Nie masz pojęcia, jak ten malec wyglądał! Cóż za zakłopotanie! co za niepewność w chodzie! oczy spuszczone bezustanku, a duże, a podkrążone! Ta buzia tak okrągła jakżeż się wyciągnęła! nie wyobrażasz sobie nic zabawniejszego. Pierwszy raz matka, zaniepokojona tą nadzwyczajną zmianą, zwracała się do niej z troskliwą czułością; toż samo prezydentowa, jakżeż się koło niej krzątała! Och, co do tej, to mam nadzieję, że przyjdzie dzień, w którym i ona z kolei stanie się godną takich samych starań i opieki: i ten dzień już jest niedaleko. Do widzenia, moja piękna przyjaciółko.

Z zamku ***, 1 października 17**.


LIST XCVII.

Cecylia Volanges do Markizy de Merteuil.

Och, mój Boże, pani złota, jaka ja jestem zmartwiona! jaka ja jestem nieszczęśliwa! Kto mnie pocieszy w mojem strapieniu? Kto mi poradzi w tym strasznym kłopocie? Ten pan de Valmont... i Danceny! nie, myśl o Dancenym doprowadza mnie do rozpaczy... Jak to pani opowiedzieć? jak pani się przyznać?... Nie wiem, jak to zrobić. Ale muszę, muszę powiedzieć to komuś, a pani jest jedyna, której mogę, której ośmielę się zwierzyć. Pani jest zawsze taka dobra dla mnie! Ale w tej chwili niech pani nie będzie dobra, nie jestem warta tego, nie chciałabym nawet tego. Wszyscy dziś byli dla mnie tacy dobrzy, tacy troskliwi... i jeszcze ciężej z tem mi było na sercu. Tak, czułam, że nie zasługuję na to! Owszem, niech mnie pani łaje, niech mnie pani mocno łaje, bo jestem bardzo niegodziwa, ale potem niech mnie pani ratuje; jeżeli pani nie zlituje się nademną i nie poradzi mi co, umrę chyba ze zmartwienia.
Powiem więc pani... ręka mi drży, jak pani widzi, nie mogę prawie pisać, czuję, że twarz mam całą w ogniu... Och, to rumieniec wstydu! Dobrze więc, zniosę ten wstyd; to będzie pierwsza kara za mój występek. Tak, powiem pani wszystko.
Powiem pani zatem, że pan de Valmont, który dotąd doręczał mi wszystkie listy pana Dancenyego, dopatrzył się w tem nagle ogromnych trudności i koniecznie chciał mieć klucz od mego pokoju. Mogę panią zapewnić, że ja nie chciałam: ale on o tem napisał do Dancenyego i Danceny także tego żądał. Mnie tak jest ciężko, kiedy mu muszę coś odmówić, zwłaszcza od czasu naszego rozstania, przez które on jest taki nieszczęśliwy, że nareszcie musiałam się zgodzić. Nie przewidywałam, co z tego strasznego wyniknie.
Zapomocą tego klucza pan de Valmont wszedł wczoraj do mego pokoju w czasie, kiedy spałam. Nie spodziewałam się tego ani trochę i strasznie przelękłam się, kiedym się zbudziła: ale, ponieważ zaraz zagadał do mnie, poznałam go i nie krzyczałam; a potem przyszło mi na myśl, że on może przyszedł, aby mi oddać list od Dancenyego. To wcale nie było po to. W chwileczkę potem, chciał mnie pocałować; ja się oczywiście broniłam; wtedy on tak zrobił, że za żadne skarby światabym nie chciała... ale on żądał, żeby go przedtem pocałować. Nie było innej rady, bo cóż miałam robić? próbowałam wołać o pomoc: ale, po pierwsze, nie mogłam, a potem on mi powiedział, że gdyby ktoś przyszedł, to on potrafi zrzucić całą winę na mnie i mógłby naprawdę z powodu tego klucza. A potem on też się jeszcze nie usunął. Chciał, żeby go jeszcze pocałować: i tym razem nie wiem, co to było takiego, ale tak mi się jakoś dziwnie zrobiło; a potem, to było jeszcze gorzej niż przedtem. O, to, to było bardzo niedobrze. Słowem... niech pani złota nie żąda, aby pani mówić to wszystko, jak było; ale jestem tak strasznie nieszczęśliwa, że już nie wiem, co począć.
Najwięcej sobie wyrzucam, (do tego koniecznie muszę się pani przyznać), że ja może nie broniłam się tak mocno jak tylko miałam siły. Nie wiem, jak się to działo: to pewna, że nie kocham pana de Valmont, całkiem przeciwnie; a były chwile, w których tak mi się działo, jak gdybym go kochała. Wyobraża pani sobie, że mimo to ciągle mówiłam mu, że nie: ale sama czułam, że nie robiłam tak, jak mówiłam; to było tak, jakby mimo mojej woli; a potem znowu tak mi się dziwnie robiło! Jeżeli to zawsze jest tak trudno się bronić, to trzeba bardzo wprawioną być do tego! To prawda, że pan de Valmont ma takie sposoby mówienia, że nie wie się, jak zrobić, żeby mu odpowiedzieć; czy pani uwierzy, że, kiedy już odchodził, miałam takie uczucie, jak gdybym z tego była zmartwiona, i tak jakoś nie umiałam się wymówić, że zgodziłam się, aby znów przyszedł dziś wieczór; i to mnie gryzie bardziej jeszcze, niżeli wszystko inne.
Och, mimo to przyrzekam pani święcie, że nie pozwolę mu przyjść dzisiaj. Zaledwie poszedł, to ja już uczułam, że bardzo źle zrobiłam, że mu to przyrzekłam. To też płakałam potem calutki czas. Zwłaszcza za każdym razem, kiedy pomyślałam o Dancenym, płacz mnie chwytał na nowo, tak że dławiłam się poprostu; a ciągle o nim myślałam... I teraz jeszcze widzi pani skutki: o, papier jest całkiem mokry. Nie, nie pocieszę się nigdy, chociażby tylko przez niego... Wreszcie nie miałam już siły do płakania, a mimo to nie mogłam spać ani minuty. Dziś rano, przy wstawaniu, kiedy popatrzyłam w lustro, aż się przelękłam, taka byłam zmieniona.
Mama zauważyła to, jak tylko mnie zobaczyła i pytała się, co mi jest. Zaczęłam znowu zaraz płakać. Myślałam, że mnie wyłaje i możeby mi to zrobiło mniej przykrości: ale przeciwnie. Mówiła do mnie tak łagodnie jak nigdy. Nie warta byłam tego. Mówiła mi, żebym się nie martwiła. Bo ona nie wiedziała, dlaczego ja się martwię. Że jeszcze się doprowadzę do choroby! Są chwile, w którychbym chciała, żeby już umrzeć. Nie mogłam dłużej wytrzymać. Rzuciłam się jej w ramiona, szlochając i mówiąc: „Och, mamo, twoja córka jest bardzo nieszczęśliwa!” Mama też nie mogła się prawie powstrzymać od płaczu: a mnie coraz gorzej się od tego robiło na sercu. Na szczęście nie zapytała się mnie, z czego jestem taka nieszczęśliwa, bo nie wiedziałabym, co jej odpowiedzieć.
Błagam panią, moja złota pani, niech mi pani odpisze najprędzej jak pani będzie mogła i niech mi pani powie, co ja mam robić: bo nie mam odwagi myśleć o niczem i tylko się martwię ciągle. Niech pani będzie tak dobra przesłać mi swój list za pośrednictwem pana de Valmont; ale proszę panią bardzo, jeżeli będzie pani równocześnie pisała do niego, niech mu pani nic nie zdradzi, że ja pani coś powiedziałam.
Mam zaszczyt być, wraz z całą serdeczną przyjaźnią, pani bardzo uniżoną i bardzo powolną sługą.
Nie śmiem podpisać tego listu.

Z Zamku  * * * , 1 października 17**.


LIST XCVIII.

Pani de Volanges do Markizy de Merteuil.

Niewiele dni, moja urocza przyjaciółko, upłynęło od czasu, jak ty zwracałaś się do mnie z prośbą o słowa pociechy i rady: dzisiaj na mnie przyszła kolej i dziś ja znowu udaję się do ciebie z podobną prośbą. Mam ciężką zgryzotę, a obawiam się czy dobrą obrałam drogę dla zaradzenia złemu.
Niespokojna jestem o córkę. Od czasu naszego wyjazdu, widziałam, co prawda, że jest ciągle smutna i zgnębiona, ale byłam na to przygotowana i uzbroiłam serce matki całą konieczną, wedle mnie, surowością. Miałam nadzieję, że oddalenie, rozrywki, zniweczą wkrótce tę miłość, którą uważałam raczej za wybryk dzieciństwa, niż za prawdziwą namiętność. Tymczasem, nie tylko nasz pobyt tutaj nic nie poprawił, ale przeciwnie, widzę, że to dziecko pogrąża się coraz to głębiej w nader niebezpiecznej melancholii; słowem, obawiam się na dobre, aby jej zdrowie na tem nie ucierpiało. Od kilku dni zmieniła się wprost w oczach. Wczoraj zwłaszcza mnie to uderzyło i nietylko mnie: cały dom był tem zaniepokojony.
Do jakiego stopnia smutek jej jest głęboki, widzę stąd, iż chwilami bierze górę nad trwożliwością jaką ona zwykle okazuje ze mną. Wczoraj rano, na proste zapytanie moje czy nie jest chora, rzuciła mi się w ramiona, mówiąc, że jest bardzo nieszczęśliwa: zanosiła się przytem od płaczu. Nie umiem ci opisać, jaką mi to przykrość zrobiło; mnie samej łzy napłynęły do oczu i ledwo zdążyłam się odwrócić, aby przed nią tego nie okazać. Na szczęście miałam na tyle rozwagi, iż nie zapytałam jej o nic, a ona też nie śmiała powiedzieć mi więcej: ale nie ma wątpliwości, że to ta nieszczęśliwa miłość tak ją dręczy.
Co począć tedy, jeżeli to będzie trwało? czyż mam unieszczęśliwiać własną córkę? czyż mam przeciw niej samej obracać te najcenniejsze przymioty duszy, jakiemi są tkliwość i stałość? czyż na to jestem jej matką? a gdybym nawet zdusiła to tak naturalne uczucie które nam każe pragnąć szczęścia naszych dzieci; gdybym uważała za nierozumną słabość to, co mam przeciwnie za najpierwszy, najświętszy z naszych obowiązków; jeśli zniewolę jej wybór, czyż nie przyjdzie mi odpowiadać za fatalne następstwa, jakie mogą zeń wyniknąć? Godziż się używać powagi matki na to, aby stawiać swą córkę między nieszczęściem i zbrodnią?
Pojmujesz, droga przyjaciółko, że nie chciałabym popaść w to, co potępiałam tak często. Zapewne, mogłam próbować pokierować wyborem mojej córki; przychodziłam jej w tem jedynie z pomocą mojem doświadczeniem; nie korzystałam z praw, ale dopełniałam obowiązku. Natomiast postąpiłabym wbrew moim obowiązkom, gdybym chciała dziś niewolić ją przemocą, depcąc skłonność, której obudzeniu się nie umiałam zapobiec, a z której głębi i trwałości ani ona ani ja nie możemy sobie zdać sprawy dzisiaj. Nie, nie dopuszczę tego, aby moja córka miała wstąpić w dom męża, kochając innego; wolę raczej narazić na szwank moją powagę, niżeli jej cnotę.
Sądzę tedy, że najrozsądniejszą rzeczą, jaką mogę uczynić, będzie poprostu cofnąć słowo dane panu de Gercourt. Odsłoniłam ci moje pobudki; wydają mi się one większej wagi niż to zobowiązanie. Powiem więcej; w obecnym stanie rzeczy dopełnić moich zobowiązań, znaczyłoby w istocie je pogwałcić. Przypuściwszy bowiem, iż winna jestem mojej córce, aby nie odsłaniać jej tajemnic wobec p. de Gercourt, to winna jestem znów jemu conajmniej tyle, by nie nadużywać jego nieświadomości w tym względzie, i uczynić za niego wszystko to, co mniemam, że samby uczynił, gdyby był świadomy tych okoliczności. Czy mam przeciwnie zdradzić jego zaufanie wówczas, kiedy on zdaje się na moją dobrą wiarę? Te skrupuły i refleksye, którym nie mogę się opędzić, niepokoją mnie bardziej niżbym umiała ci powiedzieć.
Z tymi nieszczęściami, których obrazu nie mogę wygnać z moich myśli, zestawiam z kolei szczęście córki przy boku małżonka, którego serce jej wybrało, w pożyciu, którego obowiązki stałyby się dla niej jedynie słodyczą; w którem każde z nich dwojga szukałoby własnego szczęścia jedynie w szczęściu drugiego, mnożąc zarazem radość ich kochającej matki! Czyż godzi się dla jakichś czczych względów poświęcać nadzieję tak jasnej przyszłości? I jakież względy mogą tutaj grać rolę? jedynie materyalne. Jakąż korzyść miałaby moja córka stąd, iż urodziła się bogatą, gdyby mimo to miała pozostać niewolnicą majątku!
Przyznaję, że pan de Gercourt jest dla mojej córki partyą świetną nad wszelkie spodziewanie; przyznaję nawet, iż wybór, jakim ją zaszczycił, pochlebił mi niezmiernie. Ale wszakże Danceny pochodzi z równie dobrej rodziny, nie ustępuje mu w niczem pod względem wartości osobistej; posiada nadto nad panem de Gercourt tę przewagę, że kocha i jest kochany. Nie jest bogaty, to prawda; ale czyż moja córka nie posiada dosyć na dwoje? Ach, czemuż jej wydzierać szczęście tak słodkie, aby mogła otoczyć dostatkiem tego, którego kocha!
Te małżeństwa, które oblicza się zamiast je dobierać, te tak zwane małżeństwa z rozsądku, gdzie wszystko istotnie jest, czego rozsądek wymaga, z wyjątkiem zgodności uczuć i charakterów, czyliż nie one właśnie są najobfitszem źródłem owych gorszących wydarzeń, które stają się z każdym dniem coraz częstsze? Wolę raczej rzecz odłożyć; obrócę ten czas na głębsze poznanie mojej córki, czego może dotąd nieco zaniedbałam. Czuję w sobie odwagę narażenia jej na chwilową przykrość, jeżeli w zamian ma otrzymać szczęście pewniejsze i trwalsze: ale rzucać ją na pastwę wieczystej może rozpaczy, nie, nie mam serca po temu.
Oto, droga przyjaciółko, myśli jakie mnie dręczą i co do których proszę cię o radę. Powaga tego przedmiotu odbija bardzo od twojej miłej pustoty i na pozór nie bardzo licuje z twoim wiekiem: ale twój rozum wyprzedził wszak o tyle twoje lata! Zresztą przyjaźń dla mnie przyjdzie z pomocą twojej roztropności; i wiem, że nie zechcesz odmówić pomocy strapionej matce, która się zwraca do ciebie z całem zaufaniem.
Do widzenia, urocza przyjaciółko; nie wątp nigdy o szczerości moich uczuć.

Z Zamku  * * * , 2 października 17**.


LIST XCIX.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Znowu same drobiazgi, moja piękna przyjaciółko; uzbrój się tedy w cierpliwość, nawet w wiele cierpliwości: bowiem, podczas gdy piękna prezydentowa postępuje ledwo krok za krokiem, twoja pupilka cofa się, a to jeszcze gorzej. Z tem wszystkiem bawię się doskonale temi głupstwami; włożyłem się zupełnie do pobytu tutaj i mogę powiedzieć, że w tym smutnym zamku nieśmiertelnej ciotki nie zaznałem dotąd ani chwili nudów. W istocie, czyliż nie przeżywam tu uciech, zawodów, nadziei, niepewności? Cóż więcej mieć można na wielkiej arenie? Widzów? ech, pozwól mi tylko działać, a i tych nie zbraknie. Jeśli nie oglądają mnie przy robocie, pokażę im skończone dzieło; pozostanie im jedynie podziwiać mnie i oklaskiwać Tak, jest: oklaskiwać; dziś bowiem jestem już mocen przepowiedzieć z całą pewnością chwilę upadku surowej świętoszki. Tego wieczora patrzyłem na agonię jej cnoty. Resztki jej ustąpią niebawem miejsca słodkiemu poddaniu. Mniemam, iż moment ów nastąpi za najbliższem naszem spotkaniem: ale stąd słyszę już, markizo, jak powstajesz na moją zarozumiałość... Zapowiadać swoje zwycięstwo, chełpić się tak z góry! No, no, proszę, uspokój się! Aby udowodnić ci moją skromność, zacznę najpierw od skreślenia dziejów mej porażki.
Doprawdy, że twoja pupilka to strasznie pocieszna istota! To prawdziwe dziecko, z którem trzebaby postępować jak z dzieckiem, stawiając je po prostu w razie nieposłuszeństwa na pokucie! Czy uwierzyłabyś, że po tem co zaszło przedwczoraj między nami i po rozstaniu najbardziej przyjacielskiem w świecie, dziś wieczorem, kiedy chciałem znów zajrzeć do niej tak jak to było umówione, zastałem drzwi zamknięte od wewnątrz? Cóż ty na to? trafiają się niekiedy takie dzieciństwa w przededniu; ale nazajutrz! to już zbyt śmieszne!
Mimo to, nie śmiałem się zrazu; nigdy nie czułem tak jak wówczas, do jakiego stopnia charakter mój nie znosi żadnej zapory. Szedłem na tę schadzkę bez wielkiej ochoty, jedynie przez uprzejmość. Własne łóżko było mi w tej chwili o wiele bardziej pożądane niż czyjekolwiek inne i oddaliłem się od niego niemal z żalem. Ale, kiedy spotkałem na drodze przeszkodę, byłbym niewiem co zrobił, aby ją pokonać; upokarzało mnie zwłaszcza, aby takie dziecko ośmieliło się igrać sobie ze mną. Wróciłem do siebie bardzo podrażniony. W postanowieniu nie zajmowania się więcej tym głupim bębnem ani jego głupiemi sprawami, napisałem do niej na poczekaniu bilecik, który miałem zamiar doręczyć jej dzisiaj, a w którym obszedłem się z nią tak jak na to zasługuje. Ale, jak to mówią, noc przynosi z sobą dobrą radę; otóż rozmyśliłem się dziś rano, doszedłszy do przekonania iż wobec szczupłego wyboru rozrywek, jakiemi tu rozporządzam, nie trzeba wyrzekać się tej, którą mam pod ręką: zniszczyłem tedy ów zbyt surowy bilecik. Zastanowiwszy się głębiej, nie mogę pojąć, jak mogłem doprawdy chcieć skończyć tę przygodę, zanim będę miał w ręku wszystko co potrzeba aby zgubić jej bohaterkę. Na jakie bezdroża może nas zawieść pierwsze uniesienie! Szczęśliwy, moja piękna przyjaciółko, kto, jak ty, nauczył się nigdy mu nie ulegać! Słowem, odwlokłem mą zemstę; uczyniłem to poświęcenie ze względu na twoje zamiary odnośnie do Gercourta.
Teraz, kiedy już gniew przeminął, postępowanie małej wydaje mi się jedynie śmiesznem. Chciałbym wiedzieć doprawdy, co ona chce przez to osiągnąć! Wyznaję, iż napróżno silę się odgadnąć: jeżeli chodzi o obronę, to trzeba przyznać, że wzięła się do niej trochę późno. Któregoś dnia będzie mi musiała wyjaśnić słowo zagadki! wielką miałbym ochotę się dowiedzieć. Czy może poprostu czuła się tylko zmęczona? to nie jest niemożliwe, bowiem nie wie z pewnością jeszcze, że groty miłości, jak lanca Achillesa, mają władzę gojenia ran, które zadają. Ale nie: sądząc z jej grymasików przez cały dzień, założyłbym się, że tu chodzi o jakieś wyrzuty... ot... coś takiego... coś jak gdyby cnota... Cnota!... i jej to przystało się w nią stroić? Ach, niechżeż ją zostawi kobiecie naprawdę dla cnoty stworzonej, jedynej, która umie ją przystroić wdziękiem, która każe ją uwielbiać niemal!... Daruj mi, piękna przyjaciółko, ale właśnie tego wieczoru rozegrała się pomiędzy panią de Tourvel a mną scena z której mam ci zdać sprawę i po której jeszcze dotąd jestem nieco wzruszony. Siłą muszę się niewolić do tego, aby ochłonąć z wrażenia jakiego doznałem; dla tego nawet aby w tem sobie dopomóc zabrałem się do pisania do ciebie. Bądź więc wyrozumiałą, markizo.
Już od kilku dni nastąpiło zupełne porozumienie pomiędzy panią de Tourvel a mną co do jednomyślności naszych uczuć; spieramy się już tylko o słowa. Dotychczas na moją miłość odpowiadała ze swej strony przyjaźnią: ale ta konwencya czysto słowna nie zmieniała istoty samej rzeczy; i ta droga byłaby nas może mniej szybko, ale nie mniej pewnie zawiodła do celu. Już nie było mowy nawet o oddaleniu mnie, tak, jak tego zrazu żądała; zaś, co się tyczy rozmów sam na sam, jakie miewamy z sobą codziennie, to jeżeli ja dokładam starań, aby dostarczyć po temu sposobności, ona ze swojej strony chwyta tę sposobność wcale skwapliwie.
Ponieważ zazwyczaj nasze niewinne spotkania odbywają się pod pozorem przechadzki, dzisiejszy szkaradny czas nie pozwalał mi się niczego spodziewać w tym względzie: byłem nawet tem mocno podrażniony, nie przewidując zgoła ile miałem zyskać na tej mniemanej przeszkodzie.
Po obiedzie, nie mogąc udać się na przechadzkę, zabrano się do gry; że zaś ja grywam bez zapału, a obecnie nie jestem niezbędny do złożenia partyi, udałem się na tę chwilę do siebie.
Właśnie wracałem, aby odszukać całe towarzystwo, kiedy spotkałem tę uroczą kobietę w chwili gdy wchodziła do swego pokoju. Nie wiem, czy była to nierozwaga czy słabość, ale rzekła do mnie słodkim głosem: „Gdzież pan idzie? niema nikogo w salonie“. Domyślasz się, markizo, iż spróbowałem dostać się do jej pokoju; napotkałem na mniej oporu, niż mogłem był przypuszczać. To prawda, że miałem tę ostrożność, aby rozpocząć przy drzwiach rozmowę i to w najniewinniejszym tonie; ale zaledwie znaleźliśmy się wewnątrz, kiedy natychmiast powróciłem do prawdziwego jej wątku i zacząłem mówić mej przyjaciółce o mojej miłości. Pierwsza jej odpowiedź, jakkolwiek prosta, wydała mi się dość wymowną: „Och, proszę, rzekła, nie mówmy o tem tutaj“, rzekła; przyczem drżała na całem ciele. Biedna kobieta! czuje, iż nadchodzi ostatnia jej godzina.
Mimo to, obawy jej były płonne. Od niejakiego czasu, pewny zwycięstwa dziś lub jutro i widząc ile ona zużywa sił na bezcelowe utarczki, postanowiłem oszczędzać się i czekać bez wysiłków aż się sama podda ze znużenia. Pojmujesz, że tutaj potrzeba mi, aby tryumf był zupełny i że nie chcę nic zawdzięczać sposobności. Zgodnie z tym planem, aby utrzymać się w pozycyi zaczepnej nie posuwając się jednak zbyt daleko, wróciłem umyślnie do słowa miłość, odtrącanego z takim oporem: pewny zaś, iż nie wątpi o zapale moich uczuć, uderzyłem w ton bardziej tkliwy. Opór ten nie gniewał mnie już, ale mnie zasmucał; czyż moja tkliwa przyjaciółka nie była mi winna nieco pociechy?
Wśród tego dzieła pocieszania, jedna ręka zaplątała się w moich, wdzięczne ciało oparło się o moje ramię i znaleźliśmy się niezmiernie blisko siebie. Zauważyłaś z pewnością nieraz, jak w tem położeniu, w miarę jak obrona słabnie, prośby i odmowa wymieniają się bardziej z bliska; jak głowa się odwraca i spojrzenia kierują się w dół, podczas gdy słowa, szeptane zaledwie omdlewającym głosem, stają się rzadkie i przerywane. Te szacowne objawy zwiastują, w sposób bardzo nie dwuznaczny, przyzwolenie duszy: to nie znaczy jednak, aby już przedostało się ono aż do zmysłów; sądzę nawet, że bardzo jest niebezpiecznie podejmować wówczas jakieś wyraźniejsze usiłowania; bowiem, ponieważ ten stan wpół-oddania się połączony jest zawsze z uczuciem niezmiernej błogości, wyrywając z niego kobietę niejako przemocą, budzi się zawsze żal, który znowu dodaje siły do obrony. Dlatego też nie nacierałem, nie błagałem o nic: nie żądałem nawet, by usta jej wyrzekły tak lube wyznanie; gotów byłem zadowolnić się spojrzeniem: jedno spojrzenie, a byłbym szczęśliwy.
Jakoż, moja piękna przyjaciółko, słodkie jej oczy istotnie podniosły się na mnie; niebiańskie usta wymówiły nawet: „Więc dobrze! tak, ja...“ Ale nagle wzrok się zamglił, głos załamał się w pół słowa, i anielska kobieta osunęła mi się w ramiona. Zaledwie miałem czas ją podtrzymać, kiedy, wyzwalając się z moich objęć z konwulsyjną siłą, z błędnem spojrzeniem i rękami wzniesionemi ku niebu: „O Boże, wykrzyknęła, o mój Boże, ocal mnie!“ i natychmiast, szybsza od błyskawicy, znalazła się na kolanach, o dziesięć kroków odemnie. Widziałem, że bliską jest omdlenia.
Podbiegłem, aby ją ratować, ale ona, ujmując moje ręce, które oblewała łzami, chwilami nawet obejmując moje kolana, wołała: „Tak, ty, ty sam, ty mnie ocalisz! Nie chcesz wszak mojej śmierci, zostaw mnie; ratuj mnie; zostaw mnie, na miłość boską, zostaw mnie“. Te bezładne słowa zaledwie dobywały się jej z piersi, tłumione wzmagającem się łkaniem. Mimo to, trzymała mnie z mocą, która nie pozwalała mi się ruszyć z miejsca; wówczas, zbierając siły, podniosłem ją w ramionach. W tej samej chwili płacz ustał; nie mówiła już nic, członki jej zesztywniały i gwałtowne konwulsye nastąpiły po tej burzy.
Wyznaję, iż byłem żywo wzruszony, i mniemam że byłbym ustąpił jej prośbom, gdyby nawet okoliczności nie zmuszały mnie do tego. Ułożywszy ją spokojnie, zostawiłem ją jak mnie o to prosiła i szczerze sobie tego winszuję. Już teraz zebrałem owoce tej wspaniałomyślności.
Przypuszczałem, iż zarówno jak w dniu pierwszego mego wyznania, moja pani nie pojawi się wcale wieczorem w salonie. Ale, około ósmej godziny, zeszła do nas i oznajmiła jedynie towarzystwu, że czuła się popołudniu bardzo niezdrowa. Twarz miała zmęczoną, głos słaby, a w obejściu czuć było zakłopotanie; ale spojrzenie jej było pełne słodyczy i nieraz zwracało się ku mnie. Ponieważ prezydentowa nie chciała wziąć udziału w grze, ja musiałem tem samem zająć jej miejsce; ona usiadła tuż koło mnie. Podczas kolacyi została w salonie sama. Za powrotem spostrzegłem, iż płakała: aby upewnić się o tem, powiedziałem jej, iż, jak się zdaje, nie przyszła jeszcze zupełnie do siebie po swojej niedyspozycyi; na co odpowiedziała mi bez gniewu: „To cierpienie nie mija tak prędko, jak przychodzi“. Wreszcie, kiedy wszyscy się rozchodzili, podałem jej rękę, którą, wchodząc do swego pokoju, uścisnęła z całej siły. To prawda, że było to jakby mimowiednie; ale tem lepiej; to jedna próba więcej mojej władzy nad nią.
Założyłbym się, że w tej chwili bardzo jest rada, iż dotarła już do tego punktu; wszystkie trudy już przebyte, pozostaje tylko cieszyć się ich owocem. Być może, podczas gdy ja ci to piszę, ona już zaprząta się tą rozkoszną myślą; a gdyby nawet zajmowała się przeciwnie nowym zamiarem obrony, czyż nie wiemy dobrze, dokąd prowadzą wszystkie takie zamiary? Sama powiedz, markizo, czy przełom nie jest tu nieunikniony, i to za najbliższem naszem spotkaniem? Domyślam się, oczywiście, że ostateczne przyzwolenie nie obejdzie się bez jakichś historyj; ale, z tem wszystkiem, skoro taka cnotka zdecyduje się już na pierwszy krok, nic nie jest w stanie jej zatrzymać. U nich miłość, to istny wybuch prochu; opór pomnaża jedynie siłę. Moja płochliwa świętoszka popędziłaby za mną, gdybym ja przestał upędzać się za nią.
Słowem, moja piękna przyjaciółko, tuż, tuż, a zjawię się u ciebie, aby cię zmusić do dotrzymania słowa. Nie zapomniałaś jeszcze może o tem, co mi przyrzekłaś po moim tryumfie? małą niewierność swojemu kawalerowi? czyś gotowa markizo? Co do mnie, pragnę tego tak, jakgdybyśmy się nigdy nie byli znali. Zresztą, znać ciebie, markizo, czyż to nie jest przyczyną, aby cię pragnąć tem więcej:

Nie dwornym jestem, pani, sprawiedliwym jeno[25].

Toteż będzie to pierwsza niewierność, jakiej dopuszczę się względem mojej cnotliwej zdobyczy: przyrzekam ci skorzystać z pierwszego pozoru, aby się wymknąć bodaj na dwadzieścia cztery godzin. Będzie to dla niej kara za to, iż mnie trzymała tak długo daleko od ciebie. Czy wiesz, że już przeszło dwa miesiące, jak mnie zaprząta ta przygoda? tak: dwa miesiące i trzy dni; to prawda, że liczę już jutrzejszy dzień, bo jutro dopiero spełni się wreszcie zupełnie ta ofiara. To mi przypomina, że panna de B*** opierała się calutkie trzy miesiące. Bardzo rad będę stwierdzić, że prosta zalotność umie się zdobyć na więcej siły w swej obronie, niżeli surowa cnota.
Do widzenia, piękna przyjaciółko; trzeba się rozstać z tobą, bo już późno. Ten list wytrzymał mnie dłużej niż przypuszczałem; ale ponieważ posyłam jutro rano umyślnego do Paryża, chciałem skorzystać z tego, abyś mogła podzielić o dzień wcześniej radość twego przyjaciela.

Z Zamku de  * * * , 2 października 17**.


LIST C.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Markizo, jestem oszukany, zdradzony, zgubiony; jestem w rozpaczy: pani de Tourvel wyjechała. Wyjechała i ja nic o tem nie wiedziałem! i nie było mnie, aby sprzeciwić się tej ucieczce, aby jej rzucić w oczy jej niegodną zdradę! Ach, nie sądź, że byłbym pozwolił jej wyjechać; byłaby została; tak, byłaby została, choćby mi było przyszło użyć nawet przemocy. Ale cóż! w mojej spokojnej łatwowierności spałem sobie spokojnie: ja spałem, a piorun ugodził mnie we śnie. Nie, nie rozumiem nic z tego wyjazdu; wogóle to są daremne wysiłki chcieć coś rozumieć z kobiety!
Kiedy sobie przypominam ten wczorajszy dzień! co mówię, wieczór nawet! To spojrzenie tak słodkie, ten głos tak tkliwy! to ściśnięcie ręki! i przez ten czas, ona układała zamiar ucieczki! O kobiety! kobiety! i wy się skarżycie, skoro się was zwodzi!
Z jakąż rozkoszą mścić się będę na niej! bo ja ją znajdę, tę przewrotną, odzyskam władzę nad nią. Jeżeli sama miłość umiała znaleźć środki potemu i czegóż nie dokona, wspomagana zemstą? Ujrzę ją jeszcze na kolanach, drżącą i zalaną łzami, błagającą mnie o łaskę swoim kłamliwym głosem; ale ja, ja będę bez litości.
Co ona robi teraz? co ona myśli? Być może, dumną się czuje, iż zdołała mnie oszukać. To, czego nie mogła zdziałać cnota tyle wysławiana, tego dokonał bez wysiłku instynkt zdrady. I być zmuszonym łykać to upokorzenie! móc okazywać jedynie tkliwą boleść, gdy serce kipi od wściekłości! musieć jeszcze błagać zuchwałą kobietę, która wyłamała się z pod mej władzy! I ja miałbym to znieść! nie, moja przyjaciółko, nie myślisz chyba tego, ty niemasz o mnie tak poniżającego mniemania!
Ale jakaż fatalność przywiązuje mnie do tej kobiety? czyliż sto innych nie czeka z upragnieniem moich względów? Pocóż gonić za tem, co ucieka przed nami, a gardzić tem, co wchodzi nam w ręce? Tak, pocóż?... Nie wiem poco, lecz czuję to tem mocniej.
Nie ma już dla mnie szczęścia, nie ma spokoju, jak tylko w posiadaniu tej kobiety, której nienawidzę i którą kocham z jednaką zaciekłością. Życie stanie mi się znośnem dopiero i z tą chwilą, kiedy jej losy będę dzierżył w moim ręku. Wówczas, spokojny i zadowolony, ja będę patrzył z kolei, jak nią miotają burze, których ja doznaję w tej chwili; tysiąc innych jeszcze w niej rozniecę. Nadzieja i obawa, zaufanie i niepokój, wszystkie cierpienia wymyślone przez nienawiść, wszystkie rozkosze zesłane przez miłość, chcę, aby napełniały jej serce, aby gościły w niem kolejno wedle mojej woli. Ten czas przyjdzie... Ale ileż trudów jeszcze! jakżeż blisko byłem wczoraj! a dzisiaj, jakżeż znów jestem daleko! Jak przebyć tę drogę? nie śmiem próbować żadnego kroku; czuję, że aby powziąć jakieś postanowienie trzebaby być spokojniejszym, a tymczasem krew gotuje mi się w żyłach.
Udręczenia moje podwaja jeszcze ta obojętność, z jaką każdy odpowiada na moje zapytania. Nikt nic nie wie, nikt nie chce nic wiedzieć: zaledwie mówionoby o tem, gdybym dopuścił, aby mówiono o czem innem. Pani de Rosemonde, do której pobiegłem zaraz rano, odpowiedziała mi ze spokojem godnym swojego wieku, że wyjazd ten jest naturalnem następstwem niedomagania, którego pani de Tourvel doświadczyła wczoraj: obawiała się choroby i wolała znaleźć się u siebie. Pani de Volanges, którą zrazu podejrzywałem o wspólnictwo, zdaje się dotknięta jedynie tem, iż nie zasięgnięto jej zdania co do tego kroku. To mi dowodzi, że ona nie posiada w tym stopniu jak się obawiałem zaufania tej kobiety. Jak onaby tryumfowała, gdyby wiedziała, że to mnie miała dosięgnąć ta ucieczka! jakby się nadymała pychą, gdyby się to stało z jej dorady! Mój Boże! jak ja jej nienawidzę! Och, zajmę się, zajmę na nowo jej córeczką; chcę ją urobić wedle mojej woli; to też, zdaje mi się, że zabawię tu jeszcze czas jakiś, o ile wogóle teraz jestem zdolny cośkolwiek postanawiać.
Czy nie przypuszczasz, w istocie, że po tym kroku tak zuchwałym tamta niewdzięczna musi się lękać mojej obecności? Gdyby więc spodziewała się, iż ja mógłbym podążyć za nią, nie omieszkałaby mi zamknąć drzwi swego domu; ja zaś nie mam ochoty ani przyzwyczajać ją do tego sposobu, ani też znosić podobne upokorzenie. Wolę jej oznajmić przeciwnie, że pozostaję tutaj: będę ją nawet błagał, aby powróciła, i dopiero kiedy będzie zupełnie uspokojona w tym względzie, zjawię się nagle u niej: zobaczymy, jak zniesie to spotkanie! Ale trzeba je odwlec, aby spotęgować wrażenie, i nie wiem jeszcze, czy zdobędę się na cierpliwość: dwadzieścia razy w ciągu dnia otwierałem już usta, aby wołać o konie. Mimo to zapanuję nad sobą; zobowiązuję się odebrać tu jeszcze twoją odpowiedź; proszę cię jedynie, piękna przyjaciółko, nie każ mi zbyt długo na nią czekać.
Coby mnie najbardziej drażniło, to gdybym miał nie wiedzieć, co się dzieje; ale mój strzelec jest w Paryżu i posiada pewne prawa wstępu u panny służącej; będzie tedy mógł mi w tem usłużyć. Posyłam mu odpowiednie zlecenia i pieniądze. Proszę cię, markizo, nie bierz mi za złe, że jedne i drugie dołączę do tego listu i bądź tak dobra, każ mu je doręczyć przez kogoś z twoich ludzi. Zachowuję tę ostrożność, ponieważ hultaj ma zwyczaj nigdy nie otrzymywać listów które do niego piszę, o ile mu się nie chce wykonać zawartych w nim poleceń.
Do widzenia, droga przyjaciółko; jeżeli ci przyjdzie jaka szczęśliwa myśl, jaka zbawienna rada, donieś mi o tem. Przekonałem się o tem nie jeden raz, jak cenną może być twoja przyjaźń; doświadczam tego jeszcze i w tej chwili, bo czuję się spokojniejszym, odkąd piszę do ciebie. Przynajmniej mówię do kogoś, kto mnie rozumie, a nie do automatów, jakie koło mnie snują się od rana. Doprawdy, im dłużej żyję, tem więcej skłonny jestem do mniemania, że tylko my dwoje, ty i ja, warci coś jesteśmy na świecie.

Z Zamku   * * * , 3 października 17**.


LIST CI.

Wicehrabia de Valmont do swego strzelca Azolana.

(Dołączony do poprzedzającego).

Jesteś koronnym cymbałem, skoro mogłeś odjechać stąd dzisiaj rano i nic o tem nie wiedzieć, że pani de Tourvel wyjeżdża także, lub też, jeżeliś wiedział, nie przyjść uwiadomić mnie o tem. Cóż mi więc z tego, że wydajesz moje pieniądze na upijanie się ze służbą; że czas, przez który powinieneś mnie obsługiwać, trawisz na gruchaniu z pokojówką, jeżeli, za to wszystko, w ten sposób jestem powiadomiony o tem co się dzieje? Oto są skutki twojego niedbalstwa! Ale uprzedzam cię, że jeżeli ci się przytrafi jeszcze choć jedno w ciągu tej sprawy, będzie to ostatnie, na jakie sobie pozwolisz w mojej służbie.
Masz mi najrychlej dostarczyć wiadomości o wszystkiem, co się dzieje u pani de Tourvel; o jej zdrowiu; czy sypia, czy jest smutna czy wesoła; czy często wychodzi i u kogo bywa; czy przyjmuje u siebie i kto ją odwiedza; jak spędza czas; co robi kiedy jest sama; czy, kiedy czyta, czyta bez przerwy, czy też odkłada książkę, ażeby pogrążyć się w marzeniu; tak samo gdy pisze. Postaraj się również zaprzyjaźnić ze służącym, który nosi listy na pocztę. Ofiaruj mu się kiedy z gotowością wypełnienia tego obowiązku za niego; a jeśli się zgodzi, wypraw tylko te listy, które ci się będą wydawały obojętne, zaś mnie odeślij inne, zwłaszcza listy do pani de Volanges, jeśli będą.
Postaraj się jeszcze przez jakiś czas zostać szczęśliwym kochankiem swojej Julii. Jeśli ma kogo innego, tak jak to przypuszczałeś, staraj się ją nakłonić do podziału, i nie unoś się żadnemi śmiesznemi skrupułami: znajdziesz się w położeniu wielu osób, które więcej są warte od ciebie. Jeśli mimo to twój partner byłby zbyt niewygodny, lub gdybyś spostrzegł naprzykład że zanadto zajmuje Julię w ciągu dnia i że przez to ona mniej często jest przy swojej pani, usuń go jakim sposobem, albo poszukaj z nim zwady; nie lękaj się o następstwa, ja cię obronię. Przedewszystkiem nie opuszczaj tego domu. Jedynie przy wytrwałości można widzieć wszystko i dobrze. Gdyby, szczęśliwym przypadkiem który z jej ludzi porzucał tę służbę, zgłoś się na jego miejsce, mówiąc, że nie jesteś już u mnie w obowiązku. Powiedz, że opuściłeś mnie, aby poszukać domu o bardziej spokojnym i regularnym trybie. Słowem, staraj się abyś został przyjęty. Mimo to zachowam cię przez cały czas w mojej służbie; to będzie tak jak u księżnej de ***; a w następstwie pani de Tourvel również cię wynagrodzi tak samo.
Dla podtrzymania twojej gorliwości i zręczności, których ci czasem nie staje, posyłam ci pieniądze. Bilet tu dołączony upoważnia cię do podjęcia dwudziestu pięciu ludwików u mojego bankiera, bowiem nie wątpię, że jesteś bez grosza. Użyjesz z tej sumy tyle, ile będzie potrzeba, aby skłonić Julię do stałego porozumiewania się ze mną. Reszta posłuży na napitki z ludźmi. Staraj się, o ile to będzie możliwe, aby się to odbywało u Szwajcara tego domu: w ten sposób będzie miłem okiem patrzał na twoje odwiedziny. Ale nie zapominaj, że ja nie mam zamiaru opłacać twoich przyjemności, ale twoje usługi.
Przyzwyczaj Julię do obserwowania i notowania wszystkiego: nawet tego, coby się jej wydało drobiazgiem. Lepiej, by napisała dziesięć zdań niepotrzebnych, niż gdyby opuściła jedno ważne; często zaś najważniejsze bywa to, co się wydaje obojętnem.
Nie waż się zgubić tego listu. Odczytuj go codziennie, aby się przekonać, żeś nic nie zapomniał, jak również dla upewnienia się, że go masz jeszcze. Wreszcie rób wszystko, co należy robić skoro się jest zaszczyconym mojem zaufaniem. Wiesz, że jeżeli ja będę zadowolony z ciebie i ty na mnie nie będziesz miał powodu się uskarżać.

Z Zamku  * * * , 3 października 17**.


LIST CII.

Prezydentowa de Tourvel do pani de Rosemonde.

Będzie pani bardzo zdziwiona, dowiadując się, że opuszczam twój dom tak pospiesznie. Ten krok wyda się pani bardzo niezwyczajnym; ale jakżeż spotęguje się jeszcze twoje zdziwienie, skoro dowiesz się o przyczynach! Być może, pomyślisz, pani, iż powierzając je tobie, nie dość szanuję spokój potrzebny twojemu wiekowi, że uchybiam nawet względom szacunku, które ci się należą z tak wielu tytułów? Ach, pani, daruj mi: zbyt wiele cierpię; serce moje potrzebuje wylać swą boleść na łono przyjaciółki równie mądrej jak wyrozumiałej: kogóż zatem mogło wybrać, jeśli nie ciebie? Uważaj mnie za swoje dziecko. Okaż mi tkliwość matki; błagam cię o to. Mam do niej może pewne prawa przez moje uczucia dla ciebie.
I cóż ci powiem, pani? Kocham; tak, kocham bez pamięci. Niestety! jakże często on błagał mnie o to słowo, nie mogąc go uzyskać! Zapłaciłabym chętnie życiem mojem tę słodycz, by raz tylko móc je dać usłyszeć temu, który tchnął je we mnie; a mimo to trzeba mu go odmawiać bez przerwy! Znowu będzie wątpił o moich uczuciach: ach, czemuż nie przychodzi mu tak łatwo czytać w mem sercu, jak w niem władać! Tak, mniejbym cierpiała, gdyby on wiedział wszystko, co ja cierpię: ale ty sama, której to mówię, ty będziesz mieć o tem zaledwie słabe wyobrażenie.
Za kilka chwil ucieknę od niego i zasmucę go. Podczas, gdy on będzie mniemał, iż jest jeszcze blisko mnie, ja będę już od niego daleko; o godzinie, w której przyzwyczajona byłam widywać go codziennie, będę już tam, gdzie on nigdy nie był, gdzie nie mogę pozwolić, aby był kiedykolwiek... Wszystko już przygotowane; patrzę na wszystko; nie mogę wzroku oprzeć na niczem, coby mi nie zwiastowało tego okrutnego wyjazdu. Wszystko gotowe, wyjąwszy mnie! A im bardziej serce się wzdraga przed tym krokiem, tem więcej czuję jak on jest konieczny.
Spełnię go, to pewna; lepiej jest umrzeć, niżeli żyć występną. Już dzisiaj, czuję to sama, jestem nią aż nadto! Mamże Ci wyznać? to, co mi pozostało jeszcze, to zawdzięczam jego szlachetności. Upojona rozkoszą widzenia go, słyszenia, słodyczą odczuwania go w pobliżu siebie, szczęściem najwyższem w świecie, iż jemu mogę dać szczęście, byłam bez władzy i bez siły; zaledwie potrafiłam walczyć, ale nie opierać się; drżałam przed niebezpieczeństwem, nie mając siły uciec przed niem. On widział moje cierpienia, ulitował się nademną. Jakżeżbym go miała nie kochać? winna mu jestem więcej niż życie.
Och! gdyby, zostając przy nim, o życie jedynie drżeć mi było trzeba, nie sądź, iż kiedykolwiek zgodziłabym się na to rozłączenie! Czemże mi życie bez niego! postradać je, czyliż nie byłoby szczęściem dla mnie? Czyż nie jestem skazana, by nieustannie dręczyć jego i siebie; nie śmieć ani się uskarżać, ani jego pocieszać; bronić się każdego dnia przeciw niemu, przeciw sobie samej; dobywać całej mocy, aby mu czynić przykrość, kiedy pragnęłabym wszystkie siły poświęcić dla jego szczęścia: żyć tak, czyż to nie znaczy umierać tysiąc razy? A oto, jaki los mnie czeka. Zniosę go jednakże, będę miała tę odwagę. O ty, którą biorę sobie za matkę, odbierz moją przysięgę.
Przyjmij również ślub, jaki Ci czynię, iż nie ukryję przed Tobą żadnego postępku; przyjmij go, zaklinam cię; błagam cię o to, jako o pomoc, której mi tak potrzeba: w ten sposób, zobowiązana wyznać Tobie wszystko, przyzwyczaję się do uczucia, iż zawsze jestem w twojej obecności. Twoja cnota zastąpi mi moją własną. Nigdy, to pewna, nie zgodziłabym się rumienić przed twoim wzrokiem; powściągana tym potężnym hamulcem, kochając w tobie najpobłażliwszą przyjaciółkę, powiernicę mojej słabości, będę czciła zarazem opiekuńczego Anioła, który mnie ocali od sromu.
Dosyć go już odczuwam, zanosząc do ciebie tę prośbę. Jakież nieszczęsne następstwa zbytniego zaufania w siebie! Czemuż nie wcześniej ulękłam się tej skłonności, gdy czułam w sobie budzące się jej złowrogie oznaki? Czemuż łudziłam się, iż potrafię wedle mej woli opanować ją lub zwyciężyć? Szalona! jakże mało znałam wówczas miłość! I dziś wszystko tracić naraz! i na zawsze! O, moja przyjaciółko!... Lecz co czynię? nawet pisząc do ciebie, jeszcze daję folgę występnym pragnieniom! Och, trzeba jechać, trzeba jechać.
Żegnam Cię, czcigodna przyjaciółko; kochaj mnie jak córkę, przyjmij mnie za swoje dziecko, i bądź pewna, że, mimo mej słabości, wolałabym raczej umrzeć, niż stać się niegodną twojego wyboru.

3 października 17** o godzinie 1-szej w nocy.


LIST CIII.

Pani de Rosemonde do Prezydentowej de Tourvel.

Moje drogie dziecko, bardziej zmartwiłam się twoim wyjazdem, niż zdziwiłam jego przyczyną; doświadczenie wielu lat i sympatya, jaką budzisz we mnie, wystarczyły, aby mnie objaśnić o stanie twego serca; i, jeżeli mam być zupełnie szczera, list twój nie powiedział mi nic, albo też prawie nic nowego. Gdybym jedynie z niego miała czerpać moje wiadomości, nie wiedziałabym jeszcze, kto jest tym, którego kochasz; bowiem, mówiąc mi o nim cały czas, nie wymieniłaś ani razu jego imienia. Nie potrzebowałam tego; wiem dobrze, kto to taki. Ale podnoszę to, ponieważ przypomniałam sobie, że to jest odwieczny styl miłości. Widzę, że wszystko pozostało tak samo jak za dawnych czasów.
Nie sądziłam zgoła, iż znajdę się kiedy w konieczności wskrzeszania wspomnień tak odległych odemnie i tak obcych mojemu wiekowi. Mimo to, od wczoraj wiele nad tem rozmyślałam, w chęci znalezienia czegoś, coby mogło ci być użyteczne. Ale cóż poradzę? mogę tylko podziwiać ciebie i litować się nad tobą? Pochwalam zacne postanowienie, jakie powzięłaś: ale przeraża mnie ono, ponieważ wnoszę z tego, że musiałaś je uznać za konieczne, a kiedy się już zajdzie tak daleko, bardzo jest trudno nakazać sobie wieczną rozłąkę z tym, do którego serce zbliża nas bezustanku.
Mimo to, nie trać odwagi. Nic nie jest niepodobnem dla twojej pięknej duszy; i gdybyś kiedy miała to nieszczęście ulec (od czego niech Bóg ustrzeże!) wierzaj mi, moje drogie dziecko, zachowaj sobie przynajmniej tę pociechę, iż walczyłaś z całej twej mocy. A wreszcie, czego nie zdoła ludzka roztropność, to sprawia łaska niebios, jeżeli taka jest jej wola. Ufaj, iż ona pospieszy ci z pomocą; i że cnota twoja, wypróbowana w tych ciężkich zapasach, wyjdzie z nich czystsza jeszcze i świetniejsza.
Zostawiając Opatrzności troskę wspomożenia cię w niebezpieczeństwie, przeciw któremu nic nie mogę zaradzić, gotowa jestem podtrzymywać cię i pocieszać tyle, ile tylko będę zdolna. Nie uśmierzę twoich cierpień, ale podzielę je z tobą. Z chęcią gotowa jestem być ci powiernicą. Czuję, że twoje serce musi tego łaknąć. Otwieram ci moje własne; wiek nie oziębił go do tego stopnia, iżby miało być obce uczuciom przyjaźni. Znajdziesz je zawsze gotowe, ażeby cię wysłuchać. Słabą to będzie ulgą dla twojej boleści, ale przynajmniej nie będziesz płakała sama; i skoro ta nieszczęśliwa miłość, wezbrana zbyt silnie w twem sercu, zmusi cię, byś mówiła o niej, lepiej, aby to stało się ze mną, niżeli z nim. Oto i ja zaczynam używać twojego języka: zdaje mi się, że obie razem nie zdobędziemy się, aby go nazwać: zresztą, rozumiemy się.
Nie wiem, czy dobrze robię, mówiąc ci, iż on zdawał się żywo dotknięty twoim wyjazdem; byłoby może roztropniej nie mówić ci o tem; ale ja nie lubię tej roztropności, która sprawia przykrość tym, których kocham. Jednakże nie będę mogła dziś mówić o tem dłużej. Słaby wzrok i drżąca ręka nie pozwalają mi na długie listy, kiedy je muszę pisać sama.
Do widzenia zatem, moja śliczna, do widzenia, moje drogie dziecko: tak, przyjmuję cię chętnie za córkę, posiadasz wszak wszystko czego trzeba, aby być dumą i rozkoszą swej przybranej matki.

Z Zamku  * * * , 3 października 17**.


LIST CIV.

Markiza de Merteuil do pani de Volanges.

W istocie, moja droga i dobra przyjaciółko, z trudnością przychodzi mi się bronić od uczucia dumy, kiedy czytam twój list. Jakto! ty zaszczycasz mnie swojem całkowitem zaufaniem! posuwasz się nawet aż do szukania u mnie dobrej rady! Ach, jakże szczęśliwą jestem, jeżeli zasługuję na mniemanie tak pochlebne z twej strony; jeżeli nie zawdzięczam go jedynie zaślepieniu przyjaźni. Zresztą, jakikolwiek jest jej powód, ufność ta nie mniej cenną jest mojemu sercu; a to, iż umiałam ją pozyskać, jest w mych oczach tylko jedną przyczyną więcej, aby się starać istotnie na nią zasłużyć. Powiem ci zatem (nie ośmielając się wszelako udzielać ci wskazówek), powiem ci otwarcie, jaki jest mój sposób myślenia w tym względzie. Nie polegam zbytnio na nim, ponieważ różni się od twego: ale, gdy ci przedstawię moje przyczyny, będziesz mogła je osądzić; a jeśli je potępisz, przychylam się już z góry do twego wyroku. Zachowam przynajmniej tę roztropność, iż nie będę się uważała za roztropniejszą od ciebie.
Jeżeli jednak moje mniemanie wyjątkowo okazałoby się trafniejsze, przyczyn tego należałoby szukać w złudzeniach miłości macierzyńskiej. Ponieważ jest to uczucie ze wszech miar chwalebne, nie mogło tedy na ciebie nie oddziałać. Jakżeż znać jego wpływy w zamiarze, o którym mi wspominasz! Tak więc, jeżeli ci się zdarza kiedykolwiek błądzić, to jedynie w wyborze cnót.
Ze wszystkich cnót wydaje mi się najważniejszą przezorność, wówczas gdy ma się rozrządzać losem drugich osób; a zwłaszcza, gdy chodzi o ustalenie tego losu przez węzeł nierozerwalny i święty, jak węzeł małżeństwa. Wówczas matka, zarówno roztropna jak czuła, ma obowiązek, jak słusznie to powiedziałaś, wesprzeć córkę swojem doświadczeniem. Otóż, zapytuję ciebie, co mieści się w tem pojęciu? Zdaje mi się, że przedewszystkiem obowiązek ścisłego rozróżnienia między tem, na co się ma ochotę, a tem, co się powinno.
Czyż to nie byłoby poniżeniem powagi macierzyńskiej, nie byłoby unicestwieniem jej zupełnem, gdyby się miało podporządkowywać ją pod złudną potęgę przelotnego upodobania? Co do mnie, wyznaję, nie wierzyłam nigdy w owe namiętności porywające i nieodparte, których ludzie tak chętnie używają za płaszczyk dla wszelkich swoich kaprysów. Nie pojmuję zgoła, w jaki sposób skłonność, która się w jednej chwili rodzi a w następnej zamiera, miałaby posiadać więcej siły od niewzruszonych zasad skromności, uczciwości i wstydu; również nie pojmuję, aby kobieta, która się sprzeniewierza tym cnotom, mogła znaleźć usprawiedliwienie w swojej namiętności, podobnie jak złodziej nie może się uniewinnić pożądaniem pieniędzy, ani też morderca pragnieniem zemsty.
Ach, któż może powiedzieć, że nie musiał nigdy walczyć z sobą? Jednak, co do mnie, zawsze starałam się przekonać siebie, że, aby oprzeć się, wystarczy chcieć; i, aż do tej chwili przynajmniej, doświadczenie potwierdziło to moje przekonanie. Czemże byłaby cnota bez obowiązków, jakie nam nakłada? Świadectwo jej mieści się w poświęceniach, jej nagroda w naszem sercu. Zaprzeczyć takim prawdom zdolni są tylko ci, którzy mają swój interes w tem, aby je zapoznawać, i którzy, już skażeni jadem zepsucia, próbują usprawiedliwić swoje błędne postępki zapomocą błędnych rozumowań.
Ale czy można się obawiać tego ze strony dziecka prostodusznego i nieśmiałego; ze strony dziecka urodzonego z ciebie i w którem wychowanie skromne i czyste mogło jedynie wzmocnić szczęśliwe dary przyrody? A dla takich to właśnie obaw, które ośmielę się nazwać poniżającemi dla twej córki, pragniesz poświęcić zaszczytne małżeństwo, z całą roztropnością przez ciebie obmyślone! Lubię bardzo Dancenyego; od dawna zaś, jak wiesz, mało utrzymuję stosunków z panem de Gercourt: ale mimo, iż dla jednego mam przyjaźń, drugi zaś jest mi obojętny, nie mogę nie zdawać sobie sprawy z ogromnej różnicy, jaka dzieli te dwie partye.
Urodzenie ich jest równe, przyznaję; ale jeden jest bez majątku, drugiego zaś majątek jest taki, że nawet bez urodzenia byłby już poważnym atutem życiowym. Przyznaję chętnie, że pieniądz nie daje szczęścia; ale trzeba przyznać także, że bardzo je ułatwia. Panna de Volanges jest, jak powiadasz, dość bogata za dwoje: mimo to sześćdziesiąt tysięcy funtów renty, jakie jej przypadną, to nie jest tak wiele, skoro ma się nosić nazwisko Dancenyego, skoro ma się postawić i utrzymać dom na wysokości związanych z tem wymagań. Nie żyjemy już w czasach pani de Sevigne. Zbytek życia pochłania dziś wszystko: gani się go, ale trzeba go naśladować, nieraz choćby kosztem najcięższych ofiar.
Co do przymiotów osobistych, którym przypisujesz taką wagę i to z całą słusznością, to pewna, że pod tym względem pan de Gercourt jest bez zarzutu i miał sposobność złożyć już tego dowody. Chętnie gotowa jestem wierzyć i wierzę w istocie, że Danceny nie ustępuje mu w niczem; ale czy możemy być tego równie pewne? To prawda, że wydawał się dotąd wolny od przywar swojego wieku i że, wbrew panującym dzisiaj obyczajom, okazuje skłonność do towarzystwa ludzi szanownych i zacnych; skłonność, która każe pomyślnie rokować o jego przyszłości: ale kto wie, czy ta pozorna roztropność nie jest właśnie wynikiem jego skromnej sytuacyi materyalnej. O ile ktoś nie chce zostać wątpliwą i podejrzaną figurą, musi mieć pieniądze, aby grać lub oddawać się zbyt wesołym zabawom, co nie przeszkadza, że ktoś może, mimo to, mieć pociąg do tych błędów. Słowem, nie on byłby pierwszym z pomiędzy tych, którzy ciągną do uczciwego towarzystwa jedynie z braku możności milszego spędzenia czasu.
Nie mówię wcale (niechże mnie Bóg broni!), że ja mam o nim to przekonanie: ale, w każdym razie, jest w tem pewne ryzyko; na jakież zaś wymówki mogłabyś się narazić, gdyby rezultat nie wypadł szczęśliwie! Cóż odpowiedziałabyś córce, gdyby ci kiedyś rzekła: „Byłam, matko, młoda i niedoświadczona; byłam nawet pod wpływem omamienia zrozumiałego w moim wieku: ale niebo, które przewidziało moją słabość, obdarzyło mnie rozumną matką, aby zaradzić złemu i uchronić mnie od niebezpieczeństwa. Czemuż więc, zbaczając z drogi roztropności, zezwoliłaś na moje nieszczęście? czy do mnie należało wybierać sobie małżonka, skoro sama istota małżeństwa była dla mnie tajemnicą? Gdybym nawet objawiła to zachcenie, czyliż nie twoją rzeczą było sprzeciwić się temu? Ale w mej głowie nigdy nie postała ochota tak szalona. Gotowa być ci we wszystkiem posłuszną, oczekiwałam twego wyboru z pełnem szacunku poddaniem; nigdy nie wykroczyłam przeciw uległości, jaką ci byłam winna, a mimo to dźwigam dzisiaj karę, na którą zasłużyły jedynie dzieci nieposłuszne. Och, matko, słabość twoja zgubiła mnie“... Być może, szacunek jej przytłumiłby te skargi; ale miłość macierzyńska odgadłaby je: i łzy córki, mimo że tajone przed tobą, nie mniej przeto spadałyby na twoje serce. Gdzie szukałabyś wówczas pociechy? czy w tej szalonej miłości, przeciw której powinnaś była ją uzbroić, a której, przeciwnie, sama się dałaś pociągnąć?
Nie wiem, droga przyjaciółko, czy uprzedzenie moje przeciwko tej namiętności nie idzie zbyt daleko: ale wydaje mi się ona zbyt niebezpieczną, nawet w małżeństwie. Nie, iżbym była przeciwną temu, by uczucie zacne i tkliwe miało przystroić węzeł małżeński i złagodzić do pewnego stopnia obowiązki, jakie on nakłada: ale nie takiemu uczuciu przystało tworzyć te węzły, i nie może być rzeczą złudzeń jednej chwili, by miały kierować wyborem naszego życia. Aby wybrać, trzeba porównywać; a jakżeż to uczynić, skoro jeden przedmiot nas pochłania; kiedy jego samego nawet nie możemy poznać, zanurzeni w szale i zaślepieniu?
Spotkałam w życiu, jak możesz przypuszczać, wiele kobiet dotkniętych tą niebezpieczną chorobą; słuchałam nawet zwierzeń niejednej z nich. Gdyby im wierzyć, nie ma ani jednej, której przedmiot miłości nie byłby istotą na wskróś doskonałą; ale te urojone doskonałości istnieją jedynie w wyobraźni. W ich rozpalonych głowach roją się same rozkosze i powaby; stroją w nie do syta tego, który im jest miły; to szaty niemal boskie wkładane nieraz na przedmiot pełen ohydy: ale, bez względu na to, jakim przedmiot ów jest w istocie, zaledwie go tak przystroją, już, omamione swojem własnem dziełem, upadają przed nim na twarz w uwielbieniu.
Albo twoja córka nie kocha Dancenyego, albo też ulega temu samemu złudzeniu; jest ono wspólne im obojgu, jeżeli miłość jest wzajemna. Tak więc wszystko co możnaby powiedzieć w tej mierze, sprowadza się do pewności, że oni się nie znają, że wprost nie mogą się znać. Ale, powiesz mi, czyż pan de Gercourt i moja córka znają się lepiej? nie, z pewnością; ale przynajmniej nie łudzą się co do siebie, poprostu nic o sobie nie wiedzą. Cóż dzieje się w takim wypadku pomiędzy dwojgiem małżonków, o których przypuszczam, że są zacni oboje? to, iż każdy z nich przygląda się drugiemu, śledzi samego siebie w stosunku do drugiej strony, szuka i odkrywa wkrótce, ile należy mu ustąpić ze swej woli na rzecz wspólnego spokoju. Te lekkie poświęcenia przychodzą bez trudu, ponieważ są obustronne i ponieważ są przewidziane: wkrótce stają się one źródłem wzajemnej życzliwości; za nią w ślad idzie owa słodka przyjaźń, to tkliwe zaufanie, które, połączone z szacunkiem, tworzą, o ile mi się zdaje, prawdziwe szczęście w małżeństwie.
Złudzenia miłości mogą być ponętniejsze; ale dla kogóż jest tajemnicą, że są zarazem mniej trwałe? i jakież niebezpieczeństwa sprowadza chwila, która je niweczy! wówczas to najmniejsze wady wydają się rażące i nie do zniesienia przez sprzeczność, jaką tworzą z pojęciem doskonałości, które nas uwiodło. Każde z dwojga małżonków mniema jednakże, że tylko drugie się zmieniło, i że ono samo jest warte zawsze tyle, ile mu ceny nadała krótka chwila złudzenia. Mimo, iż samo nie doświadcza już dawnego czaru, dziwi się, iż nie umie go wzbudzić; czuje się tem upokorzone; zraniona próżność rozdrażnia umysły, powiększa błędy, wywołuje niezadowolenie, hoduje nienawiść; i przelotne uciechy przychodzi opłacić w następstwie przez długą niedolę.
Oto, droga przyjaciółko, mój sposób myślenia w przedmiocie, który nas zajmuje; nie upieram się przy nim, przedstawiam go jedynie; twoją rzeczą będzie postanowić. Ale, jeżeli trwasz w swoim zamiarze, proszę cię, byś zechciała objawić mi pobudki, które przewalczą moje; bardzo będę rada oświecić się twojem zdaniem, a zwłaszcza upewnić się o losie tego uroczego dziecka, którego szczęścia pragnę nader gorąco, tak przez przyjaźń dla niej, jak i przez tę, która wiąże mnie do ciebie na całe życie.

Paryż, 4 października 17**.


LIST CV.

Markiza de Merteuil do Cecylii Volanges.

I cóż, mała, widzę, bardzo zagniewana, bardzo zawstydzona! ten pan de Valmont to strasznie zły człowiek, nieprawdaż? Jakto, ośmiela się postępować z tobą, jak z kobietą, którąby kochał! Uczy cię tego, czego tak chciałaś się dowiedzieć, że aż umierałaś z ochoty! Doprawdy, to nie do darowania! A ty, ze swojej strony, pragniesz zachować swą cnotę dla kochanka (który jej nie wodzi na pokuszenie, to prawda); pociągają cię w miłości tylko umartwienia, a nie rozkosze! To ślicznie; doskonale wyglądałabyś doprawdy w jakimś romansie. Namiętność, nieszczęście, cnota ponad wszystko, ileż tu pięknych rzeczy! W tym wspaniałym orszaku można się czasem znudzić co prawda, ale za to innym oddaje się tę nudę z nawiązką.
Widzicie to biedne dziecko, jaka ona nieszczęśliwa! Miała oczy podkrążone nazajutrz! I cóż dopiero powiesz, jak to nieszczęście przyjdzie na twego kochanka! Nie bój się, aniołku, nie zawsze ci się to zdarzy; nie każdy mężczyzna jest Valmontem. A do tego nie śmiało biedactwo podnieść tych oczków! och, co do tego, to może miałaś słuszność; każdy wyczytałby w nich twoją przygodę. Wierz mi jednakże, że gdyby tak było, nasze panie, a nawet nasze panny chodziłyby stale ze skromnie spuszczonemi oczyma.
Mimo tych pochwał, których ci nie szczędzę, jak widzisz, trzeba przyznać jednak, że nie dopełniłaś swego arcydzieła: trzeba było wszystko opowiedzieć mamie! Tak dobrze już zaczęłaś! już rzuciłaś się w jej ramiona, szlochałaś, ona popłakiwała także: cóż za wzruszająca scena! jaka szkoda, że jej nie doprowadziłaś do końca! Twoja czuła matka, uszczęśliwiona tą skruchą, pragnąc dopomóc twej cnocie, zapakowałaby cię do klasztoru na całe życie; tam mogłabyś kochać Dancenyego, ilebyś sama chciała, bez rywali i bez grzechu: mogłabyś sobie rozpaczać do syta; i Valmont, to pewna, nie zjawiłby się, aby zamącać twoją boleść tak niepożądaną pociechą.
Poważnie mówiąc, czy można, mając skończonych piętnaście lat, być takiem dzieckiem, jak ty? Masz zupełną słuszność, gdy mówisz, że nie warta jesteś mojej dobroci. Chciałam, mimo to, być twoją przyjaciółką: przydałoby ci się to może przy takiej matce i przy mężu, jakiego ci przeznacza! Ale, jeżeli ty choć trochę nie dorośniesz, i cóż chcesz, abym mogła zrobić z ciebie? Czego można się spodziewać, jeżeli to, co zwykle dodaje rozumu dziewczętom, tobie zdaje się przeciwnie go odbierać?
Gdybyś była zdolna zastanowić się choć chwilę, doszłabyś wkrótce do przekonania, że powinnaś winszować sobie tylko, zamiast się uskarżać. Ale ty się wstydzisz, i to cię kłopoce! Ech, uspokój się; z wstydem, o jaki przyprawia miłość, to jest tak samo, jak z bólem: to tylko pierwszy raz. Można go potem jeszcze udawać, ale już się go nie czuje. Natomiast przyjemność zostaje, a to też jest coś warte. Zdaje mi się nawet, iż mogłam rozeznać, poprzez twoją paplaninkę, że ona w twojej przygodzie wcale nie małą odegrała rolę. No, mała, bądź ze mną troszkę szczera! Ejże! to pomieszanie, które nie pozwalało ci robić tak, jak mówiłaś, które sprawiało, iż tak trudno było ci się bronić, że byłaś, jak gdyby zmartwioną, kiedy Valmont już odszedł, czy to wstyd je powodował, czy też przyjemność? i jego sposób mówienia, na który nie wie się, co odpowiedzieć, czy to nie pochodziło przypadkiem z jego sposobu działania? Ejże, dziewuszko mała, kłamiesz i to kłamiesz swojej przyjaciółce! To niedobrze, bardzo niedobrze. Ale dość żartów.
To, co dla każdej innej byłoby przyjemnością i niczem więcej, to w twojem położeniu staje się prawdziwem szczęściem. Zaiste, postawiona, pomiędzy matką, której miłość pragnęłabyś zachować, i kochankiem, do którego pragniesz należeć na zawsze, jakżeż możeż nie widzieć tego, że jedynym sposobem połączenia tych dwóch sprzecznych sobie celów, jest zająć się kimś trzecim? Zaprzątnięta tą nową przygodą, zyskasz w oczach mamy zasługę, iż wyrzekasz się przez posłuszeństwo skłonności, której ona jest przeciwną, zaś w oczach kochanka przystroisz się w powaby niezłomnej cnoty. Zapewniając go bezustannie o swojej miłości, będziesz się bronić przed udzieleniem ostatnich jej dowodów. Tę odmowę, tak mało uciążliwą w twojem obecnem położeniu, on położy niewątpliwie na karb twojej świętości; będzie się może na nią użalał, ale kochać będzie cię za to tem więcej. I ty, aby zdobyć tę podwójną zasługę, potrzebujesz się jedynie oddać tym uciechom, których, w oczach obojga, wyrzekasz się na pozór! Och, ileż kobiet pielęgnowałoby z całą gorliwością swoją dobrą sławę, gdyby mogły jej bronić zapomocą tak miłych środków!
Czy ten sposób, jaki ci podsuwam, nie wydaje ci się najrozsądniejszym i najsłodszym zarazem? A czy wiesz, co zyskałaś na tym, do którego ty się chciałaś uciec? to, że mama wnosi z twego rosnącego smutku, iż miłość twoja potęguje się, nie słabnie, że jest tem oburzona, i że czeka tylko, aż się o tem upewni, aby cię za to ukarać. Właśnie pisała mi o tem: będzie robiła wszystko, aby wydobyć od ciebie samej to wyznanie. Posunie się może, zwierzyła mi się z tem, aż do tego, aby ci ofiarować Dancenyego za męża; a to, by cię tem łatwiej nakłonić do zwierzeń. I jeżeli, dając się uwieść tej podstępnej czułości, odpowiesz wedle swego serca, wkrótce, zamknięta w klasztorze na czas bardzo długi, może na zawsze, będziesz mogła dowoli opłakiwać skutki ślepej łatwowierności.
Ten podstęp, którego ona chce użyć względem ciebie, ty powinnaś starać się zwalczyć innym znowu podstępem. Zacznij tedy, okazując mniej przygnębienia, umacniać ją w przypuszczeniu, że mniej już myślisz o Dancenym. Matka da się przekonać o tem bardzo łatwo, ile, że to jest zwykły skutek oddalenia, i tem więcej, iż będzie w tem widziała tryumf swej przezorności. Ale, gdyby, mając jakieś podejrzenia, mimo to wystawiała cię na próbę, i zaczęła z tobą mówić o małżeństwie, ty zamknij się, jak panienka dobrze wychowana, w najdoskonalszem posłuszeństwie. Ostatecznie, cóż na tem tracisz? Na to, do czego potrzebny jest mąż, tyle wart jest jeden co i drugi, a najbardziej przykry jest jeszcze mniej nieznośny, jak matka.
Skoro raz matka uspokoi się co do ciebie, wyda cię wreszcie za mąż. Wówczas, swobodniejsza w swoich postanowieniach, możesz, wedle upodobania, rzucić Valmonta, aby wziąć Dancenyego, albo też, gdy zechcesz, zachować ich obu. Bowiem, nie ma co ukrywać przed tobą, twój Danceny jest bardzo miły chłopiec: ale to jeden z tych mężczyzn, których ma się, kiedy się chce i póki się chce; można więc sobie nie robić z nim wielkich zachodów. Inaczej zupełnie z Valmontem: zachować go jest trudno, rzucić niebezpiecznie. Z nim trzeba wiele sprytu, a jeżeli się go nie ma, wiele uległości. Ale też, gdyby ci się udało przywiązać go do siebie jako przyjaciela, to byłoby dla ciebie prawdziwe szczęście; postawiłby cię odrazu w pierwszym rzędzie naszych modnych piękności. W ten sposób się zdobywa zachowanie w świecie, a nie czerwienieniem się i płakaniem, tak jak wówczas, kiedy zakonniczki kazały wam jeść obiad na klęczkach.
Postarasz się przeto, jeżeli jesteś rozsądna, pogodzić się z Valmontem, który musi być bardzo na ciebie rozgniewany. Masz oto potemu dobry pozór: ponieważ nie byłoby ci bezpiecznie zatrzymywać ten list przy sobie, oddaj go Valmontowi natychmiast po przeczytaniu. Nie zapomnij jednak przedtem zapieczętować go z powrotem. Po pierwsze, trzeba, abyś zachowała w jego oczach zasługę kroku, jaki ku niemu uczynisz, a nie żeby to wyglądało na coś, co ci ktoś doradził; powtóre, że ty jesteś jedyna na świecie, dla której mam tyle przyjaźni, aby mówić tak otwarcie, jak to czynię w tym liście.
Do widzenia, mój aniołku; idź za mojemi radami i doniesiesz mi, czy czujesz się z tem dobrze.
P. S. Poczekaj jeszcze, zapomniałam... jedno słówko. Staraj się popracować nieco nad stylem. Piszesz ciągle jeszcze zupełnie jak dziecko. Wiem, skąd to pochodzi: stąd, że mówisz wszystko co myślisz, a nic z tego, czego nie myślisz. To może tak ujść między nami dwiema, ponieważ nie mamy nic ukrytego dla siebie; ale z innemi! zwłaszcza w oczach twego kochanka uchodziłabyś za głupią gąskę. Rozumiesz przecie, że kiedy piszesz do kogoś, to dla niego, a nie dla siebie: powinnaś zatem starać się mówić nie tyle to, co myślisz, ale to, co mu sprawi większą przyjemność.
Do widzenia, moje serduszko: ściskam cię, zamiast cię łajać, w nadziei, że na przyszłość będziesz rozsądniejsza.

Paryż, 4 października 17**.


LIST CVI.

Markiza de Merteuil do Wicehrabiego de Valmont.

Brawo, wicehrabio, za to coś zdziałał, wart jesteś doprawdy, aby cię pokochać! Zresztą, po pierwszym z twoich dwóch listów można się było spodziewać drugiego: to też nie zdziwił mnie ani trochę; podczas gdy ty, dumny z przyszłych zwycięstw, domagałeś się już za nie nagrody, i pytałeś się mnie, czy jestem gotowa, ja wiedziałam dobrze, że nie ma powodu tak bardzo znów się spieszyć. Daję ci słowo: czytając piękny opis tej tkliwej sceny, którą uczułeś się tak żywo wzruszony, widząc twoją wstrzemięźliwość, godną pięknych czasów naszego Rycerstwa, powiedziałam sobie po dwadzieścia razy: Oto sprawa chybiona!
Ale bo też czy mogło być inaczej! Cóż chcesz, aby zrobiła biedna kobieta, która się poddaje, a której się nie bierze? Nie pozostaje jej nic innego, jak tylko ratować honor; i to właśnie zrobiła twoja prezydentowa. Co do mnie, umiałam ocenić drogę, jaką ona obrała, i obiecuję sobie zrobić z niej użytek, na swój rachunek, przy pierwszej poważniejszej sposobności, jaka się nastręczy: ale to sobie przyrzekam, że jeżeli ten, dla kogo zadam sobie tyle trudów, nie skorzysta z nich lepiej od ciebie, może z pewnością wyrzec się mnie na zawsze.
Otóż więc i zostałeś zupełnie na lodzie! i to pośród dwóch kobiet, z których jedna już doszła, jak mówisz, do nazajutrz, a druga niczego tak nie pragnęła, jak właśnie tam dopłynąć. Możesz sobie myśleć, że się chwalę i że łatwo jest bawić się w proroctwa po fakcie; ale przysięgam ci, że spodziewałam się tego. Bo też w istocie ty nie posiadłeś ducha swojego zawodu; wiesz tylko to, czegoś się nauczył, ale pomysłowości niemasz żadnej. To też, skoro tylko okoliczności nie pokrywają się z twemi zwyczajnemi formułkami, i kiedy trzeba ci wyjść z ubitej kolei, nie umiesz sobie rady dać, jak student. Ot, zwykłe dzieciństwo z jednej strony, powrotny napad skrupułów z drugiej, ponieważ nie zdarza się z niemi spotykać codziennie, wystarczają, aby cię zbić z tropu; nie umiesz ani ich uprzedzić, ani im zaradzić. A kiedy spiętrzyłeś doprawdy głupstwo na głupstwo, wtedy uciekasz się do mnie, tak, jakbym ja nie miała nic innego do roboty, jak tylko je naprawiać. To prawda, że to już dawałoby dosyć do czynienia.
Ostatecznie rzeczy stoją tak: z tych dwóch przygód, jedną podjąłeś bez mego udziału i wbrew mojej chęci i do tej się nie mieszam; co do drugiej, ponieważ okazałeś w niej nieco względów dla mnie, podejmuję się tem zająć. Mam nadzieję, iż załączony list, który przeczytasz najpierw, a następnie oddasz małej Volanges, jest bardziej niż wystarczający, aby ją do ciebie nawrócić: ale, proszę cię o to, zadaj sobie nieco pracy nad tem dzieckiem tak, abyśmy z niej, we dwoje razem, zrobili przedmiot rozpaczy matki i Gercourta. Nie ma obawy o przesadzenie dawek. Widzę jasno, że młoda osóbka wcale się tem nie wystraszy! a skoro nasze widoki na nią zostaną już ziszczone, niech się inni troszczą o dalsze jej losy.
Co do mnie, to zraziłam się do niej zupełnie. Miałam zrazu nieco ochoty coś z niej zrobić i użyć bodaj do grywania komparsów pod moim kierunkiem; ale widzę, że nie ma tu materyału; jest w niej jakaś głupia naiwność, która nie ustąpiła nawet pod działaniem użytego przez ciebie, a zazwyczaj niezawodnego specyfiku: a to jest, mojem zdaniem, najniebezpieczniejsza choroba, jaką kobieta może być obciążona. Przedewszystkiem wada taka jest oznaką słabości charakteru prawie zawsze nieuleczalną i udaremniającą wszystko: tak, że podczas, gdy mybyśmy się wysilali, aby ułożyć tę dziewczynę do przygód w większym stylu, zrobilibyśmy z niej tylko kobietę łatwą. Otóż, nie znam nic bardziej płaskiego nad tę łatwość płynącą z głupoty, która się poddaje, nie wiedząc ani jak, ani dlaczego, jedynie ponieważ ją ktoś atakuje, i ponieważ nie umie się opierać. Ten rodzaj kobiet, to bezwarunkowo tylko przyrządy dla męskich przyjemności.
Powiesz mi, że wystarczy z niej zrobić tylko to właśnie, i że to dosyć dla naszych zamiarów. Wybornie! ale nie zapominajmy, że w takich przyrządach sprężyny i motory stają się rychło widoczne dla całego świata; to też, jeżeli się chce nimi posłużyć bez niebezpieczeństwa, trzeba się spieszyć, zatrzymać się w porę i zniszczyć następnie. Co prawda, to na środkach pozbycia się jej nam nie braknie i Gercourt zawsze w porę ją zamknie, kiedy nam się spodoba. Bo też, skoro już nie będzie mógł wątpić o swojej katastrofie, skoro już rzecz stanie się publiczna i należycie rozgłośna, cóż nam to szkodzi, że on się zemści, byleby sam wyszedł z tego z niezatartą plamą? To, co ja mówię o mężu, ty myślisz z pewnością o matce; schodzimy się więc najzupełniej w tym punkcie.
W tej myśli, którą uważam za najlepszą i przy której ostatecznie stanęłam, zdecydowałam się poprowadzić młodą osóbkę w nieco szybkiem tempie, jak to zobaczysz z mego listu; dlatego też bardzo ważne jest, aby nic nie pozostało w jej rękach, coby nas mogło skompromitować i proszę cię, zechciej o tem pamiętać. Skoro będziemy zabezpieczeni z tej strony, podejmuję się zająć stroną moralną panienki, do ciebie zaś należy reszta.
Czy ty wiesz, że mało brakowało, a starania moje byłyby stracone i że szczęśliwa gwiazda Gercourta o włos nie udaremniła wszystkich kombinacyi? Pani de Volanges, wystaw sobie, dostała napadu słabości macierzyńskiej! była już niemal gotowa oddać córkę Dancenyemu! To to właśnie przebijało się w owem czułem zainteresowaniu, które zauważyłeś nazajutrz. Jeszcze ty byłbyś twórcą tego pięknego arcydzieła! Na szczęście, czuła matka rozpisała się do mnie o tem i mam nadzieję, że moja odpowiedź zbrzydzi jej te plany. Tak dużo mówię o cnocie, a przedewszystkiem tak obficie przeplatam list pochlebstwami, że z pewnością uzna, iż słuszność jest po mojej stronie.
Żałuję szczerze, że nie mam czasu sporządzić odpisu z tego listu, aby cię zbudować surowością moich zasad moralnych. Zobaczyłbyś, z jaką pogardą odnoszę się do kobiet, które „zapomniały o swoich obowiązkach“. Ta niezłomna surowość w słowach, to jest rzecz tak wygodna!... Szkodzi jedynie drugim, a nas nie krępuje w niczem... A potem, nie jest dla mnie tajemnicą, że zacna damulka, jak każda inna, miała swoje słabostki w czasie pięknej młodości i miło mi było upokorzyć ją nieco przynajmniej w jej sumieniu; to mi zaciera nieco trochę tych pochwał, jakiemi muszę ją raczyć wbrew własnemu mniemaniu.
Do widzenia, wicehrabio; pochwalam bardzo zamiar pozostania w zamku jeszcze przez czas jakiś. Nie mam środków po temu, aby przyspieszyć twoje postępy: ale radzę ci, byś urozmaicił nieco czas pokuty zabawą z naszą wspólną pupilką. Co zaś do mojej osoby, to, mimo uprzejmego wezwania, widzisz dobrze, że jeszcze trzeba zaczekać; a przyznasz chyba, że nie z mojej winy.

Paryż, 4 października 17**.


LIST CVII.

Azolan do Wicehrabiego de Valmont.

Jaśnie Panie!
Stosownie do pańskich rozkazów, pospieszyłem bezzwłocznie po odebraniu listu do pana Bertrand, który mi wypłacił dwadzieścia pięć ludwików, tak jak mu to polecono.
Natychmiast potem udałem się do pani Prezydentowej, aby zobaczyć się z Julią, ale wyszła, i widziałem się jedynie ze służącym La Fleur, od którego nic się nie mogłem dowiedzieć, ponieważ od czasu przybycia tutaj bywał w domu jedynie w godzinach posiłku. Młodszy pomocnik pełnił przez cały ten czas służbę, a Jaśnie Pan wie dobrze, że jego nie znam. Ale zacząłem już dzisiaj wstępne kroki.
Powróciłem rano do panny Julii, która wydała się bardzo rada z tego spotkania. Chciałem ją wybadać co do przyczyny wyjazdu jej pani; ale powiedziała mi, że nic o tem nie wie, i zdaje się, że mówi prawdę. Wyrzucałem jej, że nie uprzedziła mnie o wyjeździe: zaręczała, że otrzymała rozkazy dopiero ostatniego wieczoru, układając panią na spoczynek; tak, iż cała noc zeszła jej na pakowaniu rzeczy; biedna dziewczyna spała zaledwie dwie godziny. Opuściła pokój swojej pani dopiero o piewszej, zaś kiedy odchodziła, pani de Tourvel zasiadała dopiero do pisania.
Rano, wyjeżdżając, pani prezydentowa oddała list odźwiernemu zamku. Panna Julia nie wie do kogo było to pisanie: mówi, że może do Jaśnie Pana; ale Jaśnie Pan nic mi o tem nie wspomina.
W ciągu podróży, pani miała twarz osłoniętą dużym kapturem, wskutek tego nie można było jej widzieć: ale zdaje się, że płakała prawie przez całą drogę. Znalazłszy się w domu, pani położyła się do łóżka, ale tylko na dwie godziny. Skoro wstała, kazała przywołać Szwajcara i wydała rozkaz, aby nikogo nie wpuszczał do domu. Wcale nie robiła tualety. Zeszła do obiadu; ale zjadła jedynie trochę rosołu i zaraz opuściła jadalnię. Kawę podano do pokoju pani. Panna Julia zastała wówczas panią prezydentową porządkującą papiery w sekretarzyku; o ile mogła spostrzec, były to listy. Założyłbym się, że to listy Jaśnie Pana. Z trzech listów, które przyszły do niej popołudniu, jeden miała przed sobą jeszcze nad samym wieczorem! Jestem pewny, że to też był list od Pana. Ale czemuż właściwie ona wyjechała tak nagle? nie rozumiem tego, doprawdy! zresztą Jaśnie Pan może to najlepiej wiedzieć i to nie moja sprawa.
Pani Prezydentowa udała się popołudniu do biblioteki i wzięła stamtąd dwie książki, które zabrała z sobą do buduaru; ale panna Julia zapewnia, że w ciągu całego dnia, czytała je zaledwie kwadrans, a tylko cały czas odczytywała ten list i dumała wsparta na ręku. Ponieważ pomyślałem sobie, że Jaśnie Pan będzie pewno rad wiedzieć, co to były za książki, a panna Julia nie wiedziała, kazałem się zaprowadzić sam dzisiaj do biblioteki pod pozorem, że chcę ją obejrzeć. Jest puste miejsce tylko po dwóch książkach: jedna to drugi tom Myśli Chrześcijańskich; a druga pierwszy tom książki, która ma za tytuł Klaryssa. Piszę tak jak jest; Jaśnie Panu będzie zapewne wiadomo, co to takiego.
Wczoraj wieczorem pani nie wieczerzała wcale: piła tylko herbatę.
Dziś rano zadzwoniła bardzo wcześnie; kazała zaraz zaprzęgać i przed dziewiątą była już w kościele, gdzie wysłuchała Mszy świętej. Chciała się spowiadać; ale jej spowiednik wyjechał i nie wróci aż za jaki tydzień. Sądziłem, że dobrze będzie powiadomić o tem Jaśnie Pana.
Następnie pani wróciła, spożyła śniadanie, i zasiadła do pisania, które trwało blisko godzinę. Miałem sposobność zrobić to, czego Jaśnie Pan życzył sobie najwięcej: postarałem się o to, aby odnieść listy na pocztę. Listu do pani de Volanges nie było: ale posyłam Jaśnie Panu inny, do pana Prezydenta: wydało mi się, że to musi być najciekawszy. Był także jeden dla pani de Rosemonde; pomyślałem sobie, że ten Jaśnie Pan i tak przeczyta, jeśli będzie miał ochotę i oddałem go na pocztę. Zresztą, Jaśnie Pan dowie się sam o wszystkiem, skoro pani Prezydentowa i do niego pisała. Będę mógł mieć i nadal wszystkie listy jakich Pan zapragnie, bowiem prawie zawsze panna Julia odbiera je od pani. Upewniła mnie, że przez przyjaźń dla mnie, a także dla Pana, zrobi chętnie wszystko, czego zażądam.
Nie chciała nawet przyjąć pieniędzy, które jej ofiarowałem; ale myślę, że Jaśnie Pan zechce jej zrobić jaki mały prezencik; i gdyby taka była jego wola, możebym ja się tem zajął: wiedziałbym dobrze, co jej zrobi największą przyjemność.
Mam nadzieję, że Jaśnie Pan nie będzie uważał, że pełnię służbę zbyt opieszale: bardzo leży mi na sercu, aby się usprawiedliwić z wymówek, jakie mnie spotkały. Co do tego, co Jaśnie Pan mi wyrzuca, że zwykle jestem bez pieniędzy, to najpierw dlatego, że lubię być czysto i przyzwoicie ubrany, jak Jaśnie Pan sam to widzi; a powtóre trzeba podtrzymywać honor barwy, którą się nosi. Wiem dobrze, że powinienbym nieco zaoszczędzić na starość; ale polegam w zupełności na szlachetności Jaśnie Pana, który jest taki dobry dla swoich ludzi.
Co się tyczy wstąpienia w służbę pani de Tourvel, pozostając równocześnie w służbie Jaśnie Pana, mam nadzieję, że Jaśnie Pan nie będzie tego wymagał odemnie. To było zupełnie co innego u księżnej; ale to pewna, że nie włożę na siebie liberyi, i to jeszcze liberyi domu urzędniczego, kiedy miałem zaszczyt być strzelcem u Jaśnie Pana. Co się tyczy reszty, Jaśnie Pan może rozporządzać tym, który ma zaszczyt być, równie powolnym jak przywiązanym, najniższym jego sługą.

Roux Azolan, strzelec.
Paryż dnia 5. Października 17**, o godz. 11-tej wieczorem.


LIST CVIII.

Prezydentowa de Tourvel do Pani de Rosemonde.

O moja najpobłażliwsza matko! jakież ci mam składać dzięki! jakże bardzo potrzebowałam twojego listu! Czytałam go i odczytywałam bez przerwy; nie mogłam się od niego oderwać.
Jaka Ty jesteś dobra! zatem cały twój rozum, cnota, nie przeszkadzają ci współczuć ze słabością! litujesz się moich udręczeń! ach! gdybyś je znała!... są straszne. Mniemałam, iż przeżyłam wszystkie cierpienia miłości; ale męczarnia niewypowiedziana, ta którą trzeba przejść samemu, aby mieć o niej pojęcie, to rozłączać się z tym, kogo się kocha i to rozłączać się na zawsze!... Tak, cierpienie, które mnie gnębi dzisiaj, powróci jutro, pojutrze, i tak całe życie! Mój Boże! jakaż ja młoda jestem i ileż czasu pozostaje mi na tę mękę!
Być samej sprawczynią swego nieszczęścia; rozdzierać sobie serce własnemi rękami: i podczas gdy się cierpi te nieopisane męczarnie, czuć w każdej chwili, że możnaby im koniec położyć jednem słowem i że to słowo jest zbrodnią!
Kiedy powzięłam to tak ciężkie postanowienie, by uciec od niego, spodziewałam się, że nieobecność wzmocni moją odwagę i siły. Jakżeż się omyliłam! Wprzódy miałam więcej do walczenia, to prawda; ale nawet wówczas, gdym się opierała, nie wszystkiego musiałam się wyrzekać; przynajmniej widywałam go od czasu do czasu; często nawet nie śmiejąc podnieść na niego oczu, czułam, że jego spojrzenia spoczywały na mnie: tak, czułam je, zdawało mi się, że rozgrzewają mi duszę; mimo iż nie przechodziły przez moje oczy, wnikały wprost do serca. Teraz, w okropnej samotności, oderwana od wszystkiego co mi jest drogiem, sam na sam z mojem nieszczęściem, każdą chwilę istnienia znaczę łzami, i nic nie łagodzi ich goryczy!
Nie dalej jak wczoraj uczułam to aż nazbyt żywo. Wśród listów, które mi oddano, był również list jego: jeszcze nie miałam go w rękach, a już zdaleka poznałam wśród innych. Podniosłam się mimowoli; drżałam, trudno mi było ukryć moje wzruszenie; czułam jakby jakąś błogość. Skoro, w chwilę później pozostałam sama, rozwiała się ta zwodnicza słodycz, zostawiając mi tylko jedno więcej poświęcenie do spełnienia. Zaiste, czyliż wolno mi było otworzyć ten list, tak upragniony? Tak, więc, przez tę fatalność, jaka mnie prześladuje, w tem nawet, w czem mogłabym znaleźć jakiś cień pociechy, spotykać muszę jeno niedole nowych wyrzeczeń; a ranią mnie one tem boleśniej, że i pan de Valmont przypłaca je cierpieniem.
Oto wreszcie padło imię, które zajmuje mnie bez przerwy, a które z takim trudem przyszło mi napisać; cień wymówki, jaki z tego powodu przebija się w Pani liście, poruszył mnie prawdziwie do głębi. Błagam panią, byś zechciała wierzyć, że uczucie fałszywego wstydu nie zaćmiło bynajmiej mego zaufania do Ciebie; i czemuż miałabym wstydzić się go nazwać? ach, ja rumienię się za moje uczucia, a nie za przedmiot, który jest ich powodem. Któż w świecie godniejszy byłby je obudzić! Mimo to, nie wiem dlaczego, to imię nie nasuwa mi się w naturalny sposób pod pióro; i teraz nawet potrzebowałam pewnego wysiłku, aby je wymienić. Wracam do niego.
Donosisz mi Pani, że zdawał się żywo poruszony moim wyjazdem. Jak się zachował? co powiedział? czy mówił co o powrocie do Paryża? Proszę Panią, byś zechciała odwodzić go od tego, o ile tylko to będzie w twojej mocy. Jeżeli mnie dobrze poznał, nie powinien mieć do mnie żalu za ten postępek: ale powinien czuć, że postanowienie moje jest nieodwołalne. Największem udręczeniem dla mnie to jest nie wiedzieć, co on myśli. Mam wprawdzie jeszcze przed sobą jego list... ale ty sama, pani, jesteś z pewnością mego zdania, że nie powinnam go otworzyć.
Przez ciebie jedynie, droga i dobra przyjaciółko, mogę nie być zupełnie odcięta od niego. Nie chcę nadużywać twojej dobroci; czuję to doskonale, że listy twoje nie mogą być długie, ale nie odmówisz wszak dwóch słów swojemu dziecku: jedno, aby podtrzymać jego odwagę, a drugie, żeby je pocieszyć.
Do widzenia, czcigodna przyjaciółko.

Paryż, 5 października 17**.


LIST CIX.

Cecylia Volanges do Markizy de Merteuil.

Dzisiaj dopiero oddałam panu de Valmont list, którym mnie pani zaszczyciła. Przetrzymałam go przez cztery dni, mimo całej obawy, aby go u mnie nie odkryto, ale chowałam bardzo troskliwie to pismo, i kiedy strapienie chwytało mnie na nowo, zamykałam się, aby je odczytać.
Widzę dobrze, że to co uważałam za okropne nieszczęście, to znów nic tak strasznego, i trzeba przyznać, że ma się przy tem dużo przyjemności: tak, że już się nie martwię prawie wcale. Jedynie myśl o Dancenym dręczy mnie od czasu do czasu. Ale coraz częściej już się zdarza, że nie myślę o nim ani troszkę, bo też pan de Valmont strasznie umie być miły!
Pogodziłam się z nim od dwóch dni i bardzo mi to łatwo przyszło; jeszcze nie wyrzekłam dwóch słów, kiedy on mi powiedział, że jeżeli mam mu co do powiedzenia, to przyjdzie wieczór do mojego pokoju: więc rzekłam tylko, że bardzo chętnie. A potem, kiedy już był u mnie, ani trochę nie wydawał się rozgniewany, tak jak gdybym mu nigdy nic nie była zrobiła. Połajał mie dopiero potem i to jeszcze bardzo łagodnie; i to w taki sposób... tak samo jak pani; co mnie upewniło, że ma wiele przyjaźni dla mnie.
Nie umiałabym pani powtórzyć, ile on mi opowiedział zabawnych rzeczy, takich żebym nigdy nie była myślała; szczególniej o mamie. Bardzo byłabym pani wdzięczna, żeby mi pani doniosła, czy to prawda? Nie mogłam poprostu wstrzymać się od śmiechu, słuchając tego wszystkiego; raz nawet pękałam tak, żeśmy się aż przestraszyli, żeby mama nie usłyszała; no, gdyby jej przyszła ochota zajrzeć do mnie, ojoj, coby to było! Więcej niż pewne, że byłaby mnie oddała do klasztoru!
Dla większej ostrożności i ponieważ pan de Valmont powiedział mi sam, że za nic w świecie nie chciałby narażać mnie na niebezpieczeństwo, umówiliśmy się, że odtąd on będzie przychodził jedynie otworzyć drzwi, a potem pójdziemy do jego pokoju. W ten sposób już nie ma najmniejszej obawy; byłam tam już wczoraj i teraz nawet, pisząc do pani, czekam właśnie, aż on przyjdzie. Mam nadzieję, że mnie już pani chyba nie będzie łajała.
Jedna tylko rzecz bardzo mnie zdziwiła w pani liście; to co pani mi pisze, niby o wtedy jak już wyjdę za mąż, co do p. Dancenyego i pana de Valmont. Zdawało mi się, że kiedyś w operze pani mi mówiła przeciwnie, że gdy już raz wyjdę za mąż, będę mogła kochać tylko męża i że trzeba mi będzie zapomnieć nawet o Dancenym; zresztą być może, że ja źle zrozumiałam i nawet wolę to, bo teraz nie będę miała takiego strachu przed małżeństwem. Owszem, cieszę się na nie, bo będę miała więcej swobody; mam nadzieję, że wówczas będę się mogła urządzić w taki sposób, aby myśleć tylko o Dancenym. Zdaje mi się, że naprawdę, to mogłabym być szczęśliwa tylko z nim: teraz myśl o nim nęka mnie ciągle, i mogę się czuć dobrze jedynie wtedy, kiedy potrafię nie myśleć o nim całkiem, a to jest bardzo trudno; a jak tylko zacznę, zaraz się martwię na nowo.
Pociesza mnie trochę, to co pani mówi, że Danceny będzie mnie tem więcej kochał za to; ale czy pani pewna jest tego?... Och, tak! pani nie chciałaby mnie zwodzić! Z tem wszystkiem, to jest zabawne, że ja kocham Dancenyego, a że pan de Valmont... Ale, jak pani mówi, może to właśnie bardzo szczęśliwie! Zresztą, zobaczymy.
Nie bardzo zrozumiałam to co mi pani mówi o moim sposobie pisania. Zdaje mi się, że Dancenyemu podobają się moje listy tak jak są. Czuję jednak dobrze, że nie powinnam mu nic mówić o tem, co się dzieje między mną a panem de Valmont; co do tego zatem może pani być bez obawy.
Mama mi jeszcze nic nie mówiła o mojem małżeństwie, ale niech pani będzie spokojna; teraz, kiedy wiem, że to tylko poto aby mnie złapać, przyrzekam pani, że będę umiała kłamać.
Do widzenia, moja dobra przyjaciółko; dziękuję pani bardzo i obiecuję, że nie zapomnę nigdy jej całej dobroci dla mnie. Muszę kończyć, bo już blizko pierwsza i pan de Valmont powinien lada chwila nadejść.

Z Zamku***, 10 października 17**.


LIST CX.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Potęgi niebios, dałyście mi duszę dla cierpienia, dajcież mi ją również dla szczęśliwości![26] Zdaje mi się, iż to czuły Saint-Preux wyraża się w ten sposób. Ja, lepiej od niego wyposażony przez losy, przeżywam równocześnie obydwa te istnienia. Tak droga przyjaciółko, jestem równocześnie bardzo szczęśliwy i bardzo nieszczęśliwy; i, skoro posiadasz moje zupełne zaufanie, winien ci jestem podwójne zdanie sprawy z mych smutków i rozkoszy.
Wiedz więc, że moja niewdzięczna Świętoszka ciągle jest nieubłagana. Już czwarty z kolei list otrzymałem z powrotem. Może niesłusznie wyrażam się czwarty; bowiem, domyśliwszy się z łatwością, po pierwszym zwrocie, że po nim nastąpi wiele innych, i nie chcąc w ten sposób tracić czasu nadaremnie, wpadłem na pomysł skreślenia moich lamentacyi w samych ogólnikach i bez daty: tak, że, od drugiej poczty, już ciągle ten sam list wędruje i wraca; zmieniam jedynie kopertę. Jeżeli moja piękność skończy tak, jak kończą zazwyczaj wszystkie, i zmiękczy się któregoś dnia, bodaj ze znużenia, wówczas przyjmie nareszcie mój list i wtedy będzie czas nadrobienia drogi. Pojmujesz, że przy tym nowym sposobie korespondowania nie mogę mieć bardzo dokładnych informacyi.
Odkryłem mimo to, że płocha osóbka zmieniła powiernicę: przynajmniej przekonałem się, że od czasu jej wyjazdu z Zamku, pani de Volanges nie odebrała ani jednego listu, natomiast przyszły aż dwa do starej Rosemonde; że zaś ta nie powiedziała nam ani słowa, i w ogóle nie wspomina o swojej pieszczotce, o której przedtem mówiła bez przerwy, wywnioskowałem stąd, że to ona stała się obecnie powiernicą. Przypuszczam, że z jednej strony potrzeba mówienia o mnie, z drugiej zaś nieco wstydu przyznania się wobec pani de Volanges do uczucia, którego się tak długo wypierała, sprowadziły tę zmianę gabinetu. Obawiam się, iż jeszcze straciłem na tej zamianie: bowiem im bardziej kobiety się starzeją, tem bardziej stają się surowe i nieprzejednane. Tamtaby jej powiedziała więcej złego o mnie: ale ta jej powie więcej złego o miłości; zaś tkliwa skromnisia o wiele więcej drży przed uczuciem, niżeli przed osobą.
Jedynym sposobem przekonania się o tem, jest, jak sama widzisz, przejąć te tajemne konszachty: wysłałem już odpowiednie rozkazy do mojego strzelca. Zanim będę cośkolwiek wiedział, mógłbym działać jedynie na los szczęścia; toteż, od tygodnia, przechodzę w myśli bezużytecznie wszystkie znane środki opisane bądź w Romansach, bądź w moich sekretnych pamiętnikach; ale nie znajduję wśród nich ani jednego, któryby się nadawał do warunków obecnej przygody, lub też do charakteru jej bohaterki. Ostatecznie, mógłbym zakraść się do niej, bodaj w nocy, a nawet uśpić ją wreszcie i zrobić z niej nową Klaryssę: ale, po przeszło dwóch miesiącach starań i trudów, uciekać się do środków nie mojej inwencyi! wlec się niewolniczo śladami innych i odnieść zwycięstwo bez chwały!... Nie, nie będzie miała upojeń występku, a zaszczytów cnoty[26]. To nie dosyć dla mnie posiąść ją, musi się sama oddać. Tak: na to trzeba nie tylko dotrzeć do niej, ale trzeba znaleść się tam za jej zezwoleniem; zastać ją samą i skłonną do wysłuchania mnie; przedewszystkiem zamknąć jej oczy na niebezpieczeństwo, bo jeżeli je spostrzeże, będzie umiała zwyciężyć je lub umrzeć. Ale im bardziej wiem, co trzeba robić, tem trudniejszem mi się zdaje wykonanie i choćbyś miała znowu wyśmiewać się ze mnie, wyznam ci, iż im więcej o tem myślę, tem bardziej wzrasta moja niepewność i wahanie.
W głowieby mi się pomięszało od tego, jak sądzę, gdyby nie błogie chwile wytchnienia, jakich mi dostarcza nasza wspólna pupilka; jej doprawdy zawdzięczam, że życie moje nie płynie na samych elegjach.
Czy uwierzyłabyś, że dziewczynka była tak spłoszona, iż upłynęły aż całe trzy dni, zanim twój list zrobił swoje? oto, jak jeden niedorzeczny przesąd może spaczyć najlepsze naturalne skłonności!
Słowem, dopiero w sobotę zaczęła panienka krążyć koło mnie i bąkać mi coś niecoś; i to jeszcze tak cichutko i wstydliwie, że niepodobieństwem było ją zrozumieć. Ale rumieniec towarzyszący tym nieśmiałym słówkom pozwolił mi się domyśleć ich znaczenia. Aż dotąd, trzymałam się w wyniosłej dumie: ale zmiękczony tak zabawną skruchą, chętnie przyrzekłem pięknej pokutnicy odwiedziny jeszcze tego samego wieczora; łaskawość ta została przyjęta z całą wdzięcznością, na jaką zasługiwała.
Ponieważ nie tracę nigdy z oczu twoich ani moich zamiarów, postanowiłem skorzystać z tej sposobności, aby ściślej zdać sobie sprawę co można sobie obiecywać po tej małej, a zarazem zużyć ten czas dla jej edukacyi. Aby móc oddać się tej pracy z nieco większą swobodą, musiałem zmienić miejsce schadzek; tu bowiem, w sąsiedztwie pokojów matki, nie mogła się czuć dość bezpiecznie i swobodniej rozwinąć skrzydełek. Postanowiłem zatem wywołać jakiś nieszkodliwy hałas, i przestraszyć ją na tyle, aby wykazać niezbicie konieczność bezpieczniejszego schronienia na przyszłość; ona sama oszczędziła mi tego trudu.
Młoda osóbka jest wielka śmieszka; aby pobudzić jej wesołość, zrobiłem sobie uciechę i, w antraktach, zacząłem jej opowiadać wszystkie pieprzne historyjki, jakie tylko przeszły mi przez głowę; chcąc im zaś dodać jeszcze więcej smaku i lepiej utrwalić je w pamięci małej, kładłem wszystko na rachunek Mamy, ze szczerą przyjemnością strojąc ją we wszystkie śmieszności i bezeceństwa.
Nie bez przyczyny zresztą uczyniłem ten wybór; okazało się, że środek ten nieporównany jest dla ośmielenia trwożliwej uczenicy; zarazem zaś zaszczepiałem jej w ten sposób głęboką wzgardę dla matki. Zauważyłem to już oddawna, że jeżeli sposób ten nie zawsze jest potrzebny poto, aby uwieść młodą dziewczynę, jest on niezbędny, a często nawet najskuteczniejszy, kiedy się chce ją zdeprawować; bowiem ta, która nie szanuje matki, nie będzie szanowała sama siebie. Ten pewnik moralny uważam za tak ważny i użyteczny, że bardzo byłem rad, iż udało mi się znaleść nowy przykład na poparcie tej zasady.
Podczas tego, pupilka twoja, która nie wiele troszczyła się w tej chwili o moralność, dławiła się raz po raz od śmiechu, a wreszcie nawet omało nie wybuchła. Bez trudności zdołałem jej wytłómaczyć, że narobiła strasznego hałasu. Udałem wielkie przerażenie i jej również napędziłem potężnego strachu. Aby lekcya była tem skuteczniejsza, położyłem koniec wspólnym uciechom i opuściłem ją o trzy godziny wcześniej, niż zazwyczaj: toteż, przy rozstaniu, zgodziła się bez trudności, że od jutra zebrania odbywać się będą w moim pokoju.
Dwa razy miałem już jej odwiedziny, i, w ciągu tego krótkiego czasu, uczenica posiadła niemal całą mądrość mistrza. Tak, doprawdy, nauczyłem ją wszystkiego, nawet... uprzejmości; pominąłem jedynie paragraf ostrożności.
Tak zatrudniony przez całą noc, zyskuję na tem to, iż przesypiam większą część dnia, że zaś obecnie towarzystwo Zamku nie ma dla mnie żadnej ponęty, zaledwie pokazuję się w salonie na jaką godzinę. Od dzisiaj powziąłem nawet postanowienie jadania w moim pokoju, który mam zamiar opuszczać jedynie na czas krótkiej przechadzki. Ten osobliwy tryb życia idzie na karb mego zdrowia. Oświadczyłem już, że cierpię na dolegliwe wapory, a również i nieco gorączki. Wystarcza mi tylko mówić głosem powolnym i omdlewającym. Co do bladości i zmizernienia na twarzy, możesz pod tym względem spuścić się na twoją pupilkę!
Pozostały czas trawię na rojeniu o sposobach odzyskania straconych przewag nad moją niewdzięczną, jak również na układaniu rodzaju katechizmu rozpusty dla użytku mojej uczenicy. Bawię się tem, aby w nim nic nie nazywać inaczej, jak tylko nazwą techniczną; i śmieję się zawczasu z zajmującej rozmowy, jaką to sprowadzi pomiędzy nią a Gercourtem w pierwszą noc po ślubie. Przeparadna jest naiwność, z jaką ona się posługuje już tem co dotychczas posiadła z owej gwary! nie wyobraża sobie, aby można było mówić inaczej. Uroczy jest ten dzieciak poprostu! Ten kontrast naiwnej prostoty z językiem wyuzdania ma coś nieopisanie podniecającego, a nie wiem czemu, ale już tylko same osobliwości są w stanie mnie podniecić.
Być może, że zanadto oddaję się tej całej zabawie, która pochłania mi sporo i czasu i zdrowia: ale mam nadzieję, że moja udana słabość, prócz tego że mnie ocala od nudów salonu, może mi jeszcze posłuży na coś wobec mojej surowej świętoszki, której tygrysia cnota łączy się jednak z jagnięcą tkliwością! Pewien jestem, że musi być już powiadomiona o mojem niedomaganiu. Bardzobym rad wiedzieć, co ona o tem myśli; założyłbym się, że nie omieszka sobie przypisać zaszczytu mej choroby. Pokieruję stanem mego zdrowia wedle wrażenia, jakie to na niej uczyni.
Otóż i jesteś, piękna przyjaciółko, w toku wszystkich moich zatrudnień. Pragnąłbym mieć niebawem coś bardziej zajmującego do doniesienia; proszę cię, byś zechciała wierzyć, że w rozkoszach jakie sobie obiecuję, niemałe zajmuje miejsce nagroda spodziewana od ciebie.

Z Zamku  * * * , 11 października 17**.


LIST CXI.

Hrabia de Gercourt do Pani de Volanges.

Wszystko zdaje się, pani, zapowiadać rychły spokój w tym kraju; spodziewamy się tedy każdego dnia pozwolenia powrotu do Francyi. Mam nadzieję, iż pani nie wątpi, że zawsze z równem upragnieniem oczekuję tej chwili, która pozwoli mi wreszcie połączyć się ściślejszymi węzłami z tobą, pani, i z panną de Volanges. Jednakże książę de... mój krewny, względem którego, jak wiesz pani, tyle mam zobowiązań, przesłał mi wiadomość o swojem odwołaniu z Neapolu: donosi mi, iż ma zamiar udać się przez Rzym i zwiedzić w ciągu drogi tę część Włoch, której jeszcze nie zna. Zaprasza mnie, abym mu towarzyszył w podróży, mającej potrwać od sześciu do ośmiu tygodni. Nie taję pani, iż miłoby mi było skorzystać z tej sposobności, gdyż wiem, że, skoro będę żonaty, trudno mi będzie wydalać się z domu poza wymaganiami obowiązków służbowych. Przytem, kto wie, czy nie byłoby właściwszem odłożyć ceremonię małżeństwa do zimy: wówczas bowiem dopiero wszyscy moi krewni będą zgromadzeni w Paryżu, a w szczególności markiz de..., któremu zawdzięczam nadzieję połączenia się z domem pani. Mimo tych pobudek, zamysły moje pod tym względem będą zupełnie podporządkowane twoim, i jeżeli choć trochę obstajesz pani przy naszych poprzednich zamiarach, gotów jestem zaniechać tych projektów. Proszę panią jedynie, byś zechciała uwiadomić mnie jak najspieszniej o swoich postanowieniach. Będę tutaj oczekiwał odpowiedzi i ona będzie wskazówką mojej decyzyi.
Pozostaję z szacunkiem i z wszelkiemi synowskiemi uczuciami pani najuniżeńszym etc.

Hrabia de Gercourt.
Bastia, 10 października 17**.


LIST CXII.

Pani de Rosemonde do Prezydentowej de Tourvel

(dyktowany pannie służącej.)

W tej chwili dopiero otrzymałam, moja droga ślicznotko, twój list z 11-ego[27] i nieśmiałą wymówkę, jaka w nim się mieści. Przyznaj się, że miałabyś ochotę uczynić mi więcej wyrzutów, i że, gdybyś nie była sobie przypomniała w porę, że jesteś moją córką, byłabyś mnie naprawdę połajała. W dodatku bardzo niesprawiedliwie! Właśnie chęć i nadzieja, iż będę mogła odpisać ci własnoręcznie, kazały mi zwlekać z dnia na dzień z odpowiedzią, i widzisz, że jeszcze dzisiaj zmuszona jestem zastępywać się ręką panny służącej. Mój nieszczęśliwy reumatyzm znowu mnie prześladuje; tym razem umieścił się w prawej ręce i jestem zupełna kaleka. Widzisz co to znaczy, gdy istotka młoda i hoża jak ty znajdzie sobie taką starą przyjaciółkę! musi pokutować za jej dolegliwości.
Natychmiast skoro tylko cierpienia pofolgują mi trochę, obiecuję sobie porozmawiać z tobą bardzo długo! Nim to nastąpi, wiedz tymczasem, że otrzymałam oba twoje listy; że gdyby to było możliwe, byłyby zwiększyły jeszcze moją przyjaźń dla ciebie; i że nigdy nie przestanę brać najżywszego udziału we wszystkiem, co ciebie dotyczy.
Mój siostrzeniec jest również nieco cierpiący, ale nic mu nie zagraża, tak iż o stan jego nie ma powodu się niepokoić: jestto lekkie niedomaganie, na którem, o ile mi się zdaje, więcej cierpi jego humor niż zdrowie. Nie widujemy go prawie wcale.
Jego zamknięcie się i twój wyjazd nie przydają wesołości naszemu szczupłemu kółku. Małej Volanges szczególniej musi się to dawać we znaki, gdyż ziewa, jak dzień długi, tak, że o mało nie połknie własnych piąstek. Zwłaszcza od kilku dni czyni nam ten zaszczyt, iż zasypia głębokim snem każdego popołudnia.
Do widzenia, droga ślicznotko; jestem zawsze twoją serdeczną przyjaciółką, matką, siostrą nawet, gdyby mój podeszły wiek pozwalał na ten tytuł. Słowem, mam dla ciebie wszystkie najtkliwsze uczucia.

Podpisano: Adelajda, za Panią de Rosemonde.
Z zamku  * * * , 14 października 17**.


LIST CXIII.

Markiza de Merteuil do Wicehrabiego de Valmont.

Poczuwam się do obowiązku uprzedzenia cię, wicehrabio, iż w Paryżu poczynają się tobą zajmować, że świat zauważył twą nieobecność, a nawet już odgaduje jej przyczynę. Byłam wczoraj na nader licznem zebraniu; twierdzono tam z zupełną pewnością, że zagrzebany jesteś na wsi z powodu jakiejś miłości romantycznej a nieszczęśliwej: trzeba było widzieć radość, jaka odmalowała się na twarzy mężczyzn zazdrosnych o twoje powodzenie, jak również i wszystkich kobiet, któremi nie raczyłeś się zajmować. Jeżeli zechcesz mnie posłuchać, to nie pozwolisz utrwalić się tym niebezpiecznym pogłoskom i przybędziesz natychmiast zaprzeczyć im swą obecnością.
Pomyśl, że jeżeli raz dasz wygasnąć przekonaniu, że tobie nie można się oprzeć, doświadczysz wkrótce, iż w istocie będą ci się opierać z większą łatwością; że twoi rywale również stracą szacunek dla ciebie i ośmielą się z tobą mierzyć: któryż z nich bowiem nie uważa się za silniejszego od cnoty kobiecej? Słowem, grozi ci to, iż spadniesz w oczach świata o tyle poniżej swej wartości, o ile byłeś dotychczas przezeń wynoszony ponad zasługi.
Wracaj więc, wicehrabio, i nie poświęcaj reputacyi dla dziecinnego kaprysu. Zrobiłeś z małą Volanges wszystko co było do zrobienia; zaś co do twojej prezydentowej, to istotnie nie sądzę, abyś mógł dojść do jakichś rezultatów, przebywając w odległości dziesięciu mil od niej. Czy myślisz, że ona pójdzie cię szukać? Może już wcale nie myśli o tobie, albo też w myślach tryumfuje, iż zdołała cię upokorzyć! Tutaj przynajmniej możesz znaleźć sposobność wypłynięcia na nowo w jakiś efektowny sposób, a bardzoby ci się to zdało; podczas gdy, o ile będziesz się upierał przy twojej śmiesznej przygodzie, nie sądzę, aby twój powrót coś pomógł... raczej przeciwnie.
W istocie, jeżeli twoja prezydentowa cię ubóstwia, jak mnie o tem tak bardzo zapewniałeś, a tak mało to udowodniłeś, jej jedyną pociechą, jedyną przyjemnością musi być w tej chwili mówić o tobie, wiedzieć co robisz, co mówisz, co myślisz, aż do najdrobniejszych rzeczy, które cię dotyczą. To są owe okruchy chleba spadające ze stołu bogacza: on sam nimi gardzi, ale nędzarz zbiera je chciwie i żywi się nimi. Otóż biedna prezydentowa otrzymuje obecnie te wszystkie okruchy; im więcej będzie ich miała, tem mniej będzie jej pilno wyciągnąć dłonie po resztę.
Również, mimo zachwytu, jaki zdaje się w tobie budzić twoja mała uczenica, nie przypuszczam, aby ona miała odgrywać jakąkolwiek rolę w twoich zamiarach. Znalazłeś ją pod ręką, wziąłeś ją: doskonale! ale w tem nie ma materyału nawet na przelotny kaprys. To nie jest nawet, prawdę mówiąc, zupełne posiadanie: władasz jedynie i wyłącznie tylko jej osobą! nie mówię o sercu, o które, nie wątpię, troszczysz się zbyt mało: ale ty nie zajmujesz nawet jej główki. Nie wiem, czy to zauważyłeś, ale ja mam dowód w ostatnim jej liście do mnie: posyłam ci go, abyś mógł sam osądzić. Widzisz tedy, że kiedy mówi o tobie, to zawsze przez pan de Valmont; wszystkie jej myśli, nawet te, które ty w niej budzisz, odnoszą się jedynie do Dancenyego: jego nie nazywa panem, lecz zawsze poprostu Dancenym. Przez to odróżnia go od wszystkich innych; i nawet oddając się tobie, czuje się blizko wyłącznie z nim jednym. Jeżeli taka zdobycz wydaje ci się zachwycającą, jeżeli przyjemności jakie ci daje pochłaniają cię, trzeba przyznać, że jesteś skromny i mało wymagający! Zresztą, chcesz dłużej bawić się tą małą? owszem; to godzi się nawet z moimi zamiarami. Ale zdaje mi się, że to nie jest warte, aby sobie robić kłopot bodaj na kwadrans; a również, że trzebaby mieć na nią jakiś wpływ, i nie pozwolić, naprzykład, aby się zbliżyła do Dancenyego wprzód, nim się go trochę zatrze w jej pamięci.
Zanim przestanę zajmować się tobą, aby przejść do siebie, chcę ci jeszcze powiedzieć, że sztuczka z chorobą, do której się uciekłeś, jest dobrze znana i bardzo zużyta. W istocie, wicehrabio, nie masz daru wynalazków! Ja, ja się również powtarzam niekiedy, jak to zaraz zobaczysz, ale staram się ratować urozmaiceniem szczegółów, a przedewszystkiem usprawiedliwia mnie powodzenie. Jeszcze o jedną zdobycz pragnę się pokusić, i puszczam się na nową przygodę. Przyznaję, iż nie pozostawia ona pola do zwalczania zbyt wielkich trudności: ale przynajmniej będzie jakaś rozrywka, a nudzę się wprost śmiertelnie.
Nie wiem dlaczego, ale od czasu przygody z Prévanem, Belleroche obrzydł mi zupełnie. Do tego stopnia podwoił swoje względy, czułość, szacunek, że znieść tego już doprawdy nie mogę. Jego gniew w pierwszej chwili ubawił mnie istotnie; należało jednak uspokoić go za wszelką cenę, bo to byłoby dla mnie kompromitujące, gdyby mój kawaler miał się wdać w tę sprawę: a nie było sposobu doprowadzenia go do rozsądku. Uciekłam się zatem do tego, iż zdwoiłam moją czułość, w nadziei, że na tej drodze łatwiej sobie z nim dam rady; ale on wziął to dosłownie i od tego czasu zamęcza mnie nieustającem rozanieleniem. Drażni mię zwłaszcza bezgraniczne zaufanie, spokojna pewność z jaką patrzy na mnie, jako na przynależną do niego na zawsze. Doprawdy, to mnie upokarza! Bardzo mało mnie ceni chyba, jeżeli przypisuje sobie dość wartości na to aby mnie zagarnąć. Wyobraź sobie, kiedyś, ni mniej ni więcej, powiedział mi, że nie mogłabym pokochać innego jak jego! Och, w tej chwili trzeba mi było całego panowania nad sobą, aby go nie wyprowadzić natychmiast z błędu, mówiąc poprostu jak się rzeczy mają. Śmieszna doprawdy jest taka figura, ze swemi pretensyami do wyłącznych praw! Przyznaję, że jest dobrze zbudowany i niebrzydki: ale, wszystko razem wziąwszy, to jest ostatecznie tylko rzemieślnik w miłości. Słowem, nadeszła chwila; trzeba się go będzie pozbyć.
Czynię już w tym kierunku próby od dwóch tygodni: używam kolejno chłodu, kaprysów, złego humoru, sprzeczki; ale ta uparta kreatura nie daje tak łatwo za wygraną; trzeba więc zdobyć się na energiczniejsze środki: zabieram go tedy na wieś. Wyjeżdżamy pojutrze. Będzie z nami zaledwie kilka osób bez znaczenia i niezbyt przenikliwych; toteż będziemy mieli niemal tyle swobody, jak gdybyśmy byli sami. Tam, przekarmię go do tego stopnia miłością i pieszczotami, będziemy żyli tak jedynie i wyłącznie jedno dla drugiego, że ręczę, iż z większem utęsknieniem odemnie będzie wzdychał do końca tej podróży, po której sobie obiecuje tyle rozkoszy, i jeżeli nie wróci z niej bardziej znudzony mną, niż ja nim jestem w tej chwili, pozwalam ci wówczas powiedzieć, że rozumiem się na tych sprawach tyle co i ty, to znaczy bardzo niewiele.
Pozorem do tej sielanki jest konieczność poważnego zajęcia się moim procesem, co do którego wyrok ma zapaść wreszcie z początkiem zimy. Bardzo się z tego cieszę, bo to nie jest zbyt przyjemnie gdy cały majątek wisi niejako na włosku. Nie obawiam się wprawdzie zbytnio o wynik; po pierwsze mam słuszność, wszyscy adwokaci upewniają mnie o tem: a zresztą, choćbym jej nawet nie miała, musiałabym być bardzo niezręczna, gdybym nie zdołała wygrać procesu, w którym mam za przeciwników jedynie małoletnich, niemal dzieci jeszcze i starego ich opiekuna! Ponieważ nie należy nic zaniedbywać w sprawie tak wielkiej wagi, biorę ze sobą dwóch adwokatów. Ta podróż nie wydaje ci się zbyt wesoła? Z tem wszystkiem, jeśli przysporzy mi wygraną procesu, a uwolni od Belleroche’a, nie będę żałowała straconego czasu.
A teraz zgadnij, wicehrabio, kto będzie następcą, trzymam z tobą jeden przeciw stu. Ale prawda! przecież ty dotąd nigdy jeszcze nic nie zgadłeś! więc dobrze, słuchaj: Danceny. Zdziwiony jesteś, nieprawdaż? bo ostatecznie nie jestem jeszcze w tem położeniu, abym była skazana na wychowywanie dzieci! Ale on zasługuje na wyjątek; posiada jedynie powaby młodości, a nic z jej niebezpieczeństw. Jego powaga i powściągliwość w towarzystwie dają zupełne gwarancye dla oczu świata, a za to tem milszy wydaje się wówczas, gdy się ośmieli nieco pod wpływem swobodniejszego sam na sam. To nie znaczy, abym już z nim kosztowała tych słodyczy na własny rachunek: jestem dopiero jego powiernicą; ale pod tą zasłoną przyjaźni zdaje mi się, iż spostrzegam bardzo żywą skłonność dla mnie, czuję zaś, że i ja nabieram jej coraz więcej dla niego. To byłaby naprawdę szkoda, gdyby tyle talentu i subtelności miało się zmarnować i stępić przy takiej gęsi, jak ta Volanges! Mam nadzieję, iż on się łudzi myśląc, że ją kocha: ona o tyle niżej stoi od niego! Nie jestem zazdrosna o nią, ale to byłoby dla niego proste samobójstwo: chcę go ocalić. Proszę cię więc, wicehrabio, dołóż starań, aby on nie mógł się zbliżyć do swojej Cecylii (jak przez niemądre przyzwyczajenie jeszcze ją nazywa). Pierwsze uczucie zawsze ma więcej siły, niżby się mogło wydawać: toteż nie byłabym niczego pewna, gdyby ją znowu miał ujrzeć, zwłaszcza w czasie mej nieobecności. Skoro wrócę, podejmuję się wszystkiego i ręczę za skutek.
Myślałam o tem, i bardzo, aby wziąć młodego człowieka ze sobą: ale wyperswadowałam to sobie z prostej ostrożności; a przytem obawiałam się, aby nie spostrzegł czego między Bellerochem a mną. Byłabym w rozpaczy, gdyby się miał czegokolwiek domyśleć. Pragnę bodaj w wyobraźni jego oddać mu się czystą i bez zmazy; słowem, taką, jaką trzebaby być, aby być jego godną.

Paryż, 15 października 17**.


LIST CXIV.

Prezydentowa de Tourvel do pani de Rosemonde.

Droga przyjaciółko, idę za potrzebą mego żywego niepokoju i mimo iż nie wiem, czy będziesz mi w stanie odpowiedzieć, nie mogę się powstrzymać od przesłania ci tego zapytania. Stan pana de Valmont, o którym mówisz, że jest bez niebezpieczeństwa, budzi we mnie więcej obaw, niźli ty, pani, zdajesz się je odczuwać. Często się zdarza, że melancholia i niechęć do świata są początkowym objawem jakiejś poważnej choroby: dolegliwości ciała zarówno jak umysłu budzą pragnienie samotności, i nieraz wini się o dziwactwo tego, z kim należałoby jedynie współczuć za jego cierpienia.
Zdaje mi się, że powinienby przynajmniej poradzić się kogoś. W jaki sposób, sama będąc niezdrową, nie posiadasz pani przy sobie doktora? Mój lekarz, którego widziałam dziś rano, i którego, nie taję tego pani, starałam się wybadać ogólnie, jest zdania, że u osób z natury żywego usposobienia tego rodzaju nagła apatya zawsze jest poważnym objawem; powiedział również, że leczenie może okazać się bezsilne, o ile nie zastosuje się go dość wcześnie. Pocóż narażać na to niebezpieczeństwo kogoś, kto pani jest drogi?
Niepokój mój podwaja jeszcze to, iż od czterech dni nie mam od niego żadnych wiadomości. Mój Boże! czy pani mnie nie zwodzi co do jego stanu? Czemużby przestał do mnie pisać tak nagle? Gdyby to był jedynie skutek wytrwałości, z jaką zwracam mu jego listy, byłby się zdecydował może na to już wcześniej. Wreszcie, jakkolwiek nie wierzę w przeczucia, ale od kilku dni gnębi mnie jakiś smutek, który przeraża mnie poprostu. Och! może jesteśmy w przededniu najstraszliwszego nieszczęścia!
Nie zdołałabyś pani uwierzyć, i ja wstydzę się do tego przyznać, jak mi boleśnie jest nie odbierać już tych listów, których czytania odmawiałam tak uporczywie! Czułam przynajmniej, że on myśli o mnie! widziałam coś, co pochodzi od niego. Nie otwierałam tych listów, ale płakałam patrząc na nie i łzy płynęły mi z oczu słodziej i łatwiej. Te jedne łzy uśmierzały nieco nieustanne przygnębienie, jakiego doświadczam od czasu mego powrotu. Zaklinam cię, moja najlepsza przyjaciółko, napisz do mnie ty sama, natychmiast skoro tylko będziesz mogła; a zanim to nastąpi, prześlij mi codziennie bodaj jakąś wiadomość o sobie i o nim.
Widzę, że zaledwie znalazłam w tym liście jakieś słowo dla ciebie, pani; ale znasz wszakże moje uczucia, przywiązanie bez granic, serdeczną wdzięczność za twą tkliwą przyjaźń; wybaczysz to przez wzgląd na ten straszny ucisk w jakim żyję, na tę okropną męczarnię, w jakiej ciągle drżeć muszę przed nieszczęściem, którego może jestem przyczyną.
Do widzenia, najdroższa przyjaciółko; kochaj mnie, lituj się nademną. Czy będę miała list od ciebie dzisiaj?

Paryż, 16 października 17**.


LIST CXV.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

To jest rzecz w istocie niepojęta, moja piękna przyjaciółko, jak łatwo ludzie przestają się rozumieć wzajemnie, skoro tylko oddalą się od siebie. Jak długo byliśmy razem, mieliśmy zawsze o wszystkiem jedno mniemanie, jeden sposób widzenia; dlatego, że blizko od trzech miesięcy nie widujemy się z sobą, nie możemy zgodzić się w zdaniu, nawet co do najmniejszego drobiazgu. Kto z nas dwojga jest w błędzie? ty zapewne nie wahałabyś się w odpowiedzi; ale ja, rozsądniejszy, czy też tylko bardziej uprzejmy, nie chcę rozstrzygać. Odpowiadam jedynie na list i w dalszym ciągu zdaję ci sprawę z mego postępowania.
Przedewszystkiem dziękuję ci, markizo, za ostrzeżenie co do pogłosek, krążących na mój rachunek; ale nie trapię się niemi jeszcze: mam pewność, iż niebawem znajdę środki, aby im koniec położyć. Bądź spokojna; pojawię się z powrotem w świecie głośniejszy jeszcze niż przedtem i coraz godniejszy ciebie.
Mam nadzieję, że mi będzie nawet policzona za coś przygoda z małą de Volanges, o której ty zdajesz się mniemać tak niewiele: tak jak gdyby to było niczem zdmuchnąć, w ciągu jednego wieczora, młodą panienkę ukochanemu przez nią wielbicielowi; rozporządzać nią następnie wedle własnej ochoty, absolutnie jak swoją własnością i to nie zadając sobie najmniejszego trudu; uzyskać od niej to, czego się nie śmie nawet wymagać od dziewczyn, których to jest zawodem; i to, nie mącąc w niczem jej tkliwej miłości, nie przyprawiając ją o niestałość, nawet o niewierność: bowiem, istotnie, jej nie zaprzątam nawet jej główki! tak, że skoro mój kaprys przeminie, oddam ją z powrotem w ramiona czułemu kochankowi, zaledwie świadomą niejako wszystkiego co zaszło. Czyż to jest sztuczka tak pospolita? a potem, wierzaj mi, skoro raz wyjdzie z moich rąk, zasady jakie w nią wszczepię rozwiną się w niej z czasem; i przepowiadam, że nieśmiała uczenica wkrótce zabłyśnie w sposób przynoszący zaszczyt mistrzowi.
Jeżeli jednak ktoś bardziej smakuje w rodzaju heroicznym, ukażę mu prezydentową, ten słynny zbiornik wszelakiej cnoty! szanowaną nawet przez naszych najzuchwalszych! taką, słowem, że nikomu nawet na myśl nie przyszło przypuszczać do niej szturmu! pokażę ją, powiadam, jak zapomina o obowiązkach i cnocie, jak poświęca swoją dobrą sławę i dwa lata przykładnego życia, aby uganiać się za szczęściem pozyskania moich względów, aby upijać się rozkoszą kochania mnie; jak, za tyle ofiar jako jedynej nagrody żebrze jednego słowa, jednego spojrzenia, które nie zawsze uda się jej uzyskać. Zrobię więcej: porzucę ją; i albo wcale nie znam tej kobiety, albo nie będę miał następcy w jej sercu. Oprze się potrzebie szukania pociechy, przyzwyczajeniu do upojeń miłosnych, pragnieniu nawet zemsty. Słowem, będzie istniała jedynie przezemnie; ja jeden będę tym, który rozpoczął i który zamknie jej istnienie. Raz osiągnąwszy ten tryumf, powiem moim współzawodnikom: „Patrzcie na me dzieło i szukajcie w całem stuleciu drugiego takiego przykładu!“
Zapytasz mnie, skąd mi się bierze dzisiaj taki nadmiar zaufania w siebie? to dlatego, że od tygodnia jestem powiernikiem mojej uroczej pani: nie mówi mi swoich tajemnic, ale je podchwytuję. Dwa listy od niej do pani de Rosemonde pouczyły mnie dokładnie w tej mierze, tak że jeżeli będę czytał dalsze, to jedynie przez prostą ciekawość. Aby zwyciężyć, potrzeba mi jedynie zbliżyć się do niej. Środki mam już obmyślone i niezwłocznie wprowadzę je w życie.
Jesteś ciekawa, jak sądzę, markizo...? Ale nie, aby cię ukarać, że nie wierzysz w mój zmysł wynalazczy, nie powiem ci o niczem. Całkiem szczerze, zasługiwałabyś, markizo, abym ci odebrał moje zaufanie, przynajmniej na czas tej przygody; w istocie, gdyby nie słodka nagroda, jaką związałaś z tym tryumfem, nie mówiłbym ci o tem więcej. Widzisz, że jestem zagniewany. Jednakże, w nadziei, że się poprawisz, gotów jestem poprzestać na tej lekkiej karze; ulegając tedy pobłażliwszym uczuciom, zapominam na chwilę o moich wielkich zamiarach, aby pomówić z tobą nieco o twoich własnych.
Jesteś tedy, markizo, zakopana na wsi, nudna jak uczucie, i smutna jak wierność! I ten biedny Belleroche! Nie zadawalniasz się tem, aby mu dać pić wodę zapomnienia, ale pompujesz ją w niego, jak przy wodnej torturze! Jakże on się tam miewa? czy znosi dobrze nudności miłosne? Wiele dałbym za to, aby on się jeszcze tem więcej przywiązał do ciebie; ciekawy byłbym widzieć, jakie nowe, skuteczniejsze lekarstwo zdołałabyś mu obmyślić. Żal mi cię, istotnie, że byłaś zmuszona aż do tego się uciekać. Jeden raz tylko w mojem życiu uprawiałem miłość z obowiązku. Miałem z pewnością ważne powody potemu, gdyż było to z hrabiną de...; ale, po dwadzieścia razy, w jej ramionach miałem pokusę wykrzyknąć: „Pani, zrzekam się miejsca, o które się ubiegam, ale pozwól mi opuścić to, które zajmuję“. To też, ze wszystkich kobiet, które miałem, to jedyna, o której mówić źle sprawia mi prawdziwą przyjemność.
Co do twoich pobudek, to wydają mi się one, szczerze mówiąc, niewypowiedzianie pocieszne; słusznie przypuszczałaś, iż nie domyślę się następcy. Jakto! to dla Dancenyego zadajesz sobie całą fatygę! Ech! droga przyjaciółko, pozwólże mu ubóstwiać swoją cnotliwą Cecylię, i nie narażaj twej reputacyi dla takich zabawek dziecinnych. Pozwól studencikom zdobywać pierwsze wykształcenie przy pokojówkach, albo też bawić się z pensyonarkami w niewinne gry towarzyskie. Pocóż ci się ubierać w smarkacza, który nie będzie umiał ani cię wziąć, ani cię opuścić i z którym trzeba ci będzie wszystko robić samej? Mówię poważnie, nie pochwalam tego wyboru, i choćby udało się go niewiem jak utaić przed światem, poniżyłby cię przynajmniej w moich i twoich własnych oczach.
Czujesz, jak powiadasz, markizo, coraz więcej skłonności dla niego; cóż znowu! łudzisz się z pewnością i zdaje mi się nawet, iż doszedłem przyczyn twej omyłki. To zdrowe obrzydzenie do Belleroche’a przyszło na ciebie w porze przednowku; a wobec tego, iż Paryż nie nastręczył ci innego wyboru, myśli twoje, zawsze zbyt płoche, zwróciły się na pierwszy przedmiot, który znalazłaś pod ręką. Ale pomyśl, że za twoim powrotem, będziesz mogła wybierać wśród tysiąca; jeżeli zaś tak bardzo obawiasz się bezczynności, która grozi utratą wprawy, ofiaruję ci moją skromną osobę, aby zapełnić twoje wywczasy.
Od dzisiaj aż do czasu twego powrotu, moje perypetye będą ukończone w taki, czy inny sposób; a z pewnością ani mała Volanges, ani sama prezydentowa nawet, nie będą mnie zajmowały wówczas w tym stopniu, abym nie był zawsze gotów do twoich usług, ile tylko tego zapragniesz. Być może nawet, do tej pory, oddam już moją małą w ręce tak szanującego ją kochanka.
Pragnąc, aby zachowała o mnie przez całe życie mniemanie stawiające mnie w jej wspomnieniu ponad innych mężczyzn, wziąłem z nią rzecz z tonu, którego nie mógłbym podtrzymywać długo, nie nadwerężając mego zdrowia; toteż wycofałbym się z tej zabawy, gdyby nie troskliwość należna „sprawom rodzinnym“...
Czy mnie nie rozumiesz? Oto oczekuję właśnie drugiej epoki, aby potwierdzić me nadzieje i upewnić się, że zamiary powiodły mi się w całej pełni. Tak, piękna przyjaciółko, mam już pierwszą oznakę, że małżonek mej uczennicy nie będzie narażony na obawę bezpotomnego zejścia ze świata i że głowa rodziny Gercourtów będzie zarazem jedynie młodszą linią rodziny Valmontów. Ale pozwól mi skończyć wedle mojej myśli tę sprawę, którą podjąłem jedynie na twoje prośby. Pomyśl, że jeżeli przyprawisz Dancenyego o niewierność, odejmiesz cały pieprzyk temu wydarzeniu. Zważ wreszcie, że ofiarowując się zastąpić go przy tobie, mam, o ile mi się zdaje, niejakie prawa pierwszeństwa.
Liczę na to tak bardzo, że nie lękałem się skrzyżować twoich planów, przyczyniając się sam do odświeżenia tkliwych uczuć nieśmiałego kochanka dla pierwszego i godnego przedmiotu swojego wyboru. Zastawszy wczoraj naszą pupilkę zajętą pisaniem do niego i przerwawszy jej zrazu to słodkie zatrudnienie dla innego jeszcze słodszego, kazałem jej następnie pokazać sobie list; że zaś wydał mi się zimny i wymuszony, wytłómaczyłem jej, że nie w ten sposób zdoła pocieszyć swego wielbiciela. Nakłoniłem ją, aby napisała inny, pod moim dyktandem, gdzie, naśladując najlepiej jak umiałem jej szczebiotanie, starałem się podsycić miłość młodego człowieka bardziej realnemi nadziejami. Młoda osóbka była zachwycona, jak mi mówiła, iż przyszła bez trudu do tak pięknego stylu: na przyszłość ja mam się zajmować jej korespondencyą. I czegóż ja nie robię dla tego Dancenyego? Będę naraz jego przyjacielem, powiernikiem, rywalem i kochanką! Jeszcze w tej chwili oddaję mu przysługę, ocalając go z twoich niebezpiecznych więzów. Tak, niebezpiecznych; gdyż posiadać ciebie a potem utracić, to znaczy kupić chwilę szczęścia za całą wieczność niedoli.
Do widzenia, piękna przyjaciółko, postaraj się załatwić z Belleroche’m najrychlej jak potrafisz. Daj pokój Dancenyemu i zgódź się sama odnaleźć i mnie dać podzielić z tobą niezapomniane słodycze naszego pierwszego związku.
P. S. Winszuję ci, markizo, blizkiego osądzenia twojego procesu. Bardzo będę rad, iż ten szczęśliwy wypadek wypadnie za mego panowania.

Z Zamku de * * * , 17 października 17**.


LIST CXVI.

Kawaler Danceny do Cecylii Volanges.

Pani de Merteuil wyjechała dziś rano na wieś; i oto, urocza Cecylio, pozbawiony jestem jedynej pociechy, jaka mi pozostawała w czasie twojej nieobecności, to jest by mówić o tobie ze wspólną naszą przyjaciółką. Od pewnego czasu, pozwoliła mi darzyć się tym tytułem; skorzystałem z tego skwapliwie, odnosząc wrażenie, że przez to tem więcej zbliżam się do ciebie. Mój Boże! jaka ta kobieta jest miła! ileż pociągającego uroku umie tchnąć w swoją przyjaźń! Zdawałoby się, że w to słodkie uczucie wkłada wszystko to, czego tak stale odmawia miłości. Gdybyś wiedziała, jak ona cię kocha, jak lubi przysłuchiwać się, gdy mówię jej o tobie!... Z pewnością to przywiązuje mnie tak bardzo do niej. Jakież to szczęście móc żyć wyłącznie dla was obu, przechodzić nieustannie od rozkoszy miłości do słodyczy przyjaźni, poświęcać im całe istnienie, być do pewnego stopnia punktem styczności waszego wzajemnego przywiązania; czuć nieustannie, że starając się o szczęście jednej, pracuję równocześnie i dla szczęścia drugiej! Kochaj, kochaj bardzo, moja Cesiu słodka, tę czarującą kobietę. Dodaj jeszcze ceny temu przywiązaniu, jakie mam dla niej, podzielając je w całej pełni. Od czasu jak zakosztowałem uroków przyjaźni, pragnąłbym, abyś i ty doświadczyła ich z kolei. Przyjemność, której nie dzielę z tobą, jest dla mnie jedynie połowiczną przyjemnością. Tak, Cecylio, pragnąłbym otoczyć twoje serce samemi najsłodszemi uczuciami, tak aby każde z jego uderzeń budziło w tobie wzruszenie szczęścia, i jeszcze wówczasbym mniemał, iż zdołam jedynie oddać ci cząstkę tej błogości, jaką otrzymałbym od ciebie.
I czemuż trzeba, aby te czarowne marzenia były jedynie chimerą wyobraźni! Widzę dobrze, że nadzieja, jaką mi uczyniłaś, iż będę mógł widywać cię na wsi, nie spełni się nigdy. Jedyną pociechą, jaka mi pozostała, to jest wytłómaczyć sobie, że w istocie nie było to dla ciebie możebne. I ty nie spieszysz mi tego powiedzieć, użalić się nad tem wraz ze mną! Dwa razy już moje skargi w tym przedmiocie pozostały bez odpowiedzi. Och! Cecylio! Cecylio! ja wierzę silnie, iż ty mnie kochasz wszystkiemi zdolnościami twej duszy, ale twoja dusza nie jest tak płomienna jak moja! Czemuż nie mnie przypadło zwalczać te przeszkody? Umiałbym cię rychło przekonać, że nic nie jest niepodobnem dla miłości.
Nie donosisz mi również wcale, kiedy ma się skończyć to okrutne rozłączenie; tutaj przynajmniej może będę cię mógł widywać. Twoje urocze spojrzenia pokrzepią mą zgnębioną duszę; ich słodka wymowa doda otuchy memu sercu, które niekiedy, zaprawdę, potrzebowałoby tego. Daruj, Cecylio moja; ta obawa nie jest posądzeniem. Ja wierzę w twoją miłość, w twą stałość. Och! nazbyt nieszczęśliwy byłbym, gdybym wątpił o tem. Ale tyle przeszkód! i ciągle nowych! Smutny jestem, moja ukochana, bardzo smutny. Zdaje się, że ten wyjazd pani de Merteuil odnowił we mnie poczucie całej mej niedoli.
Do widzenia, Cecylio moja, do widzenia, ukochana. Pamiętaj, że twój miły cierpi i że ty jedna możesz mu wrócić szczęście.

Paryż, 19 października 17**.


LIST CXVII.

Cecylia Volanges do Kawalera Danceny.

(List dyktowany przez Valmonta).

Czy myślisz, ukochany, że trzeba aż twoich wymówek, abym się czuła smutną, kiedy wiem, że ty się trapisz? czy wątpisz, że przechodzę zarówno z tobą wszystkie twoje cierpienia? Wiem dobrze, co ciebie martwi; to że ostatnie dwa razy, kiedy prosiłeś mnie, abyś mógł przybyć tutaj, nie odpowiedziałam ci na to: ale czy to tak łatwo dać taką odpowiedź? Czy ty myślisz, że ja nie wiem, że to bardzo niedobrze zrobić to, czego ty chciałbyś? Pomyśl tylko, jeżeli tak mi jest już trudno odmówić ci zdaleka, cóżby dopiero było, gdybyś był tutaj! I potem, za to, że cię chciałam pocieszyć na chwilę, musiałabym być nieszczęśliwą przez całe życie!
Posłuchaj, ja nie mam tajemnic dla ciebie; oto moje pobudki, sam je osądź. Byłabym może uczyniła to czego pragniesz, ale wszakże ci pisałam, co zaszło. Otóż ten pan de Gercourt, który jest przyczyną całego naszego strapienia, nie przybędzie jeszcze tak prędko; że zaś, od niejakiego czasu, mama mi okazuje bardzo wiele dobroci, a i ja także staram się być z nią jak najczulej, kto wie, czego nie uda się od niej uzyskać? A gdybyśmy mogli być szczęśliwi tak, żebym nie musiała sobie nic wyrzucać, czyby to nie było o wiele lepiej? Jeżeli mam wierzyć temu, co mi często mówiono, to nawet sami mężczyźni nie kochają potem tak bardzo swoich żon, skoro one zanadto ich kochały, zanim jeszcze były ich żonami. Ta obawa powstrzymuje mnie bardziej jeszcze, niż wszystkie inne względy. Mój najdroższy, czy ty nie jesteś pewny mego serca i czy nie będzie zawsze na to dosyć czasu?
Posłuchaj, przyrzekam ci, że jeżeli nie zdołam uniknąć tego nieszczęsnego małżeństwa z panem de Gercourt, którego tak już nienawidzę, zanim go na oczy widziałam, nic mnie nie powstrzyma od tego, żebym była twoją natychmiast, jak tylko będę mogła, a nawet wcześniej jeszcze. Ponieważ dbam o to tylko, abyś ty mnie kochał, a ty będziesz widział, że jeśli robię źle, to nie z mojej winy, pozatem mnie nic nie będzie obchodziło; bylebyś mi przyrzekł, że zawsze mnie będziesz kochał tak jak teraz. Ale, mój najdroższy, aż do tego czasu pozwól mi robić tak jak robię; i nie żądaj odemnie rzeczy, których dla ważnych powodów nie mogę uczynić, a których, mimo to, tak przykro mi odmawiać.
Chciałabym także bardzo, aby pan de Valmont nie był taki natarczywy za ciebie; to mnie tylko tem więcej czyni nieszczęśliwą. Och, masz w nim dobrego przyjaciela, wierz mi! Troszczy się o wszystko za ciebie tak, że ty sam nie mógłbyś lepiej. Ale do widzenia, drogi mój; bardzo późno zaczęłam pisać do ciebie i zużyłam na to większą część nocy. Idę się położyć i odzyskać czas stracony. Ściskam cię, ale już nie łaj mnie więcej.

Z Zamku  * * * , 18 października 17**.


LIST XCVIII.

Kawaler Danceny do Markizy de Merteuil.

Jeżeli mam wierzyć kalendarzowi, dopiero dwa dni upłynęły, urocza przyjaciółko, od czasu twego wyjazdu; ale jeżeli mam wierzyć memu sercu, to dwa wieki. Otóż, słyszałem to z własnych ust twoich, że jedynie sercu zawsze wierzyć należy: zatem już wielki czas, abyś wracała i wszystkie twoje sprawy muszą być od dawna ukończone. I jakże chcesz pani, abym interesował się twoim procesem, skoro, czy w razie wygranej czy przegranej, ja muszę zawsze jednako ponosić jego koszta, dręcząc się twoją nieobecnością? Och, jakże miałbym ochotę robić ci wymówki! Jak ciężko jest, mając tak piękny przedmiot do żalu i niezadowolenia, nie mieć prawa ich okazywać!
Czyż to nie jest jednak prawdziwa niewierność, czarna zdrada, zostawiać tak swego przyjaciela zdala od siebie, przyzwyczaiwszy go wprzódy, aby się nie mógł obchodzić bez twojej obecności? Napróżnobyś się radziła pani swoich adwokatów: nie znajdą usprawiedliwienia dla tak niegodziwego postępku; zresztą ci ludzie umieją tylko rozumować, a uczucie nie da się zaspokoić rozumowaniem.
Co do mnie, tyle razy mówiłaś mi, markizo, iż rozsądek każe ci podjąć tę podróż, że doprowadziłaś mnie do zupełnego poróżnienia z tym panem. Nie chcę go już w niczem słuchać; nawet wówczas, gdy mi mówi, aby zapomnieć o tobie. Mimo to, ten rozsądek radzi bardzo rozsądnie; i doprawdy, to nie byłoby tak trudne do wykonania, jak pani przypuszcza. Wystarczyłoby tylko pozbyć się przyzwyczajenia myślenia ustawicznie o pani; nie spotykam zaś nic, upewniam panią, coby zdołało mi ją przypomnieć.
Nasze najpiękniejsze kobiety, te które cieszą się rozgłosem największego powabu, są jeszcze tak dalekie od pani, że mogłyby mi dać o niej jedynie bardzo słabe wyobrażenie. Daremnie się silą, daremnie dokładają wszelkich możliwych starań: brakuje im zawsze tego, że nie są tobą, a w tem właśnie leży cała siła twego uroku. Na nieszczęście, gdy dni się tak wloką, i gdy się jest bezczynnym, zaczyna się marzyć, buduje zamki na lodzie, tworzy sobie chimerę; stopniowo wyobraźnia się rozpala; pragnie upiększyć swoje dzieło, gromadzi wszystko miłe, wszystko ładne, wszystko ponętne, dochodzi wreszcie do doskonałości; i gdy się posunęło tak daleko, portret sprowadza myśl do modelu, i jest się nagle zdziwionym, widząc, iż myślało się cały czas jedynie o pani!
W tej chwili nawet znowu padłem ofiarą prawie że takiej omyłki. Pani myśli może, że ja usiadłem do pisania poto, aby się panią zajmować? otóż wcale nie: jedynie, aby się rozerwać. Miałem tyle rzeczy do powiedzenia pani, których ty wcale nie byłaś przedmiotem, a które, jak pani wie dobrze, obchodzą mnie nader żywo; i oto myśl moja tak zeszła na bezdroża. Od kiedyż to powab przyjaźni ma prawo nas odrywać od uroku miłości? Ach, gdybym się nad tem dobrze zastanowił, kto wie czybym nie doświadczył niejakiego wyrzutu! Ale sza! zapomnijmy o tym lekkim błędzie, z obawy, aby w niego nie popaść znowu; niechaj nawet moja przyjaciółka o nim się nie dowie.
Bo też czemu pani nie ma tutaj, aby rozmawiać ze mną, aby mnie naprowadzić na właściwą drogę, gdybym się zabłąkał, aby mi mówić o mojej Cecylii i zwiększyć, jeżeli to możliwe, szczęście jakiem jest dla mnie kochać ją, przez tę myśl tak słodką, że ta, którą kocham, jest twoją przyjaciółką? Tak, wyznaję, miłość jaką budzi we mnie stała mi się tem cenniejszą jeszcze, od czasu gdy ty, pani, zgodziłaś się przyjmować me zwierzenia. Tak lubię otwierać przed panią serce, zajmować cię memi uczuciami, odsłaniać ci je bez obawy! zdaje mi się, że są mi one droższe, odkąd pani raczysz je przyjmować! Patrzę na ciebie potem i mówię sobie: w niej zamknięte jest całe moje szczęście!
Nie mam nic nowego do doniesienia pani o swoich sprawach. List, który dostałem od niej zwiększa i umacnia moją nadzieję, ale opóźnia ją jeszcze. Jednakże pobudki Cesi są tak serdeczne i tak zacne, że nie mogę ani ganić jej za nie, ani się uskarżać. Być może, nie rozumiesz pani zbyt dobrze tego co ci mówię; ale bo czemuż cię tu niema? Chociaż się wszystko mówi swojej przyjaciółce, nie wszystko ośmiela się pisać. Tajemnice miłości zwłaszcza, są tak drażliwe, że nie można im pozwolić wędrować na los szczęścia. Jeśli już kiedy pozwala im się wymknąć, trzeba przynajmniej nie dać im się zgubić z oczu: trzeba niejako patrzeć, jak się dostają do nowego schronienia. Ach, wracaj więc, czarująca przyjaciółko; widzisz sama, jak powrót twój jest potrzebny. Zapomnij wreszcie o tysiącu przyczyn, które cię zatrzymują, lub naucz mnie, jak żyć tam, gdzie ciebie niema.

Paryż, 19 października 17**.


LIST CXIX.

Pani de Rosemonde do Prezydentowej de Tourvel.

Mimo, że cierpię jeszcze bardzo, droga ślicznotko, próbuję pisać do ciebie sama, aby móc ci mówić o tem, co ciebie zajmuje. Mój siostrzeniec trwa ciągle w mizantropii. Dowiaduje się codziennie bardzo regularnie o moje zdrowie, ale nie zjawił się osobiście, jakkolwiek go o to prosiłam. Mimo to spotkałam go dziś rano i to tam, gdzie się go nie spodziewałam wcale: mianowicie w kaplicy, dokąd udałam się po raz pierwszy od czasu mej przykrej dolegliwości. Dowiedziałam się dziś, że od czterech dni chodzi regularnie wysłuchać Mszy św. Dałby Bóg, aby to trwało!
Skoro weszłam, zbliżył się do mnie i powinszował mi bardzo serdecznie polepszenia, jakie zaszło w mojem zdrowiu. Ponieważ msza już miała się zacząć, przerwałam rozmowę, której spodziewałam się dokończyć później; ale znikł, zanim mogłam do niego podejść. Nie będę ci ukrywać, że wydał mi się nieco zmienionym. Ale, droga ślicznotko, nie każ mi żałować, żem zaufała w twój rozsądek, i nie przejmuj się zbyt żywo; a zwłaszcza bądź pewna, że wolałabym nawet cię zmartwić, niż okłamać.
Jeżeli mój siostrzeniec będzie upierał się w swojem zamknięciu, mam zamiar, skoro tylko polepszy mi się nieco, odwiedzić go w jego pokoju; będę się starała przeniknąć przyczynę tej szczególnej manii, która, przypuszczam, nie jest bez związku z twoją osobą. Doniosę ci wszystko, czego się dowiem. Żegnam cię, ponieważ nie mogę już ruszać palcami: a przytem gdyby Adelajda wiedziała, że pisałam, łajałaby mnie cały wieczór. Do widzenia, droga ślicznotko.

Z Zamku  * * * , 20 października 17**.


LIST CXX.

Wicehrabia de Valmont do ojca Anzelma,

zakonnika reguły Św. Bernarda, w klasztorze przy ulicy Św. Honoryusza.

Nie mam wprawdzie zaszczytu być znanym Wielebnemu Ojcu, jednakże wiem, jak zupełne zaufanie pokłada w nim pani prezydentowa de Tourvel, i wiem zwłaszcza, jak bardzo to zaufanie godnie jest umieszczone. Sądzę więc, iż mogę bez niedyskrecyi zwrócić się do pana, aby uzyskać od niego przysługę nader ważną, naprawdę godną jego świętego urzędu, w sprawie, w której pani de Tourvel zainteresowana jest niemniej odemnie.
Posiadam w rękach ważne papiery, które jej dotyczą. Papiery te nie mogą być powierzone nikomu i nie powinienem, ani też nie chcę złożyć ich w inne ręce jak tylko jej własne. Nie mam innego sposobu uwiadomienia o tem pani de Tourvel: przyczyny, może wiadome Ojcu od niej samej, ale których nie sądzę, iżbym miał prawo mu wyjawiać, skłoniły ją do uchylenia się od wszelkiej ze mną korespondencyi. Dzisiaj, wyznaję, nie potrafiłbym zganić tego jej postanowienia, zważywszy, iż pani de Tourvel nie mogła przewidzieć wypadków, których i ja sam nie przewidywałem: możebne były bowiem jedynie dla siły więcej niż ludzkiej.
Proszę zatem Wielebnego Ojca, aby zechciał powiadomić panią de Tourvel o moich nowych postanowieniach, i prosić ją w mem imieniu o widzenie się poufne. Pragnę, przynajmniej w części, naprawić winy moje szczerą skruchą; zarazem zaś, w jej oczach zniszczyć jedyne istniejące ślady błędów, jakich się dopuściłem względem jej osoby.
Dopiero po dopełnieniu tej wstępnej expiacyi ośmielę się złożyć u twoich stóp, Ojcze, korne wyznanie mych licznych nieprawości i błagać cię o pośrednictwo w pojednaniu o wiele ważniejszem i, na nieszczęście, trudniejszem jeszcze. Czy mogę spodziewać się, Wielebny Ojcze, iż nie odmówisz pomocy, tak potrzebnej mi i cennej? że raczysz wzmocnić mą słabość i poprowadzić kroki na nowej ścieżce, którą bardzo gorąco pragnę postępować, ale której — wyznaję to rumieniąc się — nie znam jeszcze? Oczekuję twej odpowiedzi z niecierpliwością człowieka, który żałuje i pragnąłby złe naprawić; tymczasem pozostaję z całem poważaniem i wdzięcznością, twoim najuniżeńszym etc.
P. S. Upoważniam Wielebnego Ojca, w razie gdyby uznał to za właściwe, do okazania tego listu w całości pani de Tourvel. Osobę tę szanować będę przez całe życie i nigdy w niej nie przestanę czcić istoty, którą niebo raczyło obrać sobie za narzędzie, aby, przez budujący przykład jej cnót, zawieść duszę moją ku drodze zbawienia.

Z zamku  * * * , 22 października 17**.


LIST CXXI.

Markiza de Merteuil do Kawalera Danceny.

Odebrałam twój list, mój nazbyt młody przyjacielu; ale zanim podziękuję, muszę cię za niego połajać: uprzedzam cię, że jeżeli się nie poprawisz, nie spodziewaj się już odemnie odpowiedzi. Porzuć zatem, jeżeli chcesz mnie posłuchać, ten ton pochlebno-pieszczotliwy, który staje się pustą igraszką słów, z chwilą gdy nie jest wyrazem miłości. Czy to jest styl przyjaźni? nie, mój przyjacielu: każde uczucie ma swój język, który mu odpowiada; posługiwać się innym, to znaczy fałszować myśli, jakie się wyraża. Wiem dobrze, że nasze światowe kobietki nie zdolne są nic wogóle zrozumieć, o ile im się czego nie przełoży na tę gwarę naszych salonów; ale sądziłam, wyznaję to, iż warta jestem, abyś mnie pan od nich odróżnił. Bardzo mnie to obeszło, może bardziej nawet, niżby powinno, że tak źle mnie oceniłeś.
Znajdzie pan więc w moim liście jedynie to, czego brakuje twojemu, to jest szczerość i prostotę. Powiem naprzykład, że bardzo byłabym rada pana tu oglądać, i że bardzo mi przykro mieć koło siebie jedynie osoby, które mnie nudzą, zamiast tych, które mi są miłe. To samo zdanie pan przetłómaczyłby z pewnością w ten sposób: Naucz mnie żyć tam, gdzie ciebie niema, tak, iż należałoby mi mniemać, że kiedy znajdziesz się przy boku ukochanej, nie będziesz umiał żyć, o ile mnie tam nie będzie jako trzeciej. Cóż za dzieciństwa! A te kobiety, którym brak jest zawsze tego, iż nie są mną! czy znajdziesz może także, iż tego brak jest twojej Cecylii? Oto masz, dokąd prowadzi ów sposób wyrażania się, który, nadużywany dziś do znudzenia, stał się jeszcze czemś gorszem niż żargon komplementów i jest niejako rodzajem formułki, do której się nie przywiązuje więcej wagi, niżeli do „bardzo uniżonego i powolnego sługi“.
Mój przyjacielu, skoro piszesz do mnie, to pisz poto, aby mi powiedzieć co czujesz i myślisz, a nie aby mi przesyłać zdania, które i bez ciebie znajdę, mniej lub więcej dobrze powiedziane, w pierwszym lepszym modnym romansie. Mam nadzieję, że nie pogniewasz się o to, co ci mówię, chociażbyś się nawet dopatrzył w tem nieco podrażnienia, bo nie zaprzeczam ci, że jestem trochę podrażniona: ale, aby uniknąć nawet cienia tej wady, jaką tobie wyrzucam, nie powiem panu, że podrażnienie to spotęgowane jest może odległością, jaka dzieli mnie od pana. Zdaje mi się, że, wszystko razem wziąwszy, więcej pan jest wart, niżeli proces i dwóch adwokatów, więcej może nawet niż nadskakujący Belleroche.
Widzi pan zatem, że zamiast zamartwiać się moją nieobecnością, powinienby się pan z niej cieszyć, bo nigdy jeszcze nie powiedziałam panu tak pięknego komplementu. Zdaje się, że przykład się udziela i że ja również zaczynam karmić pana pochlebnemi słówkami: ale nie, wolę pozostać przy mojej szczerości: ona tedy jedynie upewnia pana o serdecznej przyjaźni i życzliwości, jaką mam dla niego. Bardzo jest miło mieć młodego przyjaciela, którego serce zajęte jest gdzieindziej: takie jest moje zdanie, mimo iż większość kobiet inaczej się na to patrzy. Zdaje mi się, że z większą przyjemnością kosztuje się uczucia, które nie grozi żadnem niebezpieczeństwem; to też chętnie przeszłam wobec pana, dość wcześnie może, do roli powiernicy. Ale bo też wybrałeś pan sobie przedmiot miłości tak młody, iż dałeś mi sposobność spostrzec się po raz pierwszy, że zaczynam robić się stara! To dobrze dla pana: zapewniasz sobie w ten sposób długie lata wierności, a życzę z całego serca, aby ona była wzajemną.
Ma pan słuszność, ulegając pobudkom tkliwym i zacnym, które, wedle tego co mi piszesz, opóźniają twoje szczęście. Wy mężczyźni, wy nie macie pojęcia, co to jest cnota i ile kosztuje ją poświęcić! Ale skoro tylko kobieta choć trochę zdolną jest myśleć, musi zdawać sobię sprawę, że, niezależnie już od winy, upadek jest zarazem dla niej największem nieszczęściem; nie rozumiem też, jak która może się poddać, jeżeli ma bodaj chwilę czasu do zastanowienia.
Niech pan nie próbuje zwalczać tego mniemania, bo ono to właśnie przywiązuje mnie głównie do pana. Pan mnie ocali od niebezpieczeństw miłości; a jakkolwiek umiałam i sama obronić się jej dotąd, gotowa jestem na pana przenieść mą wdzięczność, i będę go lubiła za to lepiej i więcej. Kończąc na tem, mój drogi kawalerze, proszę Boga, aby cię miał w swojej świętej i wszechmocnej opiece.

Z Zamku  * * * , 22 października 17**.


LIST CXXII.

Pani de Rosemonde do Prezydentowej de Tourvel.

Miałam nadzieję, miła córeczko, że, będę mogła nareszcie uśmierzyć twe obawy: tymczasem przeciwnie, widzę ze smutkiem, że trzeba mi jeszcze je pomnożyć. Uspokój się jednak; mój siostrzeniec nie znajduje się w niebezpieczeństwie; nie można nawet powiedzieć, aby był istotnie chory. To pewna, że dzieje się w nim coś niezwykłego. Nic z tego nie rozumiem: ale opuściłam jego pokój z uczuciem smutku, może nawet przerażenia. Wyrzucam sobie, że i ciebie może zaniepokoję, ale nie mogę się powstrzymać aby o tem nie pomówić. Oto opis tego co zaszło: możesz być pewna, że jest wierny; mogłabym bowiem żyć drugie ośmdziesiąt lat, a nie zapomniałabym wrażenia, jakie na mnie zrobiła ta smutna scena.
Udałam się tedy rano do mego siostrzeńca; zastałam go przy pisaniu, otoczonego stosami papierów. Pogrążony był w swojem zajęciu do tego stopnia, że byłam już na środku pokoju, a on jeszcze nie odwrócił głowy. Skoro mnie wreszcie spostrzegł, zauważyłam bardzo dobrze, iż, wstając z krzesła, wysilał się, aby ukryć bolesny wyraz fizyognomii; być może, dlatego właśnie wpadło mi to w oczy. Prawda, że był nieuczesany i bez pudru: ale wydał mi się blady i mizerny, a zwłaszcza bardzo zmieniony na twarzy. Spojrzenie, które znałyśmy tak żywem i wesołem, było smutne i przybite; słowem, mówiąc między nami, lepiej żeś go nie widziała w tym stanie: bowiem miał wygląd bardzo wzruszający i łatwo byłby mógł w tobie zbudzić owo tkliwe współczucie, które jest jedną z niebezpiecznych zasadzek miłości.
Jakkolwiek mocno zmieszana tem wszystkiem, zawiązałam mimo to rozmowę tak, jak gdybym nic nie zauważyła. Zaczęłam mówić zrazu o jego zdrowiu, próbowałam użalać się na jego zamknięcie trącące mocno dziwactwem i starałam się zaprawić wesołością moją małą połajankę: ale on odpowiedział jedynie skupionym tonem: „To jeden błąd więcej, przyznaję; ale będzie naprawiony wraz z innymi“. Jego wyraz, więcej jeszcze niż słowa, zmąciły nieco mój żartobliwy ton: rzekłam tylko coprędzej, iż nazbyt wiele wagi przywiązuje do zwykłej przyjacielskiej wymówki.
Zaczęliśmy zatem znowu rozmawiać spokojnie. Powiedział mi, w parę chwil potem, iż pewna sprawa, najważniejsza w jego życiu powoła go może niebawem do Paryża: obawiając się jakichś zwierzeń, których nie chciałam, powiedziałam jedynie, że więcej rozrywki byłoby wskazanem dla jego zdrowia. Dodałam, że tym razem nie będę w niczem na niego nalegać, gdyż kocham moich przyjaciół dla nich, a nie dla siebie; wówczas, na to zdanie tak proste, on ścisnął mnie za ręce i rzekł z przejęciem, którego nie umiem ci opisać: „Tak, cioteczko, kochaj, kochaj bardzo siostrzeńca, który cię czci i miłuje; i, jak powiadasz, kochaj go dla niego samego. Nie trap się o jego los i nie mąć próżnym żalem wiecznej szczęśliwości, jakiej on ma nadzieję dostąpić niebawem. Powtórz mi, że mnie kochasz, że mi przebaczasz; tak, ty mi przebaczasz, znam twoją dobroć: ale czy mogę spodziewać się tej samej pobłażliwości od tych, których tyle obraziłem?“ Przy tych słowach pochylił się do moich rąk, jak sądzę, aby ukryć oznaki boleści, którą dźwięk głosu zdradził mi pomimowoli.
Wzruszona bardziej, niżbym umiała powiedzieć, podniosłam się pospiesznie; z pewnością musiał zauważyć moje przerażenie, gdyż natychmiast, opamiętując się, dodał: „Wybacz, wybacz mi, pani; czuję, że sam nie wiem, co mówię. Proszę, racz zapomnieć o moich słowach i pamiętaj jedynie o mej głębokiej czci. Nie omieszkam, dodał, złożyć ci jeszcze raz jej wyrazów przed wyjazdem“. Zdawało mi się, że to ostatnie zdanie miało na celu położyć kres moim odwiedzinom; zaczem niebawem opuściłam pokój.
Z tem wszystkiem, im dłużej się zastanawiam, tem nie domyślam się, co on mi chciał powiedzieć. Co to jest za sprawa, najważniejsza w jego życiu? za co prosi mnie o przebaczenie? skąd mu się wzięła ta nagła czułość? Zadawałam sobie te pytania z tysiąc razy, nie znajdując odpowiedzi. Nie widzę w tem nawet nic, coby odnosiło się do ciebie: mimoto, jako że oczy miłości są bardziej jasnowidzące od oczu przyjaźni, nie chciałam nic zataić przed tobą z tego zdarzenia.
Cztery razy musiałam zasiadać nanowo, aby napisać ten długi list, który byłby jeszcze dłuższy, gdyby nie to, iż czuję się nazbyt zmęczona. Do widzenia, droga ślicznotko!

Z Zamku  * * * 23 października 17**.



LIST CXXIII.

Ojciec Anzelm do Wicehrabiego de Valmont.

Otrzymałem, panie wicehrabio, list, którym mnie pan zaszczycił i zaraz wczorajszego dnia udałem się, idąc za pańskiem życzeniem, do wymienionej osoby. Wyłożyłem jej przedmiot i pobudki pańskiego żądania. Mimo, iż zrazu obstawała przy roztropnem postanowieniu jakie powzięła poprzednio, skoro jej przedstawiłem, iż odmową swoją stawia może przeszkodę twemu szczęśliwemu nawróceniu i sprzeciwia się niejako w ten sposób miłosierdzia pełnym widokom Opatrzności, zgodziła się przyjąć twe odwiedziny, pod warunkiem wszelako, że będą to ostatnie i poleciła mi oznajmić ci, panie wicehrabio, iż oczekuje cię w najbliższy czwartek, 28-go. Gdyby ten dzień był ci niedogodny, zechcesz uwiadomić ją o tem i naznaczyć inny. List twój będzie przyjęty.
Mimo to, panie wicehrabio, przyjm moją radę i nie zwłócz z tem bez ważnej przyczyny, aby się móc tem rychlej i już wyłącznie poświęcić chwalebnym postanowieniom, jakie mi objawiłeś. Pomyśl, że kto ociąga się z korzystaniem z momentu łaski, naraża się na to, iż może mu być ona odjęta; że jeżeli dobroć boska jest nieskończona, działanie jej jest jednak ograniczone sprawiedliwością; i że może przyjść chwila, w której Bóg miłosierdzia zmienia się w Boga pomsty.
Jeżeli zechcesz nadal zaszczycać mnie swą ufnością, bądź pewien, iż poświęcę ci najchętniej wszystkie me starania, skoro tylko tego zapragniesz. Jakkolwiek liczne są moje zatrudnienia, najważniejszą sprawą będzie zawsze dla mnie wypełniać obowiązki świętego urzędu któremu jestem całą duszą oddany, zaś najpiękniejszą chwilą mojego życia ta, w której ujrzę moje wysiłki uwieńczone błogosławieństwem Wszechmogącego. My, słabi grzesznicy, cóż my możemy zdziałać sami przez się! Ale Bóg, który cię powołuje, może wszystko; jego to dobroci będziemy winni zarówno, ty stałe pragnienie połączenia się z nim, ja zaś środki, aby cię doń doprowadzić. Przy Jego to pomocy mam nadzieję przekonać cię niebawem, że jedynie święta wiara nasza zdolna jest dać, nawet w tem życiu, szczęście trwałe i mocne, którego napróżno się szuka w zaślepieniach ludzkich namiętności.

Paryż, 25 października 17**.


LIST CXXIV.

Prezydentowa de Tourvel do Pani de Rosemonde.

Wśród zdumienia, w jakiem mnie pogrążyła nowina, o której dowiedziałam się wczoraj, nie zapominam o radości, jaką ona tobie, pani, musi sprawić: spieszę przeto, aby ci jej udzielić. Pan de Valmont nie myśli już ani o mnie, ani o swej miłości; pragnie jedynie naprawić skruchą i budującem życiem błędy, a raczej zbłąkania młodości. Zostałam powiadomiona o tem wielkiem wydarzeniu, przez Ojca Anzelma, do którego się zwrócił z prośbą o duchową opiekę na przyszłość, jak również o wyjednanie mu rozmowy ze mną. Głównym jej przedmiotem będzie, jak sądzę, zwrócenie mi listów, które zachował dotąd, wbrew memu ponawianemu w swoim czasie żądaniu.
Wolno mi jedynie przyklasnąć tej szczęśliwej odmianie i czuć się szczęśliwą, jeżeli, jak on twierdzi, danem mi było w czemkolwiek przyczynić się do niej. Ale czemuż trzeba było abym ja stała się jej narzędziem i abym musiała ją przypłacić spokojem mego życia? Czyż szczęście pana de Valmont mogło się w każdym wypadku ziścić jedynie kosztem mej niedoli? Och! daruj mi tę skargę, ukochana przyjaciółko. Wiem, że nie do mnie należy zgłębiać wyroki Wszechmocnego: ale gdy ja Go błagam bez przerwy i ciągle napróżno o siłę zwalczenia mej nieszczęśliwej miłości, On użycza tej siły jemu, który tego wcale nie żądał, a mnie zostawia bez ratunku, zdaną wyłącznie na pastwę własnej niemocy!
Ale uciszmy to występne szemranie. Czyliż nie wiem, iż dziecię marnotrawne uzyskało, za swoim powrotem, więcej łask od ojca, niż syn który nigdy domu nie opuścił? Jakiegoż rachunku możemy żądać od tego, który nam nic nie jest winien? A gdyby nawet było możebne, abyśmy mieli jakieś prawa u Niego, jakież jabym mogła sobie rościć? Czyż mogę szczycić się zwycięstwem, które winna jestem jedynie Valmontowi? On mnie ocalił: i ja śmiałabym się uskarżać, cierpiąc dla niego? Nie: cierpienia moje będą mi drogie, jeżeli zdołają okupić jego szczęście. Potrzeba widocznie było, aby on powrócił kiedyś do wspólnego Ojca. Bóg, który go ukształtował, musiał miłować swoje dzieło. Nie stworzył snać tej istoty tak pełnej uroku poto, aby ją skazać na wieczne potępienie. To mnie przystało ponosić karę za mą zuchwałą nierozwagę. Skoro mi było wzbronionem kochać Valmonta, czyliż nie powinnam była czuć, iż nie wolno mi jest przebywać w jego pobliżu?
Błędem moim lub też nieszczęściem jest to, iż zbyt długo zamykałam oczy na tę prawdę. Ty jesteś mi świadkiem, droga i godna przyjaciółko, że zdobyłam się na poświęcenie, skoro tylko uznałam jego konieczność. Ale tem straszliwszem stało mi się ono teraz, odkąd wiem, że pan de Valmont przestał je podzielać. Czy mam ci wyznać, że ta myśl jest obecnie moją najsroższą męczarnią! Ach, ta niegodziwa duma, która sprawia, iż wśród własnych nieszczęść szukamy pociechy w niedolach, które drudzy przez nas cierpią! Och! ja zwyciężę to oporne serce, przyzwyczaję je do upokorzeń.
W tym celu głównie zgodziłam się wreszcie przyjąć, w przyszły czwartek, bolesne odwiedziny pana de Valmont. W tym dniu usłyszę z własnych jego ust, że nie jestem mu już niczem, że wrażenie słabe, i przelotne, jakie uczyniłam na nim, zupełnie się już zatarło! Wzrok jego spoczywać będzie na mnie bez wzruszenia, podczas gdy ja, z obawy zdradzenia się, będę musiała oczy kierować ku ziemi. Te listy, których odmawiał tak długo moim tylokrotnym prośbom, otrzymam z powrotem dzięki jego zobojętnieniu; zwróci mi je, jak przedmioty zbyteczne i bez wartości; i moje drżące ręce, przyjmując ten upokarzający depozyt, będą czuły, że zwraca go im ręka spokojna i pewna! Wreszcie, ujrzę jak się oddala... na zawsze! I moje spojrzenia, które pobiegną za nim, nie spotkają jego spojrzeń, odwracających się ku mnie!
I mnie było przeznaczonem tyle upokorzenia! Och! niechaj ono przynajmniej obróci się na pożytek, przenikając mnie do głębi poczuciem mej słabości... Tak, te listy, o które on nie dba już więcej, ja je przechowam z całą pieczołowitością. Nałożę sobie wstyd odczytywania ich codzień, dopóki łzy nie wytrą z nich ostatniego śladu; jego zaś listy spalę jako truciznę niebezpieczną, która skaziła moją duszę. Och! i czemże jest miłość, jeżeli każe nam żałować nawet niebezpieczeństw, jakiemi nam zagraża; jeżeli trzeba się jej obawiać dla siebie wówczas jeszcze, kiedy się jej już nie budzi! Uchodźmy przed tą złowrogą namiętnością, która zostawia jedynie wybór pomiędzy hańbą a nieszczęściem, a często nawet jednoczy je oboje; niech mi bodaj opamiętanie zastąpi miejsce cnoty.
Jakże ten czwartek jest jeszcze daleko! czemuż nie mogę spełnić natychmiast tego bolesnego poświęcenia i pogrzebać w niepamięci jego przyczynę i przedmiot zarazem! Drażnią mnie te odwiedziny; żałuję, iż na nie zezwoliłam. I pocóż jemu widzieć mnie jeszcze? czemże jesteśmy teraz jedno dla drugiego? Jeżeli mnie obraził, przebaczam mu. Winszuję nawet, iż pragnie naprawić swoje błędy; pochwalam mu to. Uczynię więcej, będę go naśladować; i ja popadłam w te same zbłąkania: przykład jego mnie nawróci. Ale skoro jego zamiarem jest uciec przedemną, i pocóż szuka mnie jeszcze? Czyż nie powinniśmy dążyć, aby jak najrychlej zapomnieć jedno o drugim? Och, tak! to będzie teraz mojem jedynem staraniem.
Jeżeli pozwolisz, droga przyjaciółko, to do ciebie pospieszę, aby się oddać temu trudnemu zadaniu. Jeżeli będę potrzebowała pomocy, może nawet pociechy, pragnę otrzymać je tylko od ciebie. Ty jedna umiesz zrozumieć mnie i przemawiać do mego serca. Twoja droga przyjaźń wypełni całe me istnienie. Będę ci winna moj spokój, szczęście, cnotę; a owocem twej dobroci dla mnie będzie to, iż uczynisz mnie jej godną.
Zdaje mi się, że w czasie pisania tego listu serce moje niejednokrotnie poniosło mnie na bezdroża; przypuszczam to przynajmniej po wzruszeniu jakie towarzyszyło mi w czasie pisania. Jeżeli znajdziesz w mym liście jakie uczucia, za którebym się powinna rumienić, osłoń je twoją pobłażliwą przyjaźnią; odwołuję się do niej w zupełności. Nie tobie, pani, pragnę ukrywać by najmniejsze drgnienia mego serca.
Bądź zdrowa, czcigodna przyjaciółko. Mam nadzieję, że za niewiele dni oznajmię ci dzień mego przybycia.

Paryż, 25 października 17**.


LIST CXXV.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

A więc nareszcie zwyciężyłem tę dumną kobietę, która śmiała mniemać, iż mnie zdoła się opierać! Tak, droga przyjaciółko, jest moją, zupełnie moją; od wczoraj nie ma już prawa niczego mi odmówić.
Pozostaję jeszcze nazbyt pod wrażeniem mego szczęścia, aby móc je ocenić: ale sam zdumiony jestem nieznanym czarem, jakiego doznałem. Czyżby to więc było prawdą, że cnota podnosi wartość kobiety nawet w chwili jej upadku? Nie; zostawmy starym piastunkom te niedorzeczne baśnie. Czyż nie spotyka się prawie wszędzie mniej lub więcej dobrze udanego oporu przy pierwszym tryumfie? a czyż znalazłem gdziekolwiek ten urok, o którym mówię? nie jest to jednak, mimo wszystko, urok miłości; bowiem, jakkolwiek miewałem niekiedy przy tej dziwnej kobiecie chwile roztkliwienia dość podobne do tego upokarzającego uczucia, zawsze umiałem je zwyciężyć i wrócić do moich zasad. Jeżeli nawet wczorajsza scena poniosła mnie, jak mi się zdaje, nieco dalej niż się spodziewałem; jeżelim przez chwilę podzielał zamęt i upojenie jakie obudziłem, to owo przemijające złudzenie byłoby się już obecnie rozwiało; a tymczasem urok trwa ciągle. Wyznaję, iż poddałbym się nawet z rozkoszą jego działaniu, gdyby mnie nie przejmował zarazem pewnym niepokojem. Czyżbym, w moim wieku, jak student jaki pozwolił powodować sobą jakiemuś uczuciu niezależnemu odemnie i nieznanemu? Nie, trzeba, przedewszystkiem, zwalczyć je i zbadać.
Być może zresztą, że już odgadłem przyczynę. Podobam sobie przynajmniej w tej myśli i chciałbym, aby była prawdziwa.
Z tłumu kobiet, przy których spełniałem aż do tego dnia rolę i obowiązki kochanka, każda zdradzała conajmniej tyle ochoty oddania się, ile ja miałem chęci nakłonienia jej do tego: utarło się niemal nazywać świętoszkami te, które wychodziły jedynie do połowy drogi, w przeciwstawieniu do tylu innych, których wyzywająca obrona bardzo niedostatecznie osłaniała pierwsze kroki zachęty z ich strony.
Tutaj, przeciwnie, znalazłem pierwotne usposobienie dla mnie niekorzystne, umocnione jeszcze potem radami i oskarżeniami kobiety kierowanej nienawiścią, ale widzącej jasno; znalazłem wrodzoną trwożliwość i pełne delikatności uczucia wstydu; przywiązanie do cnoty płynące z zasad religijnych i mające za sobą dwa lata tryumfu; patrzyłem wreszcie na zadziwiające postępki, natchnione temi rozmaitemi pobudkami: postępki, których jedynym celem było umknąć się moim zabiegom.
Nie jest to zatem, jak w moich innych przygodach, zwykła kapitulacya mniej albo więcej zaszczytna, i z której łatwiej jest korzystać niż wbijać się w pychę; to zwycięztwo zupełne, kupione uciążliwą walką i odniesione dzięki umiejętnym obrotom wojennym. Nic zatem dziwnego, że ten tryumf, który zawdzięczam tylko sobie, staje mi się tem cenniejszym; i nadmiar rozkoszy jaką odczułem w chwili zwycięztwa i pod której czarem jeszcze pozostaję, jest jedynie słodkiem wrażeniem poczucia swojej chwały. Trafia mi do przekonania ten sposób patrzenia na rzeczy: ratuje mnie od upakarzającej myśli, że mógłbym, w jakimkolwiek względzie, zawisłym być od niewolnicy, którą poddałem memu jarzmu; że nie posiadam w sobie samym pełni mojego szczęścia i że władza sycenia mnie całą jego potęgą miałaby być dana tej a tej kobiecie, za wyłączeniem wszystkich innych.
Te budujące rozmyślania będą miarodajne dla mego zachowania się w tej osobliwej przygodzie: możesz być pewna, że nie pozwolę się spętać w ten sposób, abym nie mógł w każdej chwili skruszyć tych nowych kajdanów, wedle mojej dobrej woli i ochoty. Ale oto już mówię ci o zerwaniu, a ty nie wiesz jeszcze, w jaki sposób nabyłem praw do niego; słuchaj zatem: zwracałem tak baczną uwagę i na własne słowa i na odpowiedzi z jakiemi się spotykały, że mam nadzieję odmalować ci całą scenkę z należytą dokładnością.
Zobaczysz, z dwóch kopij listów, które dołączam, jakiego pośrednika obrałem sobie, aby się zbliżyć do mojej piękności, i jak gorliwie świątobliwa osobistość zabrała się do tego, ażeby nas połączyć. Trzeba ci jeszcze wiedzieć — o czem ja dowiedziałem się z listu przejętego wedle zwyczaju — że obawa, połączona z upokorzeniem, iż mogłaby być opuszczoną, zaburzyła nieco roztropność surowej nabożnisi; zarazem włożyła w jej serce i główkę uczucia i myśli, które, mimo iż pozbawione wszelkiego zdrowego sensu, niemniej były wcale interesujące. Po tych to wstępnych czynnościach, o których musiałem cię powiadomić, wczoraj, we czwartek dnia 28-go, w dniu obranym i naznaczonym przez moją niewdzięczną, zjawiłem się u niej jako niewolnik nieśmiały i pełen skruchy, aby opuścić dom jako uwieńczony zwycięzca.
Była godzina szósta wieczór, kiedy przybyłem do pięknej samotnicy, albowiem, od czasu powrotu, drzwi jej zamknięte były dla całego świata. Próbowała powstać, kiedy mnie oznajmiono; ale drżenie kolan nie pozwoliło jej utrzymać się w tej pozycyi: musiała usiąść z powrotem. Służący krzątał się jeszcze chwilę po pokoju, czem pani de Tourvel zdawała się zniecierpliwiona. Zapełniliśmy tę chwilę wymianą zwykłych ceremonialnych grzeczności. Równocześnie, aby nic nie tracić z czasu, którego wszystkie momenty były cenne, rozejrzałem się dokładnie po całym pokoju; i już wówczas, odrazu, naznaczyłem sobie okiem teren zwycięztwa. Nie byłbym mógł wymarzyć dogodniejszych okoliczności, w tym samym bowiem pokoju znajdowała się otomana. Ale zauważyłem również, że naprzeciw niej wisiał portret męża i obawiałem się, wyznaję, aby, z kobietą tak osobliwego kroju, jedno spojrzenie, skierowane przypadkowo w tę stronę, nie zniszczyło doraźnie owocu tylu starań. Wreszcie zostaliśmy sami i przystąpiłem do rzeczy.
Zaznaczywszy w krótkich słowach, iż Ojciec Anzelm musiał ją powiadomić o pobudkach mych odwiedzin, począłem się użalać na surowe postępowanie, którego byłem przedmiotem, przyczem położyłem szczególny nacisk na wzgardę, jaką mi okazano. Broniła się od tego, jak było do przewidzenia; przeprowadziłem tedy dowód, powołując się na jej początkową nieufność i obawę, na skandaliczną ucieczkę, na odmowę odpowiadania na moje listy, przyjmowania ich nawet etc. etc. Chciała mi na to odpowiedzieć; przerwałem jej; aby zaś złagodzić brutalność tego szorstkiego sposobu, osłoniłem go natychmiast zapomocą pochlebstwa. „Jeżeli tyle wdzięków, ciągnąłem, zrobiło na mojem sercu wrażenie tak głębokie, tyle cnót wyryło się niemniej głęboko w mej duszy. Wiedziony nieodpartem pragnieniem zbliżenia się do nich, odważyłem się mniemać, iż stałem się ich godnym. Nie wyrzucam ci pani, iż osądziłaś inaczej, ale nakładam sobie karę za moją omyłkę“. Ponieważ spotkałem się z pełnem zakłopotania milczeniem, ciągnąłem dalej: „Pragnąłem, pani, albo usprawiedliwić się w twoich oczach, albo uzyskać przebaczenie błędów o jakie mnie pomawiasz; potrzebuję tego, aby bodaj dokończyć w spokoju dni, do których nie przywiązuję żadnej ceny, odkąd ty, pani, wzdragasz się być jedyną ich słodyczą“.
Tutaj próbowała odpowiedzieć. „Obowiązki moje nie pozwalały mi...“ Kłamstwo nie mogło jej przejść przez gardło; urwała. Zacząłem tedy tonem najgłębszej tkliwości. „Więc to prawda, że pani uciekłaś przedemną? — Ten wyjazd był konieczny. — I że oddalasz mnie od siebie? — Tak trzeba. — I na zawsze? — Tak powinnam.“ Nie potrzebuję ci dodawać, że w czasie tej krótkiej rozmowy głos czułej świętoszki był zdławiony, zaś oczy nie śmiały podnieść się na mnie.
Uznałem, iż trzeba ożywić nieco tę przewlekającą się scenę; toteż, podnosząc się z wyrazem żalu: „Stałość pani, rzekłem, przywraca mi siłę moich postanowień. Dobrze zatem, rozstaniemy się; rozstaniemy się nawet bardziej niż myślisz: będziesz mogła sobie dowoli winszować twego dzieła“. Nieco zdziwiona tym tonem wymówki, chciała odpowiedzieć: „Postanowienie, jakie pan powziął, rzekła... — Jest jedynie wynikiem rozpaczy, odparłem z uniesieniem. Chciałaś, ażebym był nieszczęśliwym; dowiodę, że ci się to powiodło, nawet ponad twoje własne życzenia. — Pragnę pańskiego szczęścia, odparła“. Tu ton jej głosu zwiastował już bardzo silne poruszenie; toteż, rzucając się do jej kolan, i tym moim tonem dramatycznym, który znasz, markizo, wykrzyknąłem: „Ach, okrutna, czy może istnieć dla mnie szczęście, gdy ty go nie chcesz podzielać? Gdzież je znaleźć zdala od ciebie? Och! nigdy! nigdy!“
Wyznaję, że zapędzając się w ten sposób, wiele liczyłem na pomoc łez: ale czyto z nieusposobienia, czy też z przyczyny nieustannego napięcia uwagi, niepodobieństwem mi było rozpłakać się.
Na szczęście przypomniałem sobie, że aby zdobyć kobietę, każdy sposób jest równie dobry, i że pierwszy lepszy wielki gest wystarczy, aby wywrzeć na niej wrażenie głębokie i korzystne. Nadrobiłem tedy grozą to, w czem uczuciowość nie dopisała. W tym celu, zmieniając jedynie ton i siłę głosu, a zostając w tej samej pozycyi, wykrzyknąłem: „Tak jest, przysięgam oto u stóp twoich, iż albo cię posiądę albo też zginę“. Gdym wymawiał te ostatnie słowa, spojrzenia nasze spotkały się. Nie wiem, czego trwożliwa istotka dopatrzyła się w moim wzroku, ale podniosła się z twarzą przerażoną i wymknęła się z ramion, któremi ją obejmowałem. Nie przytrzymywałem jej, gdyż zauważyłem nieraz, że sceny rozpaczy, wzięte ze zbyt górnego tonu, z chwilą gdy się nadto przewlekają, przechodzą w śmieszność lub też pozostawiają jedynie drogę do środków prawdziwie tragicznych, na którą nie miałem najmniejszego zamiaru wkroczyć. Zatem, podczas gdy ona wymykała mi się z ramion, dodałem jedynie tonem nizkim i posępnym, ale w ten sposób, aby mnie mogła usłyszeć: „A więc śmierć!“
Podniosłem się wówczas i zachowując przez chwilę milczenie, rzuciłem na nią, jakgdyby przypadkiem, parę złowrogich spojrzeń, które, mimo swego obłędnego pozoru, były nawskroś przenikliwe i jasnowidzące. Jej postawa nawpół omdlała, przyspieszony oddech, skurcz wszystkich mięśni, ramiona drżące i nawpół wzniesione, wszystko to było dla mnie dostateczną oznaką, iż osiągnąłem pożądane wrażenie: ale, ponieważ w miłości pierwszym warunkiem dojścia do celu jest, aby dwoje osób znalazło się blizko siebie, a zaś my znajdowaliśmy się wówczas dosyć daleko jedno od drugiego, trzeba było przedewszystkiem się przybliżyć. Aby do tego doprowadzić, przeszedłem co rychlej do pozornego spokoju, aby złagodzić skutki mego gwałtownego wybuchu, nie osłabiając jego wrażenia.
Przejście moje było mniej więcej takie: „Jestem bardzo nieszczęśliwy. Chciałem żyć dla twego szczęścia, i zakłóciłem je. Poświęcam się dla twego spokoju i również go zamącam“. Potem, siląc się niby na spokój, ale z widocznym wysiłkiem: „Wybacz, pani, nie nawykłem do burz namiętności, nie umiem przeto panować nad ich wybuchem. Uniosłem się; źle uczyniłem: ale pomyśl, że to ostatni raz. Och! uspokój się, pani, uspokój się, błagam“. Zarazem, podczas tego długiego przemówienia, zbliżałem się nieznacznie. „Jeżeli pan chce, abym się uspokoiła, odparła spłoszona piękność, niech się pan sam stara być spokojniejszy. — Dobrze więc, przyrzekam to pani, rzekłem. Poczem dodałem słabszym głosem: „Wysiłek ciężki, ale przynajmniej nie będzie zbyt długi. Ale, podjąłem natychmiast jakby nawpół przytomnie, przyszedłem tutaj, wszak prawda, aby pani zwrócić jej listy. Racz je odebrać, proszę. Niech się spełni i to bolesne poświęcenie: nie zostawiaj mi nic, co mogłoby osłabić mą odwagę“. Następnie dodałem, wyciągając z kieszeni cenny zbiorek: „Oto zakład zwodniczy zapewnień twojej przyjaźni! Przywiązywał mnie do życia, odbierz go tedy. Sama zechciej dać znak który ma mnie od ciebie oddalić na zawsze“.
Tutaj czuła kochanka poddała się najzupełniej poruszeniom tkliwego niepokoju. „Ależ, panie de Valmont, co panu jest? co pan chce powiedzieć? Czyż krok, który czynisz dzisiaj, nie jest dobrowolny? czy to nie jest owoc własnego pańskiego namysłu? czyż nie pan sam zgodził się z koniecznem postanowieniem, które ja obrałam z poczucia obowiązku? — A zatem, odparłem, to postanowienie rozstrzygnęło o mojem. — I jakież ono? — Jedyne, które może, rozdzielając mnie z tobą, położyć koniec mym cierpieniom. — Ale niech mi pan powie, co pan zamierza?“ Na to objąłem ją w ramiona, bez żadnego oporu z jej strony. Z tego zapomnienia o względach przyzwoitości mogłem wnioskować jak bardzo musi być wzruszona: wykrzyknąłem tedy, ryzykując ten nowy wybuch uniesienia: „Kobieto anielska, ty nie masz żadnego pojęcia o miłości jaką mam dla ciebie; nie dowiesz się nigdy, do jakiego stopnia byłaś ubóstwiana, i o ile to uczucie było mi droższem niż własne me istnienie! Oby dni twoje mogły ci spłynąć szczęśliwie i spokojnie; oby mogło je ozłocić całe szczęście, z którego mnie odarłaś! Odpłać przynajmniej to szczere życzenie jednem westchnieniem, jedną łzą, i wierz mi, że to ostatnie z poświęceń nie będzie najcięższe dla mego serca. Żegnam cię“.
Podczas gdy tak mówiłem, czułem że serce jej bije coraz gwałtowniej, śledziłem jak się twarz mieni, widziałem zwłaszcza łzy, które ją dławiły, dobywając się z oczu jedynie skąpo i z trudnością. Wówczas dopiero spróbowałem udać, że się chcę oddalić; na co ona wstrzymując mnie z siłą, wykrzyknęła żywo, „Nie, wysłuchaj mnie wprzódy. — Puść mnie pani, odparłem. — Wysłuchaj mnie, ja żądam. — Trzeba uciekać od ciebie, trzeba! — Nie!“ wykrzyknęła. Przy tem ostatniem słowie, rzuciła się lub raczej padła zemdlona w moje ramiona. Ponieważ wątpiłem jeszcze o tak szczęśliwym wyniku, udałem wielkie przerażenie, ale zarazem, ciągle zdradzając oznaki przerażenia, zaprowadziłem ją, lub raczej zaniosłem, na pole mej chwały. Jakoż w istocie przyszła do siebie dopiero zupełnie ujarzmiona i już stawszy się łupem szczęśliwego zwycięzcy.
Aż dotąd, piękna przyjaciółko, mogłaś, jak sądzę, stwierdzić z uznaniem i przyjemnością wzorową czystość metody w mojem postępowaniu. Przyznasz, że w niczem nie oddaliłem się od klasycznych zasad tej wojny, w której nieraz, rozmawiając o tem, zauważyliśmy tyle podobieństwa do prawdziwej. Sądź mnie przeto tak, jakby to czynił Turenjusz lub Fryderyk. Zmusiłem do bitwy przeciwnika, który chciał jedynie zwlekać, unikając stanowczej rozprawy; zapewniłem sobie, przez umiejętne obroty, wybór terenu i warunków walki; zdołałem uśpić czujność nieprzyjaciela, aby go dosięgnąć łatwiej w jego szańcach; następnie umiałem przejąć go postrachem, zanim przyszło do spotkania. Jeżeli zdałem się w czem na los przypadku, to jedynie wówczas, gdy miałem widoki wielkich korzyści w razie powodzenia, a pewność dalszych posiłków w razie porażki; wreszcie, wydałem bitwę jedynie po zapewnieniu sobie odwrotu, dającego możność zabezpieczenia i zachowania wszystkiego co zdobyłem poprzednio. To, zdaje mi się, wszystko, co można uczynić; ale lękam się obecnie, iż rozmiękłem jak Hanibal w rozkoszach Kapuy. Oto co zaszło od tej chwili.
Byłem przygotowany na to, że tak doniosły wypadek nie obędzie się bez łez i bez przyjętej w takich wypadkach rozpaczy: tutaj natomiast zauważyłem raczej przewagę pewnego zawstydzenia i jakby skupionej powagi. Jedno i drugie tłómaczyłem sobie stanem, w jakim się znajdowała moja bogobojna pani; toteż, nie zaprzątając się temi drobnemi różnicami które uważałem za czysto okolicznościowe, chciałem poprostu kroczyć wielkim gościńcem pocieszeń, przekonany, że, jak się to dzieje zazwyczaj, jeden czyn zdziała więcej niż wszystkie perswazye, których jednak również nie zaniedbywałem. Ale napotkałem na opór istotnie przerażający, nietyle jeszcze przez swoją gwałtowność, co przez formę w jakiej się objawił.
Wyobraź sobie kobietę siedzącą całą zesztywniałą, o twarzy zupełnie nieruchomej; robiącą wrażenie, iż nie myśli, nie słyszy, nie rozumie: jedynie z oczu utkwionych w jeden punkt wypływają łzy dość obfite, i cieknące jakby bezwiednie. Taką była pani de Tourvel podczas moich przemówień; zaś gdy próbowałem ściągnąć na siebie jej uwagę jakąś pieszczotą, gestem nawet najniewinniejszym, miejsce pierwotnej martwoty zajęły natychmiast objawy przerażenia, spazmy, konwulsye, szlochy, i, od czasu do czasu, bezładne okrzyki.
Te napady powtórzyły się kilka razy i coraz to silniejsze; ostatni był nawet tak gwałtowny, że byłem już blizki zupełnego zniechęcenia, i zaczynałem przez chwilę myśleć, iż odniosłem najzupełniej jałowe i bezpożyteczne zwycięztwo. Próbowałem się chwytać wszelkich przyjętych w tych wypadkach ogólników, w których liczbie znalazł się i ten frazes: „Więc to cię przyprawia o taką rozpacz, iż dałaś mi szczęście?” Na to słowo, czarująca kobieta obróciła się ku mnie i twarz jej, jakkolwiek jeszcze nieco błędna, przybrała znowu swój niebiański wyraz. „Pańskie szczęście!“ rzekła. Domyślasz się mej odpowiedzi. „Więc jesteś szczęśliwy?“ Podwoiłem moje zapewnienia. „I szczęśliwy przezemnie!“ Dorzuciłem jeszcze słów zachwytu i tkliwego gruchania. Podczas gdy mówiłem do niej, członki jej straciły dotychczasową sztywność, osunęła się miękko w głąb fotelu, i, nie broniąc mi ręki, którą ośmieliłem się ująć, rzekła: „Czuję, że ta myśl pociesza mnie i przynosi ulgę“.
Pojmujesz, że, w ten sposób odnalazłszy wreszcie drogę, nie opuściłem jej już więcej; była to w istocie droga dobra i może jedyna. I tak, kiedy chciałem pokusić się o drugie zwycięztwo, spotkałem się zrazu z pewnym oporem (zaś to na co patrzyłem przed chwilą uczyniło mnie oględnym): ale, przywoławszy na pomoc tę samą myśl o mojem szczęściu, odczułem wkrótce jej zbawienne skutki: „Masz słuszność, rzekła mi tkliwa istota, odtąd mogę znosić istnienie moje jedynie o tyle, o ile może ono się zdać dla twojego szczęścia. Poświęcam się jemu w zupełności: od tej chwili oddaję ci się i nie doświadczysz z mej strony ani odmowy, ani żalu.“ Z tą prostotą, naiwną czy też wzniosłą, wydała mi swą osobę i wdzięki i zdwoiła wartość mego szczęścia, podzielając je wraz ze mną. Upojenie było zupełne i obustronne; po raz pierwszy w życiu przetrwało ono u mnie dłużej, niż chwila rozkoszy. Wysunąłem się z jej ramion jedynie po to, aby upaść do kolan, aby przysiąc wieczystą miłość, i muszę wyznać, w tej chwili wierzyłem w to, co mówiłem. Słowem, nawet kiedyśmy się rozstali, myśl o niej nie opuszczała mnie, i trzeba mi było bardzo pracować nad sobą, aby się z niej oswobodzić.
Ach, czemuż nie ma cię tutaj, aby zrównoważyć urok mego zwycięztwa urokiem nagrody? Ale nie stracę nic na oczekiwaniu, nieprawdaż? mam nadzieję, iż mogę uważać jako przyjęty ten piękny układ, jaki proponowałem ci w ostatnim liście? Widzisz, że dotrzymuję słowa i że, jak ci przyrzekłem, uporałem się z mojemi sprawami na tyle, abym ci mógł poświęcić nieco czasu. Spiesz się tedy co rychlej odprawić twego nudnego Belleroche’a i daj pokój słodkawemu Dancenyemu, aby się zająć jedynie mną. Ale co ty tam robisz na tej wsi, że nie odpowiadasz mi nawet? Czy wiesz, że miałbym ochotę wykłócić się z tobą? Ale szczęście czyni wyrozumiałym. A przytem nie zapominam, że, stając nanowo w rzędzie twoich kornych wielbicieli, winien jestem poddać się z konieczności, markizo, twoim kaprysom i kaprysikom. Pamiętaj jednak, iż nowy kochanek nie chce nic stracić z dawnego przyjaciela. Do widzenia, jak niegdyś... Tak, do widzenia, aniele mój: ślę ci najtkliwsze, najgorętsze pocałunki miłości.
P. S. Czy wiesz, że Prévan, odsiedziawszy miesiąc więzienia, zmuszony był wystąpić z pułku? Cały Paryż powtarza sobie tę nowinę. Trzeba przyznać, że srogo został ukarany za winę, której nie popełnił, i że tryumf twój jest zupełny!

Paryż, 29 października 17**.


LIST CXXVI.

Pani de Rosemonde do Prezydentowej de Tourvel.

Byłabym ci odpowiedziała wcześniej, moje miłe dziecko, gdyby utrudzenie ostatnim listem nie wróciło mi moich dolegliwości, co znowu pozbawiło mnie na cały szereg dni używania ramienia. Spieszno mi było podziękować ci za dobre wiadomości, jakich udzieliłaś mi o moim siostrzeńcu, i nie mniej spiesznie pragnęłam ci złożyć, co się ciebie tyczy, serdeczne powinszowania. Trzeba w istocie uznać tutaj działanie Opatrzności, która poruszając serce jego, ocaliła zarazem ciebie. Tak, droga ślicznotko, Bóg, który pragnął cię tylko doświadczyć, przyszedł ci z pomocą w chwili gdy siły twoje były już wyczerpane; i, mimo twego nieśmiałego szemrania, winna Mu jesteś za to niemałą podziękę. Czuję to bardzo dobrze, iż milejby ci było, gdyby postanowienie to przyszło tobie pierwszej, zaś aby krok Valmonta był jedynie jego następstwem; zdaje mi się nawet, mówiąc po ludzku, że prawa naszej płci byłyby w ten sposób lepiej zachowane, a my tych praw, broń Boże, nie lubimy się wyrzekać! Ale czemże są te drobne względy wobec ważnego celu, który został osiągnięty? Czyż zdarza się, aby tonący, który ocalił się z rozbicia, uskarżał się na to, iż nie zostawiono mu wyboru środków ratunku?
Przekonasz się wkrótce, droga moja córko, iż cierpienia, których się obawiasz, pofolgują same przez się; a gdyby nawet miały trwać wiecznie i w całej sile, niemniej będziesz czuła, że jeszcze lżejsze są one do zniesienia, niż wyrzuty za zbrodnię i wzgarda dla samej siebie. Napróżno byłabym mówiła do ciebie wcześniej z tak otwartą surowością: miłość to jest uczucie niezależne od nas, od którego roztropność może uchronić, ale którego nie zdołałaby zwalczyć i które, skoro raz się urodzi, umiera jedynie naturalną śmiercią, albo też zdławione absolutnym brakiem nadziei. To właśnie, iż obecnie znajdujesz się w tem położeniu, daje mi odwagę i prawo powiedzenia ci otwarcie mego zdania. Okrucieństwem jest przerażać beznadziejnie chorego, któremu przydać się mogą jedynie słowa pociechy i środki uśmierzające: ale obowiązkiem roztropności jest oświecać kogoś kto wraca do zdrowia, co do niebezpieczeństw na jakie był narażony, aby go natchnąć potrzebną rozwagą i posłuszeństwem dla wskazówek, jakie mogą mu być jeszcze pożyteczne.
Skoro mnie obrałaś za swego lekarza, jako taki zatem do ciebie przemawiam i mówię ci, że drobne dolegliwości, jakich doświadczasz teraz, niczem są w porównaniu do straszliwej choroby, z której masz oto pewność być uleczoną. Wreszcie, jako twoja przyjaciółka, jako przyjaciółka kobiety rozumnej i cnotliwej, pozwolę sobie dodać, że ta namiętność, która cię ujarzmiła, już tak nieszczęśliwa sama przez się, jeszcze groźniejszą była dla ciebie z przyczyny jej przedmiotu. Jeżeli mam wierzyć temu, co mi powiadają, mój siostrzeniec, którego wyznaję, iż kocham może aż do słabości, i który jednoczy w istocie wiele wartościowych przymiotów i powabów, nie jest ani zbyt bezpieczny dla kobiet, ani też bez winy względem nich i niemal tyleż rozkoszy sprawia mu uwodzić je, co gubić. Wierzę chętnie, iż zdołałabyś go odmienić: z pewnością nikt nie był tego godniejszy od ciebie; ale tyle innych łudziło się tem przekonaniem i wiara ich została zawiedzioną, że wolę dla ciebie, iż nie jesteś zdana na taką pociechę. Zważ teraz, moje drogie dziecko, iż, zamiast tylu niebezpieczeństw, na które byłabyś narażona, będziesz miała, poza spokojem sumienia i własną spokojnością, zadowolenie, iż stałaś się główną przyczyną szczęśliwego nawrócenia Valmonta. Co do mnie, nie wątpię, iż to było w znacznej części dzieło twojego wytrwałego oporu i że chwila słabości z twej strony byłaby utrwaliła mego siostrzeńca na zawsze na drodze złego. Miło mi jest w to uwierzyć, i pragnę, abyś ty myślała tak samo; znajdziesz w tem pewną pociechę, ja zaś nową przyczynę aby cię kochać tem więcej.
Oczekuję cię tutaj niebawem, moja miła córeczko, tak jak mi to oznajmiasz w twym liście. Przybądź, aby odnaleźć spokój i szczęście w tych samych miejscach, w których go utraciłaś: przybądź zwłaszcza cieszyć się wraz z twą tkliwą matką, iż tak szczęśliwie dotrzymałaś danego jej słowa, iż nie uczynisz nic, coby nie było godne jej i ciebie!

Z Zamku  ***, 30 października 17**.


LIST CXXVII.

Markiza de Merteuil do Wicehrabiego de Valmont.

Jeżeli nie odpowiedziałam, wicehrabio, na twój list z 19-ego, to bynajmniej nie dla braku czasu, ale poprostu dlatego, że mnie zirytował i że wydał mi się pozbawiony zdrowego sensu. Sądziłam tedy, iż najlepiej uczynię, zostawiając ów list w zapomnieniu: ale skoro ty powracasz do niego, skoro zdajesz się obstawać przy pomysłach jakie zawiera, a moje milczenie bierzesz za znak zgody, muszę ci powiedzieć jasno co o tem mniemam.
Mogłam niekiedy mieć pretensyę zastąpienia sama jedna całego seraju; ale nigdy mi nie przypadało do smaku stanowić jego cząstkę. Myślałam, że wiesz o tem. Przynajmniej teraz, kiedy już jesteś oświecony w tym względzie, będziesz mógł łatwo ocenić, jak bardzo twoja propozycya musiała mi się wydać śmieszną. Kto, ja! ja miałabym poświęcić mój kaprys, i to w dodatku kaprys świeży jeszcze, aby zajmować się tobą? I to aby zajmować się jak? czekając z kolei i jako uległa niewolnica, wspaniałej łaski waszej Wysokości? Skoro, naprzykład, zapragniesz się rozerwać na chwilę po tym nieznanym uroku, który ubóstwiana, niebiańska Pani de Tourvel, jedyna z pomiędzy wszystkich, dała ci poznać, lub kiedy będziesz się lękał skompromitować w oczach pociągającej Cecylii owo chlubne mniemanie, które tak rad byłbyś aby zachowała o tobie: wówczas, zstępując do mnie, przyjdziesz tam szukać przyjemności, mniej żywych, to prawda, ale zato nie obowiązujących; a twoje cenne chwile dobroci, jakkolwiek niezbyt obfite, wystarczą odtąd dla mojego szczęścia!
W istocie, bogaty jesteś w dobrą opinię o sobie samym: ale zdaje się, ja nie jestem dość uposażoną w skromność; gdyż napróżno się sobie przyglądam, nie mogę uznać, abym tak nizko już spadła. Być może, że to jest wada u mnie; ale uprzedzam cię, że ja mam jeszcze i różne inne wady.
Mam zwłaszcza tę wadę, iż mniemam, że ów uczniak, ów słodkawy Danceny, jedynie mną zajęty, poświęcający mi, bez szukania w tem chluby, pierwszą swą namiętność, zanim jeszcze została uwieńczona, i kochający mnie wiernie tak jak się kocha w jego wieku, mógłby, mimo swoich dwudziestu lat, pracować bardziej skutecznie od ciebie dla mego szczęścia i przyjemności. Pozwolę sobie nawet dodać, że gdyby mi przyszedł kaprys dodania mu pomocnika, to i tak nie byłbyś nim ty, przynajmniej na tę chwilę.
I dla jakiej przyczyny, gotóweś mnie zapytać? Ależ, przedewszystkiem, mogłoby nie być wogóle żadnej: ten sam kaprys, który stałby się w danym razie przyczyną twego wyróżnienia, mógłby tak samo spowodować twą niełaskę. Pragnę jednakże, z prostej grzeczności, wytłómaczyć ci moje pobudki. Zdaje mi się, że musiałbyś uczynić dla mnie zbyt wiele poświęceń; a ja, zamiast mieć dla ciebie wdzięczność, której niechybniebyś po mnie oczekiwał, byłabym zdolna mniemać, iż jeszcze mi się więcej od ciebie należy! Widzisz dobrze, że, wobec takich różnic w sposobie myślenia, nie możemy zbliżyć się do siebie również w innym sposobie; zarazem lękam się, że potrzebowałabym dużo czasu, ale to bardzo dużo, zanimbym odmieniła moje zapatrywania. Skoro się już poprawię, przyrzekam uwiadomić cię o tem. Aż do tej pory, wierzaj mi, znajdź sobie inne kombinacye i zachowaj swoje pocałunki; wszak tyle masz dla nich lepszych miejsc do ulokowania!
Do widzenia jak dawniej, powiadasz? Ale dawniej, o ile mi się zdaje, nieco więcej przywiązywałeś do mnie wagi; nie przeznaczałeś mnie wyłącznie do grywania ról komparsów, a przedewszystkiem raczyłeś czekać, aż ja powiem tak, nim byłeś pewny mej zgody. Pozwól zatem, że ja, zamiast powiedzieć również: do widzenia jak dawniej, powiem ci: do widzenia jak teraz.
Uniżona sługa twoja, panie wicehrabio.

Z zamku . . ., 31 października 17**.


LIST CXXVIII.

Prezydentowa de Tourvel do Pani de Rosemonde.

Wczoraj dopiero otrzymałam, pani, twą spóźnioną odpowiedź. Byłaby mnie zabiła na miejscu, gdyby moje istnienie znajdowało się jeszcze we mnie: ale kto inny jest jego właścicielem; a tym innym jest pan de Valmont. Widzisz pani, że nic nie ukrywam przed tobą. Jeżeli masz mnie uznać za niegodną nadal twej przyjaźni, to i tak mniej dla mnie straszne byłoby utracić ją, niż podejść. Wszystko co mogę ci powiedzieć, to to, że, zmuszona przez pana de Valmont do wyboru pomiędzy jego śmiercią albo jego szczęściem, przechyliłam się ku temu ostatniemu. Nie chełpię się tem, ani się nie oskarżam: mówię poprostu jak jest.
Odczujesz pani tedy z łatwością, jakie wrażenie musiał na mnie uczynić twój list i surowe prawdy, jakie zawiera. Nie sądź mimo to, że zdołał obudzić we mnie jakiś żal, lub też aby mógł kiedykolwiek mnie skłonić do zmiany moich uczuć i postępowania. Prawda, przechodzę chwile wprost straszne: ale kiedy serce najbardziej się rozdziera, kiedy obawiam się, iż nie zdołam już znieść mych udręczeń, powiadam sobie: Valmont jest szczęśliwy; i wszystko znika wobec tej myśli, lub raczej ona wszystko zmienia w rozkosz samą.
Twojemu siostrzeńcowi zatem poświęciłam istnienie; dla niego się zgubiłam. Stał się jedynym celem moich myśli, uczuć, postępków. Jak długo moje życie będzie potrzebne dla jego szczęścia, będzie ono dla mnie miało wartość i nie pozwolę sobie uskarżać się na nie. Skoro, któregoś dnia, on zmieni się w tym względzie... nie usłyszy z mej strony ani skargi ani wyrzutu. Odważyłam się już ogarnąć wzrokiem tę nieszczęsną chwilę i wiem, co wówczas należy mi uczynić.
Widzisz pani zatem, jak próżną jest twoja obawa, iż kiedyś panu de Valmont spodoba się może mnie zgubić: nim przyjdzie mu ta ochota, wprzód musi przestać mnie kochać, a wówczas czemże będą dla mnie czcze potępienia świata, których nie będę słyszała?
Oto, pani, otworzyłam ci nawskróś moje serce. Wolę utracić twój szacunek przez szczerość, niż stać się go niegodną przez zohydzenie się kłamstwem. Sądziłam, iż winna ci jestem to zwierzenie za twą dawną dobroć dla mnie. Nie dodaję ani słowa więcej, aby nie zbudzić w tobie, pani, podejrzenia, iż odważam się liczyć jeszcze na twą przyjaźń, podczas gdy ja, przeciwnie, wymierzam sobie sprawiedliwość, przestając rościć sobie do niej prawa.
Pozostaję, z całym szacunkiem, pani, twą bardzo powolną i uniżoną sługą.

Paryż, 1 listopada 17**.


LIST CXXIX.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Powiedz mi, proszę, piękna przyjaciółko, skąd może pochodzi ów ton cierpki i szyderczy, jaki panuje w twym ostatnim liście? Gdzież jest ta zbrodnia, której snać dopuściłem się bezwiednie i która wprawia cię w takie rozdrażnienie? Wyrzucasz mi, iż popełniłem to zuchwalstwo, aby liczyć na twoją zgodę, zanim ją od ciebie uzyskałem: ale zdawało mi się, iż to, co mogłoby uchodzić za zarozumiałość u każdego innego, między nami dwojgiem oznacza tylko zaufanie: a od kiedyż to uczucie nie godzi się z przyjaźnią lub miłością? Wiem doskonale, iż obyczaj nałożył w takich razach obowiązek pełnego czci powątpiewania: ale ty w zamian wiesz dobrze, że to jedynie czcza formalność, zaś, o ile mi się zdaje, miałem prawo przypuszczać, że w naszym wypadku, te drobiazgowe ostrożności są już zbyteczne. Zdaje mi się nawet, że takie postępowanie szczere i proste, kiedy się opiera na dawnych węzłach, o wiele więcej jest warte od mdłej czułostkowości, która tak często odejmuje wszelki smak miłości.
Oto jedyna wina, do której się poczuwam, bo nie wyobrażam sobie, abyś mogła myśleć poważnie, by istniała jakaś kobieta na świecie, którąbym mógł przełożyć nad ciebie; a jeszcze mniej, abym mógł cię ocenić tak lekceważąco, jak ty to niby przypuszczasz, markizo. Powiadasz, iż przyjrzałaś się sobie, i nie znalazłaś, abyś miała już upaść tak nizko. Bardzo wierzę; to dowodzi tylko, że twoje zwierciadło jest wierne. Ale czy nie mogłabyś stąd wyciągnąć wniosku o wiele prostszego i prawdziwszego, to jest, że z pewnością i ja tak nie myślałem o tobie?
Szukam napróżno, czem dałem powód do tej dzikiej myśli. Zdaje mi się jednakże, że ona wiąże się, mniej lub więcej blizko, z pochwałami, jakie pozwoliłem sobie oddawać innym kobietom. Wnoszę to przynajmniej z tego nacisku, z jakim podkreślasz przydomki czarująca, niebiańska, pociągająca, którymi posłużyłem się, mówiąc do ciebie bądź to o pani de Tourvel, bądź o małej Volanges. Ale czy nie wiesz, że takie słowa, raczej na los szczęścia nasuwające się pod pióro aniżeli wybierane z rozmysłu, nietyle wyrażają cenę, jaką się przywiązuje do osoby, ile stan, w jakim się znajduje, kiedy się mówi o niej? A jeżeli, w tej samej chwili, w której byłem tak żywo podniecony myślą o jednej lub drugiej, mimo to, pragnienia moje, zwrócone do ciebie, wcale nie ponosiły uszczerbku, jeżeli dawałem ci wyraźne pierwszeństwo nad obydwiema, nie zdaje mi się, ażeby w tem był tak wielki powód do obrazy.
Nie trudniej mi się będzie usprawiedliwić z „nieznanego czaru“, którym również wydajesz mi się nieco podrażniona: gdyż, przedewszystkiem, z tego, że jest nieznany, nie wynika wcale, aby miał być najsilniejszy. Ach, i któżby zdołał zatrzeć w mej pamięci te rozkoszne upojenia, które ty jedna umiesz nasycać ciągle nowym i coraz to żywszym powabem! Chciałem więc powiedzieć tylko, że urok, jakiego doznałem w tym wypadku, był z rodzaju, którego dotychczas nie doświadczałem; nie miałem jednak przez to zamiaru oznaczać jego stopnia; zarazem dodałem, co powtarzam i dzisiaj, że, mimo wszystko, potrafię ten urok przemóc i zwyciężyć. Przyłożę się do tego z tem większą gorliwością, skoro w tym nieznacznym wysiłku będę widział sposobność oddania tobie nowego hołdu.
Co do małej Cesi, zdaje mi się zbytecznem mówić o niej. Pamiętasz chyba, że to na twoją prośbę zająłem się tem dzieckiem, i że czekam jedynie twojego pozwolenia, aby się jej pozbyć z głowy. Mogłem zwrócić przelotną uwagę na jej naiwność i świeżość; mogła mi się nawet wydać przez chwilę pociągającą, ponieważ, mniej albo więcej, człowiek podoba sobie zawsze w swem dziele: ale, z tem wszystkiem, nie jest ona dość wyraźnie zarysowana w żadnym kierunku, aby mogła w jakikolwiek sposób przywiązać do siebie.
A teraz, piękna przyjaciółko, odwołuję się do twej sprawiedliwości, do twoich dawnych względów dla mnie; do długiej i wypróbowanej przyjaźni, do zupełnej ufności, które z biegiem czasu zacieśniły nasze więzy: czy zasłużyłem na ten przykry ton z twej strony? Ale jakże ci łatwo będzie wynagrodzić mnie zań, skoro tylko zechcesz! Powiedz jedno słowo, a zobaczysz, czy wszystkie czary, uroki, przywiązania zatrzymają mnie tutaj, nie jeden dzień, ale jedną minutę. Polecę do twoich stóp i w twoje ramiona, i dowiodę ci tysiąc razy i na tysiąc sposobów, że jesteś, że będziesz zawsze prawdziwą panią mego serca.
Do widzenia, piękna przyjaciółko; oczekuję z niecierpliwością twej odpowiedzi.

Paryż, 3 listopada 17**.


LIST CXXX.

Pani de Rosemonde do Prezydentowej de Tourvel.

I czemuż to, drogie moje dziecko, nie chcesz już być moją córką? czemu dajesz mi do zrozumienia, iż masz zamiar poniechać wszelkiej między nami styczności? Czy aby mnie ukarać, iż nie odgadłam tego, co było przeciwne wszelkiemu prawdopodobieństwu? czy podejrzewasz mnie, że ci zrobiłam przykrość umyślnie? Nie, znam zbyt dobrze twe serce, aby przypuszczać, iż ono tak myśli o mojem.
O moja młoda przyjaciółko! z boleścią mówię ci te słowa; ale o wiele za bardzo godna jesteś kochania, aby kiedykolwiek miłość mogła cię uczynić szczęśliwą. Ach, któraż kobieta naprawdę szlachetna i tkliwa, znalazła co innego prócz samej niedoli w tem właśnie uczuciu, tak bogatem w obietnice szczęścia! Czyż mężczyźni umieją ocenić kobietę, którą posiadają?
Prawda, zdarzają się między nimi ludzie uczciwi w postępkach i stali w uczuciu: ale, pomiędzy tymi nawet, jakże niewielu umie się dostroić zgodnie do naszego serca! Nie sądź, moje drogie dziecię, iżby ich miłość podobna była do naszej. Prawda, doświadczają tych samych upojeń; nieraz nawet, wkładają w nie więcej porywu: ale nie znają tej czujnej tkliwości, tej delikatnej troski, które są w nas pobudką owych starań czułych i nieustannych, a których jedynym celem jest zawsze kochana istota. Mężczyzna poi się szczęściem, które odczuwa, zaś kobieta szczęściem, które daje. Ta różnica, tak zasadnicza, a tak mało brana w rachubę, wpływa jednak w bardzo wyraźny sposób na całość wzajemnego stosunku. Szczęściem jednej strony jest zaspakajać swoje pragnienia, drugiej przedewszystkiem budzić je. Podobać się, jest dla mężczyzny jedynie środkiem tryumfu, podczas gdy dla kobiety to jest tryumfem samo przez się. Zalotność sama, z której tak często robi się zarzut kobietom, nie jest niczem innem, jak tylko nadużyciem tego sposobu odczuwania, i tem samem dowodzi jego rzeczywistości. Wreszcie, ta wyłączność w pociągu zmysłów, która jest tak znamienną dla miłości, u mężczyzny rozstrzyga jedynie o stopniu przyjemności, którą inny przedmiot uczyniłby może słabszą aleby jej nie zniweczył; podczas gdy u kobiet jest to uczucie głębokie, które nietylko unicestwia każde inne pragnienie, ale które, silniejsze od natury samej i wyzwolone z pod jej władzy, każe im doświadczać jedynie odrazy i wstrętu tam nawet, gdzie zdawałoby, się, powinnaby się rodzić rozkosz.
Mniemałam, drogie dziecko, że może z pożytkiem dla ciebie będzie przeciwstawić te rozważania owym złudnym wyobrażeniom o doskonałem szczęściu, którem miłość nigdy nie omieszka mamić naszej wyobraźni. Łagodzić twoje zgryzoty, lub zmniejszyć ich liczbę, oto jedyne zadanie, jakie chcę, jakie mogę wypełnić w tej chwili. W cierpieniach bez lekarstwa rady mogą odnosić się jedynie co do sposobu zachowania się. O to cię proszę jedynie, abyś pamiętała, iż ubolewać nad chorym, to nie znaczy potępiać go. I kimże my jesteśmy, abyśmy mieli potępiać jedni drugich? Zostawmy prawo sądzenia temu jedynie, który czyta w naszych sercach; śmiem nawet wierzyć, że w jego ojcowskich oczach, mnogość cnót może okupić jedną chwilę zbłąkania.
Ale, zaklinam cię, droga przyjaciółko, strzeż się przedewszystkiem tych gwałtownych postanowień, które nietyle są oznakami siły, jak raczej zupełnego ich upadku: nie zapominaj, że czyniąc kogo innego właścicielem twego istnienia — aby się posłużyć twojem wyrażeniem — nie mogłaś, mimo to, wyzuć twoich przyjaciół z cząstki, którą posiadali przedtem i o którą nie przestaną się upominać.
Do widzenia, droga córko, pomyśl niekiedy o twej tkliwej matce, i bądź pewna, że będziesz zawsze i ponad wszystko przedmiotem jej najtkliwszych myśli.

Z zamku  * * * , 4 listopada 17**.


LIST CXXXI.

Markiza de Merteuil do Wicehrabiego de Valmont.

Odebrałam twój list, wicehrabio, i tym razem bardziej jestem zadowolona z ciebie, niż poprzednio. Ale teraz pomówmy po przyjacielsku, a mam nadzieję przekonać cię, że, zarówno dla ciebie jak i dla mnie, ten obrót rzeczy którego zdajesz się pragnąć byłby prawdziwem szaleństwem.
Czy nie zauważyłeś jeszcze, że przyjemność, która w istocie jest jedyną pobudką zbliżenia się dwóch płci, nie wystarcza jednak, aby zadzierzgnąć węzeł między nimi i że, po chwili rozkoszy, wywołuje niechybny przesyt, połączony z niesmakiem? To jest prawo natury, które jedynie miłość może zmienić; a czyliż można wzbudzić w sobie miłość na zawołanie? Potrzebę jej czuje się mimo to ciągle: i byłby to w istocie bardzo ciężki stan rzeczy, gdyby się nie spostrzeżono na szczęście, że wystarcza, jeżeli ona istnieje z jednej strony. Trudność zmniejszyła się przez to do połowy; i, nawet bez wielkiej dla kogokolwiek szkody, zazwyczaj dzieje się tak, iż jedna strona syci się szczęściem kochania, druga przyjemnością budzenia miłości. Ta druga rozkosz jest nieco mniej żywa, to prawda, ale przyłącza się do niej przyjemność oszukiwania, co równoważy obie szale, i wszystko jakoś się układa.
Ale powiedz mi, wicehrabio, kto z nas dwojga podejmie się okłamywać drugą stronę! Znasz historyę o tych dwóch hultajach, którzy poznali się na sobie przy grze w karty: „Nie zrobimy tu nic — powiedzieli — zapłaćmy karty po połowie”. I wstali od partyi. Idźmy, wierzaj mi, za tym samym przykładem, i nie traćmy ze sobą czasu, który możemy tak dobrze spożytkować gdzieindziej.
Aby ci udowodnić, że chodzi mi tutaj zarówno o twoje dobro, jak o moje własne, że nie działam pod wpływem urazy, ani kaprysu, nie odmawiam ci wręcz umówionej między nami ceny: czuję doskonale, że na jeden wieczór wystarczymy sobie jeszcze; nie wątpię nawet, że potrafimy wypełnić go dość mile, aby patrzeć z żalem na to, iż ma on swój koniec. Ale nie zapominajmy, że ten żal właśnie niezbędny jest dla szczęścia, i choćby najbardziej słodkiem miało być nasze złudzenie, nie próbujmy wierzyć, że mogłoby ono być trwałem.
Widzisz więc, że i ja także dotrzymuję słowa, i to nawet nie formalizując się zgoła: bo pamiętasz wszakże, że powinnam była dostać jako dowód pierwszy list twojej skromnisi.
A teraz, wicehrabio, jedna prośba i to zarówno w twoim, jak w moim własnym interesie; a mianowicie abyś zechciał odłożyć chwilę, której pragnę niemniej może od ciebie, aż do mego powrotu do miasta. Z jednej strony, nie mielibyśmy tutaj potrzebnej swobody; z drugiej, narażałoby mnie to na pewne niebezpieczeństwo; bowiem trzebaby jeno odrobiny zazdrości, aby przywiązać do mnie na nowo tego opłakanego Belleroche’a, który, jak teraz, trzyma się już tylko na włosku. Dobywa już ostatniego tchu, aby mnie kochać; tak iż obecnie w pieszczoty, któremi go przekarmiam, wkładam tyleż złośliwości, co wyrachowania. Widzisz tedy, że nie miałabym sposobności uczynić dla ciebie żadnego poświęcenia! obustronna niewierność doda naszemu kaprysowi o wiele więcej uroku.
Czy ty wiesz, że niekiedy żałuję, z tem wszystkiem, iż jesteśmy skazani na szukanie takich środków! W czasie, kiedyśmy się kochali, bo zdaje mi się, że to była miłość, byłam szczęśliwa; a ty, wicehrabio!... Ale pocóż zaprzątać myśl szczęściem, które nie może powrócić? Nie, mów co chcesz, mój drogi, taki powrót jest niemożebny. Przedewszystkiem, wymagałabym ofiar, których z pewnością nie mógłbyś, albo nie chciałbyś dla mnie uczynić, i których, być może, nie jestem zresztą warta; a potem, czyż ciebie zdoła kto trwale przywiązać do siebie?... Och, nie, nie, nie chcę nawet dopuszczać tej myśli; mimo przyjemności, jaką znajduję w tej chwili w pisaniu do ciebie, wolę raczej pożegnać się z tobą odrazu.
Do widzenia, wicehrabio.

Z zamku  * * * , 6 listopada 17**.


LIST CXXXII.

Prezydentowa de Tourvel do pani de Rosemonde.

Wzruszona do głębi, pani, dobrocią twoją dla mnie, napawałabym się nią z całym oddaniem, gdyby nie powstrzymywała mnie poniekąd obawa sprofanowania tem samem twej łaski. W chwili gdy przyjaźń twoja jest mi tak cenną, czemuż muszę czuć równocześnie, że już przestałam jej być godną?
Toż samo mogę powiedzieć o twoich radach, pani: czuję ich całą wartość i nie jestem zdolna ich posłuchać. I jakżeżbym miała nie wierzyć w istnienie doskonałego szczęścia, skoro doznaję go w tej chwili? Tak, jeżeli mężczyźni są tacy, jak mi powiadasz, trzeba uciekać przed nimi, godni są jedynie wstrętu; ale jakże daleko wówczas Valmont stoi ponad nimi! ileż on w swem uczuciu ma delikatności! O, moja przyjaciółko! mówisz o podzielaniu moich zgryzot, ciesz się więc razem ze mną mojem szczęściem. Kochasz swego siostrzeńca, mówisz, może z nadmierną słabością? Ach, gdybyś go znała jak ja! ja kocham go bałwochwalczo: a i to jest o wiele mniej jeszcze, niż na to zasługuje. Zapewne, mógł dać się pociągnąć błędom świata, on sam to przyznaje; ale któż kiedy tak jak on znał wartość prawdziwej miłości? Cóż mogę ci powiedzieć więcej? odczuwa ją tak, jak ją wzbudza.
Gotowa jesteś mniemać, że to jest jedna z owych zwodniczych chimer, któremi miłość nie omieszka mamić naszej wyobraźni: ale, w takim razie, czemuż miałby się on stać bardziej tkliwym, bardziej uważającym, od chwili gdy wszystko już uzyskał? Wyznaję, że przedtem budził we mnie wrażenie jakiegoś chłodu, jakiejś rozwagi, tak iż często, mimo woli, nasuwały mi się na myśl owe fałszywe i okrutne pojęcia, jakie mi o nim wpojono. Ale od czasu, jak może się oddać bez hamulca porywom serca, zdaje się odgadywać wszystkie najskrytsze pragnienia mej duszy. Kto wie, czy nie byliśmy zrodzeni jedno dla drugiego! Ach, jeśli to złudzenie, niechajże umrę, zanim ono przeminie.
Ale nie; chcę żyć, aby go kochać, aby go ubóstwiać. I czemuż miałby przestać mnie kochać? Jakaż inna kobieta mogłaby stać się przezeń szczęśliwszą odemnie? Wszak czuję to sama po sobie, że szczęście, które się daje komuś drugiemu, jest najmocniejszym węzłem, jedynym, który wiąże prawdziwie. Tak, to rozkoszne uczucie uszlachetnia miłość, oczyszcza ją niejako i czyni ją naprawdę godną duszy tkliwej i szlachetnej, jak dusza Valmonta.
Żegnam cię, droga, czcigodna, pobłażliwa przyjaciółko. Napróżnobym chciała pisać do ciebie dłużej: nadchodzi godzina, w której oczekuję jego, i wszystka inna myśl znika mi z oczu. Daruj! Ale wszak ty chcesz mego szczęścia, a jest ono tak wielkie w tej chwili, że ledwie mnie całej starczy, by je odczuć.

Paryż, 7 listopada 17**.


LIST CXXXIII.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Jakież są, moja piękna przyjaciółko, te ofiary, którychbym, wedle ciebie, nie uczynił, mimo iż nagrodą ich byłoby przypodobanie się tobie? I jakże ty mnie sądzisz od jakiegoś czasu, skoro, nawet w chwili łaskawego dla mnie usposobienia, powątpiewasz o moich uczuciach, albo o mojej energii? Ofiary, których nie chciałbym, albo nie mógłbym uczynić! Zatem, uważasz może, iż jestem zakochany, ujarzmiony? Posądzasz mnie, iż wartość w moich oczach posiada nie samo zwycięstwo lecz osoba zwyciężonej? Nie! dzięki niebu, nie upadłem jeszcze tak nizko i gotów jestem ci tego dowieść. Tak jest, dowiodę ci, choćby nawet pani de Tourvel miała paść ofiarą: wobec tego, nie powinnaś chyba mieć wątpliwości.
Mogłem, jak sądzę, bez shańbienia się, poświęcić jakiś czas kobiecie, która, w każdym razie, posiada bodaj tę wartość, iż nie należy do przeciętnie spotykanego rodzaju. Kto wie, czy fakt, iż przygoda ta wypadła na czas martwego sezonu, nie był przyczyną, iż poświęciłem się jej nieco więcej; i teraz jeszcze, kiedy życie w Paryżu na dobre jeszcze się nie zaczęło, nic dziwnego, że miłostka ta zajmuje mnie niemal w zupełności. Ale też pomyśl, że to zaledwie tydzień upływa, odkąd cieszę się owocem trzechmiesięcznych zabiegów. Ileż razy dłużej trwałem w czemś, co było o wiele mniej warte i nie kosztowało mnie tyle!... a nigdy dlatego nie sądziłaś tak źle o mnie, markizo.
A przytem, czy chcesz wiedzieć prawdziwą przyczynę mej wytrwałości? Więc ci powiem. Ta kobieta jest z natury nieśmiała, w pierwszych chwilach wątpiła nieustannie o swojem szczęściu, i to wystarczało, aby utrzymywać ją w ciągłym niepokoju; tak iż obecnie dopiero zaczynam przekonywać się, dokąd idzie moja potęga w tym kierunku. Było dla mnie nader ciekawe zdać sobie sprawę z tego; zaś sposobność nie znachodzi się tak łatwo, jakby można mniemać.
Najpierw, dla wielu kobiet, przyjemność to jest poprostu przyjemność, i nic pozatem. Przy tych kobietach, mimo wszelkich pochlebnych tytułów, jakimi się nas zaszczyca, jesteśmy zawsze tylko wyrobnikami, prostymi wyrobnikami, których sprawność decyduje o całej ich wartości.
W drugiej klasie, być może najliczniejszej dzisiaj, rozgłos kochanka, zadowolenie, iż się go odebrało jakiejś rywalce, obawa postradania go z kolei na rzecz innej, pochłaniają kobietę prawie w zupełności. W szczęściu, jakie jest jej udziałem, liczymy się za coś, zapewne; ale naogół, zależy ono więcej od okoliczności, niżeli od osoby. Czerpią je one przez nas, ale nie z nas.
Trzeba więc było znaleść dla moich spostrzeżeń kobietę delikatną i czułą, któraby mieściła całe życie swoje w miłości, zaś w miłości samej widziała jedynie swego kochanka: której wzruszenie, miast kroczyć pospolitą drogą, jedynie z serca dostawałoby się do zmysłów. I tak widziałem ją, naprzykład, (a nie mówię tu o pierwszym dniu) jak opuszczała objęcia rozkoszy cała we łzach, aby znów w chwilę później odnaleść upojenie w jednem słowie, które odpowiedziało drgnieniu jej duszy. Wreszcie, trzeba było, aby posiadała zarazem ową wrodzoną prostotę i szczerość, która jest u niej najzupełniej nieprzezwyciężonym nałogiem, tak nawykła się jej poddawać, i która najmniejszego przejawu serca ukryć jej nie pozwala. Otóż, zgodzisz się na to, markizo, takie kobiety są rzadkie; gdyby nie ta, sądzę, iż nigdybym może nie spotkał tego typu.
Nie byłoby zatem nic dziwnego, gdyby mnie zatrzymała dłużej niżeli inna; zaś, jeżeli studya, jakich chcę na niej dokonać, wymagają, abym uczynił ją szczęśliwą, zupełnie szczęśliwą, czemużbym się od tego wzbraniał, zwłaszcza kiedy mi to nic nie szkodzi, przeciwnie! Ale z tego, że umysł jest czemś zajęty, czyż wynika, że serce jest w niewoli? Nie, z pewnością. Toteż, mimo, iż mam pełne prawo przywiązywać niejaką wartość do tej przygody, nie przeszkodzi mi to wcale gonić za innemi, lub nawet poświęcić ją dla jakiego przyjemniejszego spędzenia czasu.
Czuję się tak wolnym, że nie zaniedbałem nawet małej Volanges, na której przecież zależy mi dość mało. Matka powraca z nią do miasta za trzy dni; otóż już wczoraj zdołałem sobie zapewnić środki komunikacyi: nieco pieniędzy wręczonych odźwiernemu, parę uprzejmości dla jego żony ubiły całą sprawę. Czy możesz pojąć, że Danceny nie umiał wpaść na ten sposób tak prosty? I mówią, że miłość czyni przemyślnym! przeciwnie, ogłupia tych, którymi owładnie. I ja nie miałbym się jej obronić! Ach! bądź spokojna. Już teraz, za niewiele dni, zacznę osłabiać, zapomocą takiego podziału, wrażenie, może zbyt silne, jakiemu uległem; a jeżeli prosty podział nie wystarczy, postaram się jeszcze więcej się rozdrobnić.
Z tem wszystkiem będę gotów zwrócić młodą pensyonarkę jej nieśmiałemu kochankowi, z chwilą gdy ty uznasz to za stosowne. Zdaje mi się, że nie masz już przyczyn wstrzymywać go od tego; ja zaś godzę się oddać tę znamienitą usługę poczciwemu Dancenyemu. Bodaj tyle należy mu się odemnie za wszystko co mu zawdzięczam. Obecnie przechodzi śmiertelne niepokoje, czy będzie przyjęty u pani de Volanges; uspakajam go jak mogę, zapewniając, że tym czy innym sposobem doprowadzę go do wrót raju od pierwszego dnia: tymczasem zaś ofiaruję się pośredniczyć w korespondencyi, którą pragnie na nowo podjąć, za przybyciem swojej Cecylii. Mam już sześć listów od niego i będę miał z pewnością jeszcze jeden lub dwa do tej nieszczęśliwej doby. Musi chłopak strasznie nic nie mieć do roboty!
Ale zostawmy tę parę dzieciaków i wróćmy do nas: niech mi będzie wolno zająć się wyłącznie nadzieją, zawartą w twym ostatnim liście. Tak, z pewnością, ty potrafisz zmienić mnie we wzór stałości; nie przebaczyłbym ci, gdybyś miała o tem wątpić. Czyż ja zresztą kiedykolwiek okazałem się wobec ciebie niestałym? Nasze więzy zostały rozwiązane, ale nie zerwane, rzekome zerwanie było tylko omyłką wyobraźni: nasze uczucia, nasze istoty pozostały mimo wszystko złączone. Podobny podróżnikowi, który wraca pełen rozczarowań, uznam, jak on, że zostawiłem szczęście, aby biegnąć za nadzieją, i powiem jak d’Harcourt:

Im więcej ziem zwiedziłem, tem droższą mi własna[28].

Nie zwalczaj tedy już myśli, a raczej uczucia, które sprowadza cię do mnie; spróbowawszy w naszym pościgu, każde na własną rękę, wszystkich rodzajów rozkoszy, cieszmy się szczęśliwą świadomością, że żadna z nich nie da się przyrównać do tej, którą odnajdziemy znowu, stokroć słodszą jeszcze niż dawniej!
Do widzenia, urocza przyjaciółko. Zgadzam się czekać twojego powrotu: ale przyspiesz go ile możesz i nie zapominaj jak bardzo go pragnę.

Paryż, 8 listopada 17**.


LIST CXXXIV.

Markiza de Merteuil do Wicehrabiego de Valmont.

Doprawdy, wicehrabio, że jesteś jak dzieci, którym nie można nic powiedzieć, i nic pokazać, żeby nie chciały zaraz za to chwytać! Ależ to była ot, taka sobie myśl, która mi przeszła przez głowę! Zatrzymywać się nawet przy niej nie chcę, bo skoro ci tylko wspomnę o niej, ty zaraz tego nadużywasz, aby prowadzić mnie w tym kierunku, aby utrwalać mnie w tej myśli, podczas gdy ja chciałabym się raczej z niej wyzwolić. Czy to szlachetnie z twej strony kazać mi dźwigać samej cały ciężar rozsądku? Powtarzam ci znowu, i sobie powtarzam jeszcze częściej, że układ jaki mi proponujesz jest istotnie niemożliwy. Gdybyś ty nawet włożył weń całą dobrą wolę, jaką okazujesz w tej chwili, czy myślisz, że i ja nie mam także mojej dumy i że chciałabym przyjąć poświęcenia, którebyś zrobił dla mnie kosztem własnego szczęścia?
Czyżbyś ty, wicehrabio, w istocie miał jakieś złudzenia co do uczuć, jakie cię wiążą do pani de Tourvel? Ależ to miłość, albo też miłość wogóle nie istniała nigdy: zaprzeczasz temu na sto sposobów, ale udowadniasz to na tysiąc. Cóż to znaczy, naprzykład, to obejście, do jakiego uciekasz się względem samego siebie (ponieważ wobec mnie, przypuszczam, że jesteś szczery), a które każe ci rzekomą chęcią czynienia obserwacyi tłómaczyć niepowściągnioną ochotę zatrzymania tej kobiety? Powiedziałby kto, że jeszcze nigdy nie uczyniłeś żadnej „szczęśliwą, zupełnie szczęśliwą?” Ach, jeżeli wątpisz o tem, bardzo masz słabą pamięć! Ale nie, to nie to. Poprostu serce twoje sprowadza na manowce twój umysł i każe mu się zadawalniać bylejakiemi racyami: ale ja, która mam tak wielki interes w tem, aby nie paść ofiarą omyłki, nie jestem tak łatwa do zaspokojenia.
Tak więc, stwierdzając twą uprzejmość objawiającą się starannem usunięciem wszystkich słów, o których wyobrażałeś sobie, iż mi się nie podobały, spostrzegam jednak, że, może bezwiednie, niemniej jednak zachowałeś te same pojęcia. Istotnie, nie ma już mowy o czarującej, niebiańskiej pani de Tourvel; ale jest kobieta zdumiewająca, kobieta delikatna i czuła, i to z odsądzeniem od tego wszystkich innych; kobieta rzadka wreszcie, i taka że nie możnaby spotkać takiej drugiej. Tak samo jest z tym czarem „nieznanym“, który nie jest najbardziej silnym. Niech i tak będzie: ale, skoro nie znalazłeś go nigdzie aż dotąd, trzeba mocno wierzyć, iż nie znajdziesz go również w przyszłości: strata którąbyś poniósł byłaby tedy nie do nagrodzenia. Albo to są wicehrabio, oczywiste oznaki miłości, albo się trzeba wyrzec nadziei spotkania ich wogóle na świecie.
Bądź pewien, że, tym razem, mówię bez żadnego podrażnienia. Przyrzekłam sobie, że już mu się nie dam unieść; zbyt dobrze poznałam, że mogłoby się stać dla mnie niebezpieczną zasadzką. Wierzaj mi, bądźmy tylko przyjaciółmi i poprzestańmy na tem. Oceń moją siłę woli, wicehrabio; niekiedy trzeba jej nawet do tego, aby nie powziąć postanowienia, które uważa się za zgubne.
Zatem, już tylko po to, aby cię drogą przekonywania doprowadzić do zgody na moje poglądy, odpowiem na pytanie jakie mi stawiasz odnośnie do ofiar, którychbym wymagała, a którychbyś ty nie mógł uczynić. Posługuję się z rozmysłem tem słowem wymagała, ponieważ jestem aż nadto pewna, że, za chwilę, znajdziesz mnie w istocie zbyt wymagającą: ale tem lepiej! Nietylko nie pogniewam się za odmowę, ale podziękuję ci za nią. Ot, powiem ci wprost (z tobą nie będę przecież grała w ślepą babkę), że potrzebowałabym tego.
Wymagałabym tedy, patrz, co za okrucieństwo! aby ta rzadka, ta zdumiewająca pani de Tourvel stała się jedynie kobietą zwyczajną, kobietą taką, jaką jest poprostu: bowiem, nie trzeba się łudzić: ten czar, jakiemu ulega się niekiedy, istnieje tylko w nas samych: miłość to jedynie upiększa tyle przedmiot ukochania. Mimo całej niemożliwości mego żądania, uczyniłbyś może ten wysiłek nad sobą, aby mi to przyrzec, przysiąc nawet, ale, wyznaję, nie umiałabym wierzyć pustym słowom. Mogłabym być przekonaną jedynie całokształtem twojego postępowania.
To nie wszystko jeszcze: ja mam i swoje kaprysy. To wyrzeczenie się dla mnie małej Cesi, którą ofiarujesz mi z taką gotowością, wcale mi nie dogadza. Prosiłabym cię przeciwnie, abyś ciągnął dalej tę uciążliwą służbę, aż do nowych rozkazów z mej strony. Tłómacz to sobie jak chcesz: czy to, że lubię w ten sposób nadużywać mej władzy, czy też, że w mojej wspaniałomyślności zadawalniam się poświęceniem mi twoich uczuć, nie pragnąc odzierać cię z twoich przyjemności. Tak czy tak, żądałabym z twej strony absolutnego posłuszeństwa.
W zamian za to, poczułabym się może wówczas do obowiązku podziękowania ci; kto wie? może nawet pomyślałabym o nagrodzie. To pewna, naprzykład, że skróciłabym czas mej nieobecności, która stałaby mi się nie do zniesienia. Ujrzałabym cię nareszcie, wicehrabio, i ujrzałabym... jak?... Ale ty może pamiętasz, że to już jedynie prosta gawędka, fantazyowanie na temat niemożliwego projektu; a nie lubiłabym zapominać o tem sama jedna...
Czy wiesz, że mój proces niepokoi mnie trochę? Chciałam nareszcie poznać do gruntu jakie są moje szanse: panowie adwokaci cytują mi wprawdzie rozmaite prawa, a zwłaszcza rozmaite autorytety, jak oni to nazywają: ale nie mogę się dopatrzyć, aby tak bardzo słuszność była po mojej stronie. Zaczynam niemal żałować, iż odrzuciłam polubowne załatwienie sprawy. Nabieram otuchy, przypominając sobie, że pełnomocnik mój jest zręczny, adwokat wymowny, a klientka ładna. Jeżeli te trzy środki miałyby już nic nie znaczyć, trzebaby zmienić cały tok załatwiania spraw, a cóżby się stało wówczas z poważaniem dla tradycyi!
Ten proces jest obecnie jedyną przeszkodą, która mnie tu zatrzymuje. Co do procesu Belleroche’a, ten już ukończony sprawa przegrana z zasądzeniem na zwrot kosztów. Oddam mu całkowitą wolność za powrotem do miasta. Czynię to bolesne poświęcenie i pocieszam się nadzieją jego wdzięczności za ten szlachetny uczynek.
Do widzenia, wicehrabio, pisuj do mnie często: szczegóły twoich uciech wynagrodzą mi przynajmniej w części nudę, jakiej tu jestem pastwą.

Z Zamku  * * * , 11 listopada 17**.


LIST CXXXV.

Prezydentowa de Tourvel do Pani de Rosemonde.

Próbuję pisać do pani, choć nie wiem jeszcze, czy będę mogła. Och! Boże, kiedy pomyślę, że ostatniego listu z nadmiaru szczęścia niepodobna mi było dokończyć! Dziś przygniata mnie bezmiar rozpaczy: zostawia mi sił tylko na tyle, aby czuć moją niedolę; na wyrażenie jej mi ich już nie staje.
Valmont, Valmont mnie nie kocha, nigdy mnie nie kochał. Miłość tak nie umiera. Oszukuje mnie, zdradza mnie, znieważa. Wszystko co może istnieć nieszczęść, upokorzeń, wszystkiego doznałam, i to z jego, jego ręki!
I nie sądź, pani, aby to było proste podejrzenie! Ach, jakże daleka byłam od takich podejrzeń! Nie jestem tak szczęśliwa, aby móc wątpić. Widziałam go: cóż mógłby mi powiedzieć na swoje usprawiedliwienie? Ale co jemu na tem zależy! nawet nie będzie próbował... Nieszczęśliwa! i cóż mu będą twoje łzy i wyrzuty? czyż on tobą zajmuje się w tej chwili!
Prawdą jest zatem, że mnie poświęcił, wydał na pastwę nawet: i komu?... nędznej kreaturze... Ale co ja mówię? Ach! nie ja wszakże mam prawo nią pogardzać!
Ona zdradziła mniej obowiązków, ona mniej jest winną niż ja. Och! jakże bolesną jest kara, skoro płynie z wyrzutów sumienia! Och, jak ja cierpię!
Odczytuję mój list i spostrzegam, że nie dowiesz się z niego o niczem; spróbuję zatem zdobyć się na zdanie ci sprawy z tego okrutnego wydarzenia. Było to wczoraj; pierwszy raz od czasu mego powrotu, wybierałam się gdzieś na wieczór w towarzystwo. Valmont odwiedził mnie o piątej; był czuły i serdeczny jak nigdy. Dał mi poznać, że zamiar mój wyjścia wieczorem sprawia mu przykrość: domyślasz się, że natychmiast zmieniłam projekt i ofiarowałam się pozostać w domu. Jednakże, w dwie godziny potem, zupełnie nagle, ton mowy i wyraz twarzy Valmonta zmieniły się dotkliwie. Nie wiem, czy mi się wymknęło coś takiego, co mu się mogło nie podobać; bądź co bądź, w chwilę potem oznajmił, iż przypomniał sobie jakąś sprawę, która mu każe mnie opuścić, i odszedł. Odchodząc, wyraził mi parę słów gorącego żalu, słów, które wydały mi się płynąć z serca i które wówczas uważałam za szczere.
Zostawszy sama, uznałam wobec tego za właściwe nie uchylać się od moich zobowiązań. Ukończyłam tedy tualetę i wsiadłam do powozu. Na nieszczęście, woźnica powiózł mnie koło opery, gdzie znalazłam się niebawem wciśnięta w tłok przy wyjściu; wtem, o cztery kroki przed sobą, w sznurze pojazdów ciągnącym się równolegle z naszym, spostrzegłam powóz Valmonta. Serce zaczęło mi bić jak szalone, ale nie biło z obawy: jedyną myślą, jaka mnie zajmowała, było pragnienie aby mój powóz zdołał się z nim zrównać. Zamiast tego, jego pojazd zmuszony był się cofnąć i znalazł się w równym rzędzie z moim. Wychyliłam się ku Valmontowi, ale jakież było moje zdumienie, gdy ujrzałam przy jego boku dziewczynę, głośną ze swych licznych przygód! Cofnęłam się, jak możesz pani sobie wyobrazić, i to już było aż nadto, aby pogrążyć moje serce; ale czy zdoła pani uwierzyć, iż ta dziewczyna, widocznie poinformowana w tej chwili przez Valmonta, nie opuściła ani na chwilę okna powozu, ani nie przestała mi się przyglądać i to wśród wybuchów śmiechu, zwracających powszechną uwagę!
Odrętwiała i nieprzytomna niemal, kazałam się mimo to zawieść w gościnę w której czekano mnie na wieczerzę; ale niepodobna mi było tam pozostać; czułam się blizka omdlenia i nie umiałam powstrzymać łez cisnących mi się do oczu.
Znalazłszy się u siebie, napisałam do pana de Valmont i posłałam list natychmiast; nie było go w domu. Pragnąc za jakąbądź cenę wyjść z tego stanu, równającego się śmierci, wysłałam na nowo służącego z rozkazem czekania. Przed północą zjawił się, oznajmiając, iż woźnica, który wreszcie powrócił, powiedział mu, że jego pan nie będzie nocował w domu. Sądziłam, iż nie pozostaje mi nic do zrobienia, jak tylko zażądać dziś rano zwrotu moich listów i prosić p. de Valmont, aby więcej nie pojawiał się u mnie. Jakoż wydałam istotnie rozkazy w tej mierze; jestem pewna zresztą, iż były one zbyteczne. Jest już blizko południa; jeszcze się nie pokazał i nie otrzymałam ani słowa wiadomości.
A teraz, droga przyjaciółko, nie dodaję już ani słowa: oto wiesz o wszystkiem, i znasz moje serce. Moją jedyną nadzieją jest, iż niedługo już będę nadużywać twej łaskawej przyjaźni.

Paryż, 15 listopada 17**.


LIST CXXXVI.

Prezydentowa de Tourvel do Wicehrabiego de Valmont.

Po tem co zaszło wczoraj, zapewne nie spodziewa się pan, bym go przyjmowała u siebie, a zresztą zapewne i niewiele panu na tem zależy! Bilet ten ma zatem na celu już nie tyle prosić pana, abyś się więcej nie pojawiał, co żądać od niego zwrotu listów, które nigdy nie powinny były istnieć. Jeżeli mogły one pana zajmować przez chwilę, jako dowody zaślepienia które było twojem dziełem, muszą być panu obojętne teraz, kiedy to zaślepienie się rozwiało, i kiedy wyrażają jedynie uczucie, które pan zniszczyłeś.
Rozumiem i przyznaję, że błędem z mej strony było pokładać w panu zaufanie, którego tyle innych przedemną już padło ofiarą; co do tego obwiniam jedynie siebie samą: ale sądziłam przynajmniej, iż nie zasłużyłam na to, aby być wydaną przez pana na wzgardę i pośmiewisko. Mniemałam, iż poświęcając panu wszystko, i zrzekając się dla niego praw do szacunku innych i mego własnego, mogłam się mimo to spodziewać, iż nie będę sądzoną przez pana surowiej, niż przez głos publiczny, który czyni jeszcze zawsze ogromną różnicę między kobietą słabą a kobietą rozwiązłą. Nie mówię już panu o zbrodni, jakiej dopuściłeś się względem mojej miłości: pańskie serce nie zrozumiałoby mego. Żegnam pana.

Paryż, 15 listopada 17**.


LIST CXXXVII.

Wicehrabia de Valmont do Prezydentowej de Tourvel.

W tej chwili dopiero, pani, oddano mi twój list; zadrżałem czytając go, i zaledwie pozostaje mi dość siły, aby nań odpowiedzieć. Jakżeż straszne mniemanie posiadasz pani o mnie! Och, z pewnością zawiniłem, i to tak, że nie przebaczę tego sobie w życiu, chociażbyś ty nawet okazała mi całą pobłażliwość. Ale te winy, które ty mi wyrzucasz, jakże daleko były od mojej duszy! Kto, ja! ciebie upokarzać! ciebie poniżać! ja, który cię poważam tyle, ile cię kocham; który poznałem co to duma dopiero od chwili w której mnie ty uznałaś godnym siebie! Pozory cię uwiodły; wyznaję, iż mogły świadczyć na mą niekorzyść: ale czyż serce twoje nie stanęło przeciw nim w mej obronie? Czyż nie zbuntowało się na samą myśl, że mógłbym się go stać niegodnym? I ty, mimo wszystko, uwierzyłaś w to? Nie tylko przypuszczałaś, iż jestem zdolny dopuścić się takiego ohydnego szaleństwa, ale nie wahałaś się nawet szukać jego przyczyn w dobroci twojej dla mnie! Ach! jeżeli miłość twoja tak cię poniża we własnych oczach, i ja chyba muszę być w twem mniemaniu czemś bardzo nikczemnem?
Dławiony tą bolesną myślą, tracę czas na daremne żale, zamiast usprawiedliwić się coprędzej. Ach, inny wzgląd wstrzymuje mnie jeszcze! Trzebaż mi zatem będzie przypominać sobie uczynki, które pragnąłbym unicestwić; ściągać twą uwagę i moją własną na chwilę zapomnienia, którą chciałbym okupić resztą mojego życia, i której pamięć zostanie na zawsze przedmiotem mego upokorzenia i rozpaczy? Ach! jeżeli, oskarżając się przed tobą, muszę obudzić gniew twój, pani, nie będzie ci trzeba przynajmniej daleko szukać pomsty; wystarczy ci wydać mnie na łup mej zgryzoty.
Z tem wszystkiem, któżby uwierzył? Pierwszą przyczyną tego wypadku stał się ów wszechpotężny czar, jakiego doznaję w twojem pobliżu. On to kazał mi zapomnieć zbyt długo o pewnej sprawie ważnej i niecierpiącej zwłoki. Rozstałem się z tobą za późno, i nie zastałem już osoby, której szukałem. Spodziewałem się złapać ją jeszcze w Operze, ale i to napróżno. Otóż spotkałem tam Emilię, którą znałem niegdyś, w czasie, w którym nie znałem jeszcze, pani, ani ciebie, ani miłości. Nie miała powozu i prosiła mnie, abym ją odwiózł do domu, ot, parę minut drogi. Nie przywiązując do tego żadnej wagi, przystałem. Wówczas właśnie spostrzegłem ciebie; i uczułem natychmiast, że pozór ten uczyni mnie winnym w twych oczach.
Obawa dotknięcia cię czemkolwiek, lub sprawienia ci przykrości jest we mnie tak potężna, iż nie mogła nie odbić się na mojej twarzy, co wkrótce Emilia spostrzegła. Prosiłem tę dziewczynę, aby przynajmniej nie pokazywała się w oknie; ten wzgląd delikatności obrócił się przeciwko mnie. Przyzwyczajona, jak wszystkie podobne kreatury, ufać swojej władzy, opierającej się zawsze na nadużywaniu, Emilia ani myślała się wyrzec tak wspaniałej sposobności. Im bardziej rosło w jej oczach moje zakłopotanie, tem więcej ona wystawiała się na pokaz; jej wybuchy wesołości, które ty, pani, ku mojej rozpaczy, mogłaś choć chwilę odnosić do siebie, miały na celu jedynie pomnożenie mojej przykrości, przykrości, płynącej właśnie z mego szacunku i przywiązania do ciebie.
Aż dotąd, bez wątpienia, byłem bardziej nieszczęśliwym niż winnym; zbrodnia, o której piszesz, nie może obciążać mego sumienia, poprostu dlatego, że nie istniała. Ale napróżno chcesz pani przemilczeć przewiny miłości; ja nie zachowam o nich tegoż samego milczenia; zbyt ważne pobudki każą mi wyznać wszystko. Tak, muszę ci wyznać, mimo całego wstydu, w jakim trwam od czasu tego chwilowego a niepojętego szaleństwa; mimo najgłębszej boleści, o jaką mnie przyprawia to wspomnienie.
Przejęty poczuciem mych błędów, zgodziłbym się ponieść karę za nią, lub też oczekiwać, aż kiedyś, moja wierna tkliwość i mój żal wyjedna mi przebaczenie. Ale jak zamilczeć, skoro sumienie moje względem ciebie każe mi odsłonić całą prawdę?
Nie sądź, iż chcę szukać wykrętu, aby usprawiedliwić lub złagodzić mą winę; przyznaję, iż byłem występnym. Ale nie uznaję wcale, nie uznam nigdy, aby ten haniebny upadek mógł w oczach twoich, pani, stanowić zbrodnię przeciw miłości. Ach, i cóż może być wspólnego pomiędzy odruchem zmysłów, pomiędzy chwilą zapomnienia, po której następuje rychło żal i zawstydzenie, a tem uczuciem czystem, które może zrodzić się jedynie w duszy szlachetnej, wspierać się jedynie na czci i szacunku, a którego owocem jest prawdziwe szczęście! Och, nie poniżaj w ten sposób miłości! Nie chciej przedewszystkiem poniżać samej siebie, oceniając z tego samego punktu widzenia dwie rzeczy, które nie mają, nie mogą mieć z sobą nic wspólnego! Zostaw kobietom upadłym i znikczemniałym obawę współzawodnictwa, w którem mimowoli dopatrują się zawsze niebezpieczeństwa dla swej władzy; zostaw im męczarnie zazdrości równie dotkliwej jak upokarzającej; ale ty! odwróć oczy od tych przedmiotów, które splamiłyby twoje spojrzenia; sama czysta jak bóstwo, ukarz jak ono obrazę, nie chowając jej wszakże w sercu.
Ale na jakież cierpienie mogłabyś mnie skazać, któreby było dla mnie dotkliwsze od tego co odczuwam? któreby mogło iść w porównaniu z żalem, iż obraziłem ciebie, z rozpaczą, iż widzę cię zmartwioną, z myślą przygnębiającą, iż stałem się mniej godnym ciebie? Ty miałabyś obmyślać karę dla mnie! a ja, ja u ciebie szukam pocieszenia: nie, iżbym zasłużył na nie; ale dlatego, że go potrzebuję i, że mogę je znaleźć jedynie u ciebie.
Jeżeli, zapominając naraz o mojej i twojej miłości, i nie przywiązując już wagi do mego szczęścia, pragniesz przeciwnie wydać mnie na pastwę wieczystej boleści, masz prawo potemu: uderzaj; ale jeżeli, wiedziona pobłażliwością lub głosem serca, wspominasz jeszcze uczucia tak tkliwe, które jednoczyły nasze istoty; upojenia duszy ciągle tak nowe i coraz to żywsze, owe dni tak słodkie, tak szczęśliwe, któreśmy sobie dali nawzajem; wszystkie te skarby miłości, które ona tylko stworzyć jest zdolna: ach, jeżeli sobie przypominasz, wówczas może zapragniesz raczej wskrzesić je na nowo, niż zniweczyć na zawsze. Cóż powiem ci wreszcie? straciłem wszystko i straciłem z własnej winy; ale mogę wszystko odzyskać z łaski twojej wspaniałomyślności. Twoją jest rzeczą rozstrzygać obecnie. Dodam jeszcze jedno słowo. Wczoraj jeszcze przysięgałaś mi, że mogę być pewnym mego szczęścia póty, póki będzie ono zależało od ciebie! Och, pani, czyli zechcesz mnie wydać dzisiaj na pastwę wieczystej rozpaczy?

Paryż, 16 listopada 17**.


LIST CXXXVIII.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Obstaję przy swojem, piękna przyjaciółko: nie, ja nie jestem zakochany; to zaś nie moja wina, jeżeli okoliczności zmuszają mnie do odgrywania tej roli. Zgódź się jedynie i powracaj; przekonasz się wkrótce własnemi oczami, jak bardzo mówię prawdę. Złożyłem dowody tego wczoraj, a wypadki dnia dzisiejszego nie mogą ich unicestwić.
Byłem tedy wczoraj u mojej świętoszki; nie miałem zresztą na ten dzień żadnych innych widoków, ponieważ mała Volanges, mimo swojego stanu, miała spędzić całą noc na baliku młodzieży u pani de V... W braku innego zatrudnienia, zbudziła się zrazu we mnie ochota przeciągnięcia tego wieczoru; ale zaledwie mi to przyrzeczono, nawet kosztem małego poświęcenia, kiedy nagle zaczęła mnie prześladować myśl o tej rzekomej miłości, której ty tak uparcie chcesz się dopatrywać w mojem postępowaniu. Otóż owładnęło mną jedno tylko pragnienie: to jest, aby, za jednym zamachem, upewnić siebie samego, a przekonać ciebie, że jest to z twojej strony, markizo, najczystsza w świecie potwarz.
Chwyciłem się tedy gwałtownego środka: pod dość błahym pozorem opuściłem nagle moją piękność mocno zdziwioną, a z pewnością jeszcze więcej zmartwioną tym obrotem. Ja natomiast poszedłem spokojnie odszukać Emilię w Operze; ta dziewczyna może ci zaświadczyć, że aż do poranka, to jest do chwili w której nastąpiło rozstanie, żaden najmniejszy wyrzut nie zamącił naszych przyjemności.
A jednak miałbym wcale ładny powód do niepokoju, gdyby moja zupełna obojętność nie chroniła mnie od podobnej troski: bowiem, trzeba ci wiedzieć, znajdowałem się zaledwie o cztery kroki od Opery, usadowiony wygodnie z Emilią w powozie, kiedy pojazd pani de Tourvel zjechał się tuż z moim, zaś natłok powozów przy wyjściu przetrzymał nas blizko przez kwadrans obok siebie. Spotkaliśmy się poprostu nos w nos i nie było sposobu się nie widzieć.
Posłuchaj dalej, markizo: otóż, przyszło mi na myśl opowiedzieć Emilii, że ma przed sobą ową bohaterkę mego listu. (Przypominasz sobie może jeszcze to szaleństwo, w którem taż sama Emilia służyła mi za pulpit[29]). Nie zapomniała tego: że zaś jest wielka śmieszka, nie miała spokoju, dopóki nie napatrzyła się do syta tej cnotce, jak mówiła, i to wśród wybuchów śmiechu, nieprzyzwoitych w najwyższym stopniu i zwracających powszechną uwagę.
To jeszcze nie wszystko. Zazdrosna osóbka posłała do mnie tego samego wieczora. Nie było mnie w domu; posłała jeszcze raz z rozkazem czekania na mnie. Co do mnie, z chwilą kiedy namyśliłem się zostać u Emilii, odesłałem powóz, dając woźnicy jedynie zlecenie, aby po mnie zajechał nazajutrz rano; że zaś ten, wróciwszy do domu, zastał tam owego posłańca miłości, uważał za najprostsze powiedzieć mu, że nie powrócę na noc. Zgadujesz wrażenie tej nowiny, i domyślasz się, że za powrotem zastałem formalną dymisyę wystylizowaną z całą godnością wymaganą przez okoliczności!
A zatem, cała przygoda, wbrew twojej o mnie opinii, mogła być, jak widzisz, skończona od dziś rana: a jeżeli nie jest, to nie dlatego, abym ja, jak gotowa jesteś przypuszczać, przywiązywał jakąś wagę do prowadzenia jej dalej: poprostu, z jednej strony, nie uważałem za właściwe pozwolić się porzucać, z drugiej zaś chciałem zachować jako hołd dla ciebie sposobność tego poświęcenia z mej strony.
Na surowy bilecik odpowiedziałem zatem wielkim listem z tonu uczuciowego; rozgadałem się w obszernych usprawiedliwieniach, zaś miłości zostawiłem troskę o to, aby zostały wzięte za dobrą monetę. Już mi się to powiodło. Otrzymałem w tej chwili drugi list, zawsze jeszcze bardzo surowy i obstający przy owem wiekuistem zerwaniu, które mi zostało oznajmione, ale ton jest już zupełnie inny. Przedewszystkiem nie chce mnie widzieć: to postanowienie powtórzone jest cztery razy w sposób najbardziej nieodwołalny. Wywnioskowałem z tego, że powinienem stawić się u niej i to jak najrychlej. Posłałem już mego strzelca, aby się zajął Szwajcarem, a za parę chwil pospieszę sam uzyskać podpis mojego ułaskawienia: bowiem, w przewinach tego rodzaju, istnieje tylko jedna formułka, która zawiera w sobie generalne przebaczenie, a tę da się zastosować jedynie w obecności oskarżonego.
Do widzenia, urocza przyjaciółko, biegnę zdobywać ten wielki akt odpustu.

Paryż, 15 listopada 17**.



LIST CXXXIX.

Prezydentowa de Tourvel do Pani de Rosemonde.

Jakżeż wyrzucam sobie, droga, dobra przyjaciółko, iż zbyt wcześnie pozwoliłam sobie mówić ci o moich przelotnych zgryzotach! Jestem przyczyną, że obecnie martwisz się z pewnością; strapienia twoje spowodowane przezemnie trwają jeszcze, a ja, ja jestem szczęśliwa! Tak, wszystko zapomniane, wybaczone; powiedzmy lepiej, wszystko jest naprawione. Po bezmiarze boleści i rozpaczy, nastąpił spokój i upojenie. O, radości mego serca, jakżeż cię zdołam wyrazić! Valmont jest niewinny; nie można być występnym, mając w sercu tyle miłości. Nie, on nie popełnił owych win ciężkich, obrażających, które wyrzucałam mu z taką goryczą; a jeżeli, na jednym punkcie, muszę zdobyć się na pobłażliwość, czyż ja z mej strony również nie miałam do naprawienia choćby mojej niesprawiedliwości?
Nie będę ci szczegółowo przytaczała faktów i pobudek, które go uniewinniają; być może nawet rozum nie oceniłby ich z właściwej strony: serce tylko jedno zdolne jest je odczuć. Gdybyś mimo to miała mnie obwiniać o słabość, mogę się powołać na własny twój sąd, pani. Dla mężczyzn, powiadasz sama, niewierność nie zawsze jest jeszcze zdradą.
Czuję, czuję wprawdzie, że to rozróżnienie, mimo, iż w istocie uświęcone mniemaniem ogółu, niewątpliwie boleśnie uraża naszą delikatność; ale czyż mnie godzi się skarżyć, skoro on sam, Valmont tyle cierpi nad tem? Ach, gdybyś wiedziała ile razy wyrzucał sobie przewinę, którą ja puściłam w niepamięć: a wszakże jak bardzo okupił ten drobny błąd nadmiarem swej miłości i mojego szczęścia!
Albo szczęście moje jest większe, albo też lepiej czuję jego cenę od chwili gdy zdawało mi się, że straciłam je na zawsze: ale to mogę ci powiedzieć, że gdybym czuła w sobie siły zniesienia jeszcze zgryzot równie okrutnych jak te, których doznałam, nie uważałabym, iż zbyt drogo okupuję niemi nadmiar szczęścia, jakiego zakosztowałam później. Och, moja tkliwa matko, wyłaj twą niebaczną córkę, iż cię przyprawiła o zmartwienie zbytnim pośpiechem; wyłaj ją, iż lekkomyślnie osądziła i spotwarzyła tego, który nie przestał ani na chwilę jej ubóstwiać: ale, ganiąc jej nierozwagę, patrz na jej szczęście i pomnóż jej radość dzieląc ją z nią razem.

Paryż, 16 listopada 17**.


LIST CXL.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Czem się to dzieje, śliczna przyjaciółko, że nie mam dotąd odpowiedzi od ciebie? Mój ostatni list przecież zdawał mi się zasługiwać na jakieś słówko; i oto już trzeci dzień czekam go napróżno. Gniewam się doprawdy; to też, aby cię ukarać, markizo, nie powiem ci już nic o moich wielkich sprawach.
Że pojednanie odbyło się w najwspanialszym sposobie; że, w miejsce wymówek i niewiary, pociągnęło za sobą jedynie nowy wylew czułości; że to obecnie ja przyjmuję łaskawie przeprosiny i skruchę, należne mej podejrzewanej niewinności: o tem wszystkiem nie powiem ci ani trochę. Wogóle, gdyby nie nieprzewidziany wypadek, jaki zaszedł ubiegłej nocy, wcalebym się do ciebie nie odezwał. Ale, ponieważ to dotyczy twojej pupilki, ona zaś sama prawdopodobnie nie będzie w możności powiadomienia cię o tem, przynajmniej na razie, przeto ja podejmuję się tego zadania.
Okoliczności, których się domyślisz lub niedomyślisz, zmusiły mnie do przerwania na kilka dni bliższej styczności z panią de Tourvel; że zaś te okoliczności nie mogły mieć miejsca u małej Volanges, tem gorliwiej zwróciłem się w tamtę stronę. Dzięki uprzejmości odźwiernego, nie miałem żadnych przeszkód w tym względzie: toteż prowadziliśmy, twoja pupilka i ja, życie wygodne i uregulowane. Ale przyzwyczajenie jest matką nieopatrzności: jakoż wczoraj niepojęte roztargnienie stało się powodem przykrego wypadku.
Spoczywaliśmy oboje, nie śpiący, ale pogrążeni w owej bezwładności, która następuje po chwilach rozkoszy, gdy naraz usłyszeliśmy, jak drzwi do pokoju otwierają się nagle. Chwytam za szpadę i postępuję w tym kierunku, ale nie widzę nikogo: mimo to drzwi były w istocie otwarte. Wziąwszy światło, wysunąłem się na zwiady i nie znalazłem żywej duszy. Wówczas przypomniałem sobie, że zaniedbaliśmy tego dnia zwykłych ostrożności: niewątpliwie drzwi, przywarte tylko lub źle zamknięte, otwarły się same z siebie.
Spieszę z powrotem, aby uspokoić moją trwożliwą towarzyszkę, ale nie znajduję jej już w łóżku; upadła, albo też schroniła się pomiędzy łóżko a ścianę: dość, że leżała tam bez zmysłów i wstrząsana napadami dość gwałtownych konwulsyi. Możesz sobie wyobrazić moje położenie! Udało mi się przenieść ją z powrotem do łóżka, a nawet przyprowadzić do przytomności; ale okazało się, iż uderzyła się upadając i niebawem zaczęła odczuwać tego skutki.
Boleści w krzyżach, gwałtowne kurcze, inne objawy jeszcze mniej dwuznaczne, wkrótce oświeciły mnie co do jej stanu: ale, aby o nim pouczyć młodą pacyentkę, trzeba było wytłómaczyć jej wprzódy stan, w jakim znajdowała się poprzednio, bo nie miała o tem żadnego pojęcia. Jeszcze chyba nigdy nie zachował nikt tyle niewinności, czyniąc z takim zapałem wszystko, co trzeba, aby się jej pozbawić! Och, co ta, to nie traci czasu na zastanawianie się nad czemkolwiek!
Podczas, gdy mała rozwodziła się w daremnych rozpaczach, poczułem[30], że trzeba powziąć jakieś postanowienie. Umówiłem się z nią tedy, że udam się natychmiast do lekarza i chirurga domowego, i że, uprzedzając ich iż będą wezwani za chwilę, wyznam wszystko, zapewniwszy sobie tajemnicę; ona, ze swej strony, zadzwoni na pannę służącą: przyzna się lub nie przyzna do wszystkiego, jak sama zechce; ale pośle ją, aby szukała pomocy, przedewszystkim zaś zabroni bezwarunkowo budzić panią de Volanges: wzgląd pełen delikatności i naturalny u córki, która lęka się zaniepokoić swą matkę.
Załatwiłem moje dwie wizyty i dwie spowiedzi najspieszniej jak mogłem, stamtąd zaś udałem się do domu, gdzie siedzę zamknięty dotychczas. Chirurg, którego znałem skądinąd, przyszedł w południe zdać mi sprawę ze stanu chorej. Nie omyliłem się w mojej dyagnozie; ale on ma nadzieję, że jeżeli nie zajdzie jaki wypadek, nikt w domu się nie spostrzeże. Panna służąca jest w tajemnicy; lekarz zmyślił na prędce jakąś chorobę, i cała sprawa ułożyła się jak tysiąc podobnych, chyba żeby w przyszłości było dla nas użytecznem, aby o tem mówiono.
Ale czy istnieje jeszcze jaki wspólny interes między mną a tobą? Twoje milczenie każe mi wątpić o tem; nie wierzyłbym w to nawet wcale, gdybym tak bardzo nie pragnął zachować jakiejś pod tym względem nadziei.
Do widzenia, piękna przyjaciółko; ściskam cię, mimo całej urazy.

Paryż, 21 listopada 17**.


LIST CXLI

Markiza de Merteuil do Wicehrabiego de Valmont.

Mój Boże, wicehrabio, jak ty mnie męczysz swoim uporem! Czemu wymawiasz mi moje milczenie? Czy sądzisz, że jeżeli milczę, to z braku argumentów dla mojej obrony? Ach, dałby Bóg, aby tak było! Ale nie, to tylko dla tego, że ciężko mi jest wytaczać je przeciw tobie.
Mów ze mną otwarcie; czy ty łudzisz sam siebie, czy też pragniesz mnie oszukać? Sprzeczność pomiędzy twemi słowami a uczynkami pozwala mi jedynie przypuszczać albo jedno, albo drugie: cóż tedy jest prawdą? Cóż ty chcesz, abym ja ci powiedziała, skoro sama nie wiem co mam myśleć?
Widzę, że poczytujesz sobie za wielką zasługę twoją ostatnią scenę z prezydentową; ale w czemżeż ma ona przemawiać na korzyść twoich perswazyj, a zbijać moje zarzuty? Toż ja ci nie mówiłam nigdy, że ty kochasz tę kobietę na tyle, aby jej nie oszukiwać, aby nie chwytać potemu każdej sposobności, która ci się wyda łatwą lub przyjemną: nic mnie też nie dziwi, że, przez rozpustę umysłową, której napróżnoby ci ktoś odmawiał, zrobiłeś jeden raz z rozmysłu to, co zrobiłbyś tysiąc razy ot, tak, ze sposobności. Wszak to jest u was najpospolitszy bieg rzeczy.
Natomiast mówiłam, myślałam, myślę jeszcze obecnie, że ty, mimo to, kochasz swoją prezydentową; nie żadną miłością zbyt czystą, ani też zbyt tkliwą, ale, z tem wszystkiem, miłością wystarczającą na to, aby w danej kobiecie znajdować powaby i przymioty, których ona nie posiada; miłością, która daje jej odrębne miejsce w świecie, wszystkie inne zaś stawia w drugim rzędzie.
Jeszcze i w twoim ostatnim liście, jeżeli mi nie mówisz wyłącznie o tej kobiecie, to dla tego, że nie chcesz mi nic mówić o swoich wielkich sprawach; wydają ci się one tak ważne, że milczenie, jakie zachowujesz w tym przedmiocie, zdaje ci się karą dla mnie. I, oto, po tych tysiącznych dowodach wybitnej przewagi, jaką posiadła nad tobą inna kobieta, zapytujesz mnie spokojnie, czy jest jeszcze jakiś wspólny interes pomiędzy mną a tobą! Strzeż się, wicehrabio! Skoro raz ci odpowiem, moja odpowiedź będzie nieodwołalna; tem, iż nie chcę dać ci jej w tej chwili, tem samem może już mówię zbyt wiele. Toteż nie chcę bezwarunkowo dłużej zatrzymywać się przy tem.
Conajwyżej mogłabym ci opowiedzieć jedną powiastkę. Być może, nie będziesz miał czasu jej przeczytać, lub też zastanowić się nad nią tak, aby ją dobrze zrozumieć? twoja wola. W najgorszym razie powiastka pójdzie na marne i na tem koniec.
Jednemu z moich znajomych zdarzyło się, podobnie jak tobie, zacietrzewić w kobiecie, która przynosiła mu niewiele zaszczytu. Miał on, w chwilach jasnowidzenia, tyle rozsądku, iż czuł, że prędzej czy później, związek ten wyjdzie mu na szkodę; ale, mimo iż wstydził się własnej słabości, nie miał odwagi zerwać. Położenie jego było tem kłopotliwsze, ile że chełpił się przed przyjaciółmi, że jest najzupełniej wolny; wiedział zaś, iż, w podobnych wypadkach, tem większą śmiesznością okrywa się mężczyzna, im bardziej się od niej broni. W ten sposób trawił on życie, wpadając z jednej niedorzeczności w drugą i mówiąc sobie, jako jedyną pociechę: To nie moja wina. Ten człowiek posiadał przyjaciółkę, która przez chwilę miała pokusę wydać go oczom świata w tym stanie ogłupienia i okryć w ten sposób śmiesznością bez ratunku: ale, czy to, że wspaniałomyślność wzięła w niej górę nad złośliwością, czy może wreszcie dla innego powodu, postanowiła jeszcze spróbować ostatniego środka, aby, jak jej przyjaciel, mieć prawo sobie powiedzieć: „To nie moja wina“. Przesłała mu zatem, bez żadnych innych wskazówek, taki oto list, w mniemaniu, iż może się okazać skutecznem lekarstwem w chorobie.


∗             ∗

„Wszystko się przykrzy, mój aniele, takie jest prawo natury: to nie moja wina.
„Jeżeli więc sprzykrzyła mi się dzisiaj miłostka, która zaprzątała mnie niemal wyłącznie od czterech śmiertelnych miesięcy, to nie moja wina.
„Jeżeli miłość moja była równie wytrwała jak twoja cnota, a to jest z pewnością wiele powiedziane, niema w tem nic dziwnego, że jedna wyzionęła ducha w tym samym czasie co druga. To nie moja wina.
„Wynika z tego, że, od niejakiego czasu, oszukiwałem cię: ale też, przyznaj, iż twoja nielitościwa czułość zmuszała mnie do tego! To nie moja wina.
„Dzisiaj, kobieta, którą kocham do szaleństwa, wymaga, abym ciebie jej poświęcił. To nie moja wina.
„Czuję dobrze, że daję ci oto piękną sposobność wykrzykiwania o zdradzie i t. d.; ale jeżeli natura obdarzyła mężczyzn jedynie stałością, podczas gdy kobietom użyczyła przymiotu naprzykrzania się, to nie moja wina.
„Posłuchaj mnie, znajdź sobie innego miłego, tak jak ja biorę inną kochankę. Wierz mi, to dobra, bardzo dobra rada, a jeżeli ci się nie podoba, to nie moja wina.
„Żegnam cię, mój aniele, wziąłem cię z przyjemnością, opuszczam cię bez żalu: może jeszcze do ciebie wrócę. Tak toczy się świat. To nie moja wina“.


∗             ∗

Nie pora teraz opowiadać ci, wicehrabio, jaki skutek osiągnęła ta ostatnia próba ratunku i co z tego wynikło, ale przyrzekam powiadomić cię o tem w najbliższym liście. Znajdziesz tam również moje ultimatum co do odnowienia traktatu, które mi proponujesz. Aż dotąd, do widzenia poprostu...
Ale, ale: dziękuję ci za szczegóły co do małej Volanges; zachowamy sobie ten artykulik do Gazety Obmowy, aż do nazajutrz po jej ślubie. Tymczasem przesyłam ci wyrazy ubolewania z powodu utraty potomstwa. Dobranoc, wicehrabio.

Z zamku  * * * , 24 listopada 17**.


LIST CXLII.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Na honor, piękna przyjaciółko, nie wiem, czy dobrze przeczytałem, czy dobrze zrozumiałem i twój list i historyjkę, jaką mi opowiadasz, i mały wzorek sztuki pisania listów do niej dołączony. Tyle mogę ci powiedzieć, że ten ostatni wydał mi się oryginalny i efektowny: toteż przepisałem go poprostu, i przesłałem niebiańskiej prezydentowej. Spodziewałem się, że będę mógł odesłać ci dziś rano odpowiedź ukochanej; ale już jest blizko południe, a jeszcze nic nie mam. Doczekam do piątej godziny; a jeśli nie otrzymam wiadomości, pójdę sam ich zasięgnąć; bowiem, w takich rzeczach jedynie pierwszy krok jest trudny.
A teraz, jak możesz się domyślać, bardzo mi pilno dowiedzieć się końca historyi owego znajomego, tak gwałtownie podejrzewanego o to, iż nie jest zdolny w potrzebie poświęcić kobietę. Czy się nie poprawił? I czy wspaniałomyślna przyjaciółka nie przywróciła go do swej łaski?
Nie mniej pragnę otrzymać twoje ultimatum, jak się wyrażasz o niem tak politycznie! Jestem ciekawy zwłaszcza wiedzieć czy i w tem ostatniem postąpieniu dopatrzysz się jeszcze miłości. Och, z pewnością, że jest, i to dużo! Ale dla kogo? Mimo to, nie chcę się zbroić w żadne prawa i wszystko chcę zawdzięczać jedynie twojej dobroci.
Do widzenia, urocza przyjaciółko; nie zamknę tego listu przed drugą godziną w nadziei, że będą mógł dołączyć doń upragnioną odpowiedź.

O godzinie drugiej po południu.

Ciągle nic, spieszno mi bardzo, nie mam czasu dodać ani słowa: ale tym razem, czy jeszcze odrzucisz najtkliwsze uściski miłości?

Paryż, 27 listopada 17**.


LIST CXLIII.

Prezydentowa de Tourvel do pani de Rosemonde.

Rozdarła się zasłona, pani, na której namalowane były złudzenia mego serca. Złowroga prawda przyświeca mi i ukazuje, jako nadzieję, jedynie śmierć pewną i blizką: śmierć, której droga znaczy się pomiędzy hańbą a zgryzotą. Pójdę nią... ukocham moje męczarnie, jeżeli zdołają skrócić me istnienie. Przesyłam ci list, który otrzymałam wczoraj; nie dodaję doń żadnej uwagi, wszystko się w nim mieści. Nie czas już na skargi, zostało tylko cierpienie. Nie współczucia mi teraz trzeba, ale siły.
Przyjmij, pani, jedyne pożegnanie, jakie uczynię, i wysłuchaj mej ostatniej prośby: to jest, abyś mnie zostawiła memu losowi, zapomniała mnie zupełnie i przestała liczyć do żyjących na ziemi. Jest granica w nieszczęściu, po za którą przyjaźń nawet pomnaża mękę, nie mogąc jej uleczyć. Skoro rana jest śmiertelna, każda pomoc staje się okrucieństwem. Wszelkie inne uczucie jest mi obcem, poza uczuciem rozpaczy. Pociąga mnie jedynie owa głęboka noc, w której pragnę zagrzebać mą hańbę. Będę płakała w niej za moje winy, jeżeli potrafię jeszcze płakać! bo od wczoraj nie wylałam ani jednej łzy. Moje zdeptane serce już do nich nie jest zdolne.
Żegnam cię, pani. Nie odpowiadaj mi. Składam przysięgę na tym liście okrutnym, iż jest to ostatni, jaki w życiu odebrałam.

Paryż, 27 listopada 17**.


LIST CXLIV.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Wczoraj, urocza przyjaciółko, o godzinie trzeciej popołudniu, zniecierpliwiony brakiem wszelkiej wiadomości, udałem się do opuszczonej bogdanki; powiedziano mi że wyszła. Myślałem poprostu, że mnie nie chce przyjąć, co mnie ani zmartwiło ani zdziwiło; oddaliłem się, w nadziei, że mój krok zachęci kobietę tak grzeczną do zaszczycenia mnie przynajmniej słowem odpowiedzi. Zajrzałem do domu około dziewiątej wieczór: jeszcze nic nie było. Zdziwiony milczeniem, którego się nie spodziewałem, poleciłem memu strzelcowi, aby poszedł zasięgnąć języka i dowiedział się, czy uparta osoba umarła czy jest umierająca. Otóż, za powrotem, obwieścił mi, że pani de Tourvel w istocie wyszła o jedenastej rano w towarzystwie panny służącej; kazała się zawieść do klasztoru ***, zaś o siódmej wieczór odesłała powóz i ludzi, polecając, aby na nią nie czekano w domu. W istocie, to się nazywa załatwić rzecz po formie. Klasztor jest naturalnem schronieniem wdowy; jeśli tedy wytrwa w tak chwalebnem postanowieniu, dołączę do wszystkich zobowiązań, jakie mam już dla niej, i wdzięczność za rozgłos, jakiego nabędzie cała przygoda. Wszak przepowiadałem ci niedawno, że, mimo twych niepokojów, zjawię się znów na scenie świata strojny w blaski nowych tryumfów!
To jej postanowienie pochlebia mojej miłości własnej, przyznaję: ale drażni mnie to, iż znalazła w sobie dość siły, aby się oderwać odemnie tak stanowczo. Zatem będą pomiędzy nami inne przeszkody, prócz tych, jakich ja sam jestem twórcą! Jakto! gdybym chciał się zbliżyć do niej, mogłaby nie chcieć tego; co mówię? nie pragnąć tego jako najwyższego szczęścia! Toż więc była jej miłość? Jak myślisz, moja piękna przyjaciółko, czy godzi mi się to ścierpieć? Czy nie lepiej byłoby ukazać tej kobiecie możliwość pojednania, którego pragnie się zawsze, dopóki się widzi bodaj ślad nadziei? Mógłbym spróbować tego kroku, ot tak, od niechcenia: tembyś się przecież w niczem nie mogła czuć obrażona. Przeciwnie, to byłoby tylko proste doświadczenie, które przeprowadzilibyśmy z wspólnego namysłu; a gdyby nawet się powiodło, byłby to tylko jeden środek więcej do ponowienia, gdybyś sobie tego życzyła, ofiary, która zdawała się znajdować łaskę w twych oczach. A teraz, piękna przyjaciółko, oczekuję przyrzeczonej nagrody i wszystkie moje chęci wiążą się do twego powrotu. Wracaj zatem prędko odnaleźć swego kochanka, swoje uciechy, swoje przyjaciółki i zwykły bieg naszego światka.
Sprawa małej Volanges, o której ci pisałem, poszła bardzo gładko. Wczoraj, nie mogąc w mym niepokoju wysiedzieć na miejscu, pośród rozlicznych wizyt znalazłem się i u pani de Volanges. Zastałem pupilkę już w salonie, jeszcze w stroiku chorej, ale już w pełnej rekonwalescencyi, świeższą jeszcze i powabniejszą niż dawniej. Wy kobiety, w podobnym wypadku przez miesiąc nie ruszałybyście się z szezlonga: na honor, niech żyją panny! Doprawdy, zbudziła we mnie ochotę sprawdzenia, czy w istocie jej stan zdrowia jest pod każdym względem zadawalniający.
Muszę ci jeszcze powiedzieć, że ten wypadek dziewczęcia przyprawił niemal o szaleństwo czułego Dancenyego. Z początku ze zmartwienia, dzisiaj znowu z radości. Jego Cecylia była chora! Pojmujesz, że można głowę stracić w takiem nieszczęściu Trzy razy na dobę przysyłał po wiadomości, a nie przeszedł ani jeden dzień, aby sam ich nie zasięgał; wreszcie, piękną epistołą wystosowaną do mamy, poprosił o pozwolenie złożenia jej powinszowań z powodu przyjścia do zdrowia drogiego przedmiotu. Pani de Volanges przyzwoliła; tak, iż zastałem młodego człowieka zasiedziałego tam jak dawniej, jedynie troszkę bardziej ceremonialnego.
Od niego mam te szczegóły, ponieważ wyszliśmy razem i pociągnąłem go za język. Nie masz pojęcia o wrażeniu, jakie sprawiły na nim te odwiedziny. Radość, pragnienia, uniesienie, niepodobne wprost do oddania. Lubię wielkie efekta; toteż do reszty przyprawiłem go o utratę głowy, upewniając, że, w bardzo niedługim czasie, dostarczę mu sposobności oglądania swego bóstwa jeszcze bardziej z blizka.
W istocie, jestem zdecydowany mu ją oddać, skoro tylko się uporam z mojem doświadczeniem. Pragnę poświęcić się tobie w zupełności; a przytem czyżby było warto, aby twoja pupilka była i moją wychowanicą, gdyby miała oszukiwać jedynie męża? Arcydzieło to jest oszukiwać kochanka! A zwłaszcza pierwszego kochanka! Bo, co do mnie, to nie może się pochlubić, bym kiedykolwiek do niej wymówił słowo miłość.
Do widzenia, piękna przyjaciółko; wracaj więc co rychlej objąć swą władzę nademną, przyjąć mój hołd i uszczęśliwić mnie zapłatą.

Paryż, 28 listopada 17**.


LIST CXLV.

Markiza de Merteuil do Vicehrabiego de Valmont.

Na seryo, wicehrabio, porzuciłeś swoją prezydentową? Posłałeś jej list, który ułożyłam dla niej? Doprawdy, jesteś czarujący! Przeszedłeś moje oczekiwania. Wyznaję otwarcie, że ten tryumf pochlebia mi więcej, niż wszystkie jakich zaznałam dotychczas. Wyda ci się może, że ja stawiam bardzo wysoko tę kobietę, którą niegdyś ceniłam tak nizko; wcale nie: ależ bo ja nie nad nią odniosłam zwycięztwo; nad tobą, wicehrabio: to jest najzabawniejsze i to jest naprawdę rozkoszne.
Tak, ty kochałeś bardzo panią de Tourvel, a nawet kochasz ją jeszcze; kochasz ją jak szaleniec: ale dlatego, że ja zrobiłam sobie zabawkę aby cię tem zawstydzać, poświęciłeś ją tak rycersko. Byłbyś ją raczej poświęcił tysiąc razy, niżbyś miał ścierpieć jakiś żarcik z siebie! Co robi z człowiekiem próżność! Mędrzec ma słuszność, kiedy mówi, że to jest prawdziwa nieprzyjaciółka szczęścia.
Jakżebyś teraz wyglądał, gdybym ci była chciała wypłatać tylko figla? Ale ja nie umiem zwodzić, wiesz o tem dobrze; i gdybyś nawet miał z kolei doprowadzić mnie do rozpaczy i do klasztoru, podejmuję to ryzyko i poddaję się memu zwycięzcy.
Mimo to, jeżeli kapituluję, to w istocie z czystej słabości: bowiem, gdybym chciała, ileż jeszcze miałabym sposobności, aby się podrożyć! a może zasługiwałbyś na to? Podziwiam naprzykład, jak chytrze albo jak naiwnie podsuwasz mi, abym ci pozwoliła pojednać się z prezydentową. Bardzoby ci dogadzało, nieprawdaż, zyskać sobie całą zasługę zerwania, nie tracąc równocześnie rozkoszy dalszego stosunku? W ten sposób niebiańska świętoszka mniemałaby, iż zawsze jest jedyną panią twego serca, podczas gdy ja napawałabym się dumą, że jestem zwycięzką rywalką; byłybyśmy oszukane obiedwie, ale ty byłbyś zadowolony, a o cóż chodzi więcej?
Szkoda, że przy takim talencie do projektów, masz go tak mało do wykonywania; i że, przez jeden nierozważny krok, oddzieliłeś się sam nieprzyzwyciężoną przeszkodą od tego czego tyle pragniesz.
Jakto! ty pieściłeś myśl nawiązania w przyszłości na nowo tego stosunku, i mogłeś posłać mój list! Uważałeś mnie zatem chyba za bardzo niezręczną! Och, wierzaj mi, wicehrabio, kiedy kobieta wymierza cios w serce drugiej, zawsze umie trafić w najczulsze miejsce i rana, jaką zadaje, jest nie do zgojenia. Wówczas gdy ja godziłam w nią, lub raczej kierowałam twą ręką, nie zapomniałam, że ta kobieta była moją rywalką, że bodaj przez chwilę mogłeś był ją znajdować pożądańszą odemnie i że mnie mogłeś jej podporządkować. Jeżeli chybiłam w mej zemście, zgadzam się ponieść następstwa omyłki. Toteż, pozwalam ci próbować wszystkich środków: zachęcam cię do tego nawet; przyrzekam ci, iż się nie pogniewam, jeżeli ci się powiedzie. Jestem tak spokojna, że nie chcę się tem nawet zajmować. Mówmy o czem innem.
Naprzykład o zdrowiu małej Volanges. Udzielisz mi o niem stanowczych wiadomości za moim powrotem, nieprawdaż? Bardzo mnie to zajmuje. Później twoją rzeczą będzie osądzić, czy będziesz wolał oddać dzieweczkę miłemu, czy kusić się po raz drugi o stworzenie nowej gałęzi Valmontów pod nazwiskiem Gercourtów. Myśl ta wydała mi się dość zabawna, i, zostawiając ci wybór, proszę cię jednak, abyś nie podejmował stanowczego postanowienia, dopóki o tem nie pomówimy ze sobą. Nie znaczy to, bym cię chciała skazywać na zbyt długie oczekiwanie, albowiem będę w Paryżu lada moment. Nie mogę ci stanowczo oznaczyć dnia; ale bądź pewien, że skoro tylko przybędę, pierwszy otrzymasz o tem wiadomość.

Z Zamku  * * * , 29 listopada 17**.


LIST CXLVI.

Markiza de Merteuil do Kawalera Danceny.

Nareszcie wyruszam stąd, mój młody przyjacielu, i jutro wieczorem będę z powrotem w Paryżu. Przez parę pierwszych dni nie mam zamiaru przyjmować nikogo. Mimo to, jeśli miałbyś jakieś pilne zwierzenie, godzę się wyłączyć pana z ogólnej reguły; ale jedynie pana: toteż proszę o zachowanie w tajemnicy mego przyjazdu. Nawet Valmonta o nim nie uwiadamiam.
Gdyby mi ktoś był powiedział niedawno, że wkrótce staniesz się posiadaczem mego wyłącznego zaufania, nie byłabym uwierzyła. Widać, twoja ufność pociągnęła moją. Gotowa jestem przypuszczać, że włożyłeś w to nieco przebiegłości, może nawet kokieteryi. Toby nie było dobrze z twojej strony! Ale dziś to nie jest niebezpieczne: wszakże masz teraz co innego do roboty. Skoro Heroina jest na scenie, komużby przyszło do głowy zajmować się Powiernicą...
Nic dziwnego też, iż nie znalazłeś nawet czasu, aby mnie powiadomić o swoich nowych postępach. Gdy twoja Cesia była nieobecną, dnia nie starczyło, aby wysłuchać twych czułych lamentów. Byłbyś je posyłał echom, gdyby nie było mnie pod ręką. Kiedy potem była cierpiąca, i wówczas jeszcze nawet zaszczyciłeś mnie zdaniem sprawy ze swych niepokojów: potrzebowałeś zwierzyć się komuś; ale teraz, kiedy przedmiot twych uczuć jest w Paryżu, kiedy się ma dobrze, a zwłaszcza kiedy go widujesz od czasu do czasu, starczy ci już za wszystko, a przyjaciele stali się niczem.
Nie potępiam cię za to, to wina twoich dwudziestu lat. Od Alcybiadesa aż do ciebie, wiadomą jest rzeczą, że wszyscy młodzi ludzie znali przyjaźń jedynie w strapieniach! Szczęście rodzi w nich czasem potrzebę niedyskrecyi, ale nigdy zaufania. Powiem tedy razem z Sokratesem: „Lubię, aby moi przyjaciele przychodzili do mnie wówczas gdy są nieszczęśliwi[31]: ale on, w swoim charakterze filozofa, obchodził się wybornie bez nich, gdy nie przychodzili. Pod tym względem nie jestem jeszcze tak roztropna jak on, i odczuwam twoje milczenie całą słabością kobiety.
Do widzenia, kawalerze; serdecznie się cieszę na to, iż cię zobaczę: czy przyjdziesz?

Z Zamku  * * * , 29 listopada 17**.


LIST CXLVII.

Pani de Volanges do Pani de Rosemonde.

Martwisz się zapewne niemniej odemnie, czcigodna przyjaciółko, dowiadując się o stanie pani de Tourvel; jest chora od wczoraj: choroba jej wystąpiła tak nagle i groźnie, że jestem istotnie zaniepokojona.
Gwałtowna gorączka, prawie ciągła nieprzytomność, nieugaszone pragnienie, oto wszystko, co można stwierdzić. Pielęgnowanie jej będzie o tyle trudniejsze, że z uporem wzbrania się przyjąć jakiekolwiek lekarstwo: do tego stopnia, że trzeba było ją trzymać przemocą, aby jej krew puścić. Ty, która, jak ja, znałaś ją tak wątłą, nieśmiałą i łagodną, czy wyobrażasz sobie, że cztery osoby zaledwie mogą ją utrzymać, i że, o ile tylko próbuje się ją nakłonić do czego, wpada w niepojęte objawy szału? Co do mnie, lękam się, że to jest coś więcej, niż same następstwo gorączki: obawiam się wprost choroby umysłowej.
Obawy moje w tym kierunku pomnaża jeszcze wszystko to, co zaszło przedwczoraj. Około jedenastej rano przybyła w towarzystwie panny służącej do klasztoru  * * * . Ponieważ była wychowana w tym domu i miała zwyczaj odwiedzać go niekiedy, przyjęto ją, jak zwykle; wydała się wszystkim spokojna i zdrowa. W dwie godziny potem, zapytała czy pokój, który zajmowała będąc pensyonarką, jest wolny; gdy zaś odpowiedziano twierdząco, prosiła, iż chce go zobaczyć. Następnie oznajmiła, że pragnie zamieszkać w tym pokoju, i dodała, iż opuści go dopiero umarłą: to było jej wyrażenie.
Zrazu nie wiedziano co powiedzieć: ale, gdy ustąpiła chwila pierwszego zdumienia, przedstawiono jej, iż, jako osoba zamężna, nie może zostać przyjęta bez szczególnego upoważnienia. Ten argument, ani tysiąc innych, nie miały żadnego wpływu; uparła się nietylko nie opuścić klasztoru, ale nawet swojej izdebki. Wreszcie, po długiej walce, o siódmej godzinie wieczór, zgodzono się, aby tam spędziła noc. Odesłano powóz i ludzi i odłożono do następnego dnia dalsze postanowienia.
Wszyscy się oddalili, z wyjątkiem panny służącej, która szczęściem, dla braku innego miejsca, musiała spędzić noc w tym samym pokoju.
Wedle opowiadań tej dziewczyny, pani jej miała być dość spokojna aż do godziny jedenastej wieczór. Wówczas oznajmiła, iż chce się położyć: ale, zanim ją rozebrano, zaczęła przechadzać się po pokoju, zdradzając wielkie podniecenie. Julia, która była świadkiem tego co się działo w ciągu dnia, nie śmiała jej nic powiedzieć, i czekała w milczeniu blizko przez godzinę. Wreszcie, pani de Tourvel zawołała na nią dwukrotnie, raz po razu: zaledwie miała czas nadbiegnąć, pani upadła w jej ramiona, mówiąc: „Już nie mogę“. Pozwoliła się zaprowadzić do łóżka, ale nie chciała nic przyjąć, ani też nie pozwoliła wzywać jakiejbądź pomocy.
Nazajutrz, zaniepokojona przeorysza kazała posłać po mnie, o godzinie siódmej rano... Jeszcze było ciemno. Przybiegłam bezzwłocznie. Kiedy mnie oznajmiono, pani de Tourvel na chwilę jakgdyby odzyskała przytomność i rzekła: „Ach, dobrze, niech wejdzie“. Kiedy się zbliżyłam, uścisnęła mnie żywo za rękę i rzekła: „Umieram, iżem ci nie uwierzyła“. Wkrótce później, straciła na nowo przytomność.
Te słowa zwrócone do mnie i parę wyrazów jakie wymknęły się w jej majaczeniach budzą we mnie obawę, że ta straszna choroba ma może za źródło przyczyny jeszcze straszliwsze. Ale uszanujmy tajemnicę naszej przyjaciółki, i poprzestańmy na ubolewaniu nad jej nieszczęściem.
Cały wczorajszy dzień był również niespokojny: po napadach następowały chwile letargicznej obojętności, jedyne, w których ona sama i jej otoczenie zażywa nieco spoczynku.
Żegnam cię, czcigodna przyjaciółko, spieszę do chorej. Córka moja, która na szczęście ma się już prawie dobrze, załącza dla pani wyrazy uszanowania.

Paryż, 29 listopada 17**.


LIST CXLVIII.

Kawaler Danceny do Markizy de Merteuil.

O ty jedyna! ty ubóstwiana! ty, która pierwsza dałaś mi poznać szczęście! która upoiłaś mnie niem do niepamięci! Czuła przyjaciółko, kochanko tkliwa, czemuż wspomnienie twej boleści musi zamącać ten czar, jakiego doznaję? Ach, pani, uspokój się, przyjaźń błaga cię o to. O moja przyjaciółko! bądź szczęśliwa, oto prośba miłości.
I cóż ty możesz sobie wyrzucać? Wierzaj mi, skrupuły prowadzą cię zbyt daleko. Twoja zgryzota, twoje żale do mnie, zarówno są bezpodstawne; czuję w sercu, że jedynym naszym uwodzicielem była miłość. Nie lękaj się więc dłużej oddać się uczuciu, jakie budzisz, pozwól się ogarnąć ogniom zrodzonym przez ciebie! Jakto, czyż dlatego, iż poznały całą prawdę zbyt późno, nasze serca miałyby przez to być mniej czyste? przenigdy! Przeciwnie, jedynie sztuka uwodzenia, działając zawsze z rozmysłem, zdolna jest opanować swoje postępy i środki, i przewidywać z góry bieg wydarzeń. Ale miłość prawdziwa nie pozwala namyślać się i obliczać: najsilniej działa wówczas, kiedy zjawia się bez naszej świadomości: w cieniu milczenia oplata nas więzami, których zarówno jest nam niepodobna się ustrzec, jak je zerwać.
Tak i wczoraj jeszcze, mimo żywego wzruszenia, jakie sprawiała mi myśl o twoim powrocie, mimo radości, jakiej doznałem widząc ciebie, mniemałem, mimo to, iż woła mnie i prowadzi jedynie spokojna przyjaźń: lub raczej, całkowicie oddany słodkim drganiom serca, zbyt mało zastanawiałem się nad ich źródłem. Tak samo jak ja, i ty, droga przyjaciółko, nieświadomie jeno odczuwałaś ten czar nieprzeparty; oboje poznaliśmy miłość dopiero budząc się z upojenia w jakiem nas pogrążyła.
Ale to właśnie nas usprawiedliwia, a nie potępia. Nie, ty nie zdradziłaś przyjaźni, ani ja również nie nadużyłem twego zaufania. Nie znaliśmy naszych uczuć; bez woli i bez winy padliśmy ofiarą naszego złudzenia. Ach, nie skarżmy się na nie, myślmy jedynie o szczęściu, jakie nam ono zesłało. O ty, ukochana moja! jakże nadzieja ta drogą jest memu sercu! Tak, odtąd, wolna od wszelkiej obawy, cała oddana miłości, będziesz podzielać moje pragnienia, moje zapały, szaleństwa moich zmysłów, upojenia mej duszy; i każda chwila naszych szczęsnych dni będzie się znaczyła nową rozkoszą.
Do widzenia, ty ubóstwiana. Zobaczę cię dziś wieczór, ale czy zastanę cię samą? Nie śmiem marzyć o tem. Och, ty pewno nie pragniesz tego tak bardzo, jak ja.

Paryż, 1 grudnia 17**.


LIST CXLIX.

Pani de Volanges do Pani de Rosemonde.

Spodziewałam się wczoraj przez cały dzień, czcigodna przyjaciółko, iż będę mogła udzielić ci dziś rano pomyślniejszych nowin: ale od wieczora nadzieja ta prysła. Wypadek, obojętny napozór, lecz bardzo smutny w następstwach, uczynił stan chorej co najmniej równie rozpaczliwym jak poprzednio, jeżeli go nawet nie pogorszył.
Nie byłabym nic zrozumiała z tego nagłego przewrotu, gdybym nie była wysłuchała wczoraj zwierzeń naszej nieszczęśliwej przyjaciółki. Ponieważ nie ukrywała przedemną, że ty, pani, również jesteś powiadomiona o wszystkich jej niedolach, mogę przeto mówić bez zastrzeżeń.
Wczoraj rano, kiedy przybyłam do klasztoru, powiedziano mi, że chora śpi przeszło od trzech godzin; sen jej był tak spokojny i głęboki, że obawiałam się przez chwilę, czy to nie jest rodzaj letargu. W jakiś czas później obudziła się i sama rozsunęła zasłony łóżka. Spojrzała po nas wszystkich z wyrazem zdumienia, że zaś ja podniosłam się, aby podejść ku niej, poznała mnie, nazwała po imieniu, i prosiła, abym się zbliżyła. Nie zostawiła mi czasu na żadne pytania i zapytała sama gdzie jest, co my tu robimy, czy była chora i czemu nie jest u siebie.
Pozostała w ten sposób około pół godziny, w czasie której przemówiła tylko, aby mi podziękować. Następnie zachowała dość długo zupełne milczenie, które przerwała jedynie, aby powiedzieć: „Ach, tak, przypominam sobie, że przybyłam tutaj“. I w chwilę potem wykrzyknęła boleśnie: „Ach, moja przyjaciółko, znowu wracają moje cierpienia“. Ponieważ właśnie zbliżyłam się ku niej, pochwyciła mnie za rękę i, przyciskając do niej czoło, mówiła dalej: „Wielki Boże, czyliż nie pozwolisz mi umrzeć“. Jej wyraz, bardziej jeszcze niż słowa, poruszyły mnie do łez; spostrzegła to po moim głosie i rzekła: „Żałuj mnie! Ach, gdybyś znała...“ A potem, przerywając sobie: „Każ, niech nas zostawią same, powiem ci wszystko“.
Po owej bolesnej rozmowie, nastąpił stan znacznego wyczerpania, jednakże, aż do godziny piątej, nasza przyjaciółka była dosyć spokojna: do tego stopnia, iż wszyscy odzyskaliśmy trochę nadziei. Na nieszczęście, przyniesiono list do niej. Skoro go jej doręczono, odpowiedziała zrazu, iż nie życzy sobie przyjąć żadnego listu; na co nikt nie nalegał. Ale od tej chwili zdawała się bardzo niespokojna. Wkrótce potem zapytała, skąd pochodził ten list? Z czyjego zlecenia był posłany? Nikt na to wszystko nie umiał dać odpowiedzi. Potem trwała jakiś czas w milczeniu; następnie zaczęła mówić: ale jej słowa bez związku przekonały nas wkrótce, że stan nieprzytomności znowu powraca.
Skoro uspokoiła się wreszcie, zażądała, aby jej oddano ów list. Zaledwie rzuciła nań oczami, wykrzyknęła: „Od niego! wielki Boże!“ a potem głosem silnym, choć zdławionym: „Zabierzcie go, zabierzcie go“. Kazała natychmiast zasunąć firanki łóżka i zabroniła komukolwiek się przybliżać; ale zmuszone byłyśmy to uczynić, gdyż napady szału pojawiły się znowu silniejsze niż kiedykolwiek, a dołączyły się do nich konwulsye istotnie przerażające. Te objawy nie ustały już cały wieczór, a ranny biuletyn powiadamia mnie, że noc była niemniej burzliwa. Słowem stan jej, jak obecnie, pozostawia bardzo niewiele nadziei.

Przypuszczam, że ten nieszczęśliwy list jest od pana de Valmont; co ten człowiek może jeszcze śmieć pisać do niej? Wybacz, droga przyjaciółko, powstrzymuję się od wszystkich sądów; ale zbyt boleśnie jest patrzeć, jak nędznie ginie kobieta aż dotąd tak szczęśliwa i tak godna tego szczęścia.
Paryż, 2 grudnia 17**.


LIST CL.[32]

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Zapewne, markizo, nie uważasz mnie za takiego dudka, aby przypuszczać, że dałem zamydlić sobie oczy co do tego sam na sam, na jakiem zastałem cię dziś wieczór i co do zadziwiającego przypadku, który sprowadził Dancenyego do ciebie!
Na nic się nie zdały twoje znamienite talenta w sztuce udawania: jeżeli chciałaś nimi osiągnąć cel, jaki sobie zamierzyłaś, trzeba było przedtem staranniej wyszkolić twego niedoświadczonego kochanka.
Skoro zaczynasz się zajmować wychowaniem, przyzwyczajaj swoich uczniów, aby nie czerwienili się i nie mięszali przy najlżejszym żarcie; aby się nie wypierali tak gwałtownie, potwierdzając tem najdotkliwiej wszelkie podejrzenia. Naucz ich dalej, aby umieli słuchać pochwał oddawanych kochance i nie czuli się obowiązani przyjmować tę grzeczność w swojem imieniu; a jeżeli im pozwolisz patrzeć na siebie w towarzystwie, niechaj umieją przynajmniej wprzódy osłaniać to spojrzenie posiadania, tak łatwe do odgadnięcia, które mięsza się tak niezręcznie ze spojrzeniem miłości. Wówczas będziesz mogła ich przedstawiać na swoich popisach publicznych, bez obawy, aby ich zachowanie przyniosło ujmę doświadczonej nauczycielce; a ja sam, szczęśliwy, iż mogę przyczynić się do twego rozgłosu, przyrzekam ci sporządzić i ogłosić prospekt tej nowej uczelni.
Na razie jednak, muszę ci wyrazić moje zdziwienie, iż to mnie właśnie umyśliłaś sobie traktować jako uczniaka.
Och, z jakąż przyjemnością zemściłbym się za to na każdej innej kobiecie! Tak, dla ciebie tylko jednej godzę się przełożyć pojednanie nad odwet; a nie sądź, że powstrzymuje mnie w tem najmniejsza wątpliwość, najmniejsza niepewność: wiem wszystko.
Jesteś w Paryżu od czterech dni; codziennie widywałaś się z Dancenym i tylko z nim jednym. Dzisiaj nawet drzwi twoje były jeszcze zamknięte; i jeżeli mimo to wszedłem, to jedynie dlatego, iż twojemu szwajcarowi nie stało tej pewności siebie, jaką ty posiadasz. Z tem wszystkiem zapewniłaś mnie, iż pierwszy będę powiadomiony o twojem przybyciu: przybyciu, którego dnia nie mogłaś mi jeszcze oznaczyć, podczas gdy pisałaś do mnie w wilię wyjazdu. Czy zaprzeczysz tym faktom, czy spróbujesz się z nich wytłómaczyć? Jedno i drugie jest zarówno niemożliwe; i ja, mimo to, paktuję z tobą jeszcze! Poznaj w tem swoją władzę: ale wierz mi, poprzestań na tej próbie i nie przeciągaj dłużej struny. Znamy się z sobą markizo, niech ci to słowo wystarczy.
Powiedziałaś mi, że wychodzisz jutro na cały dzień? Doskonale, jeżeli wychodzisz w istocie; domyślasz się, że dowiem się o tem. Ale mam nadzieję, iż wrócisz wieczorem; że zaś pojednanie nasze dość jest trudne, nie będziemy mieli wcale zbyt wiele czasu na nie aż do poranka. Proszę więc o wiadomość i oznaczenie miejsca, gdzie się mogą odbyć nasze liczne i obustronne ekspiacye: u ciebie, czy tam, u nas? A przedewszystkiem, koniec z Dancenym. Pomyśl, że, od tej chwili, to co było jedynie kaprysem, stałoby się wyraźnem wyróżnieniem go moim kosztem i na moją niekorzyść. Nie czuję najmniejszej chęci znosić to upokorzenie i nie spodziewam się doznać go od ciebie.
Mam nadzieję, iż ofiara nie będzie dla ciebie zbyt ciężką. Ale gdyby cię to nawet miało coś kosztować, zdaje mi się, że ja dałem dosyć piękny przykład? Że urocza i kochająca kobieta, która istniała jedynie dla mnie, co w tej chwili umiera może z miłości i żalu, warta jest młodego uczniaka, któremu, mogę ci to przyznać, nie zbywa urody i wdzięku, ale który, ostatecznie, jest jeszcze smarkaczem.
Do widzenia, markizo; nie mówię ci nic o moich uczuciach dla ciebie. Wolę w tej chwili nie zastanawiać się zbytnio nad niemi. Czekam twojej odpowiedzi. Pomnij, że im łatwiej ci jest zatrzeć w mej pamięci zniewagę, jaką mi wyrządziłaś, tem bardziej odmowa z twojej strony, prosta odwłoka nawet, wyryłaby ją w mem sercu niezatartemi głoskami.

Paryż, 3 grudnia 17**.


LIST CLI.[33]

Markiza de Merteuil do Wicehrabiego de Valmont.

Miejże choć trochę względów, wicehrabio, i oszczędzaj nieco więcej lękliwą kobietę! Zmiażdżyłeś mnie wprost groźbą, iż mogę ściągnąć na siebie twoje oburzenie, a cóż dopiero twoją zemstę! Tembardziej, że, jak wiesz, gdybyś ty dopuścił się względem mnie jakiejś niegodziwości, niepodobieństwem byłoby mi ją odpłacić. Mogłabym conajwyżej rozgłosić to i owo: ale i cóż stąd? Nie naruszyłoby to przecież w niczem ani świetności ani bezpieczeństwa twojej egzystencyi. W istocie, i czegóż miałbyś się obawiać? Że będziesz zmuszony wyjechać, o ile zostawią ci czas na to? Ale czyż nie można żyć za granicą, tak samo jak tutaj? Wszystko razem wziąwszy, byleby Dwór francuzki pozostawił cię w spokoju na tym Dworze przy którymby cię umieścił, byłoby to jedynie dla ciebie zmianą pola twoich tryumfów. Po tej próbie przywrócenia ci zimnej krwi niniejszemi paroma uwagami, powracam do naszej sprawy.
Czy wiesz, wicehrabio, dlaczego ja nigdy nie chciałam wyjść powtórnie za mąż? Z pewnością nie dla braku korzystnych partyj; jedynie, aby nikt nie miał prawa wtrącać się do moich czynności. Nawet nie z obawy o moją swobodę, bo tę zawsze umiałabym sobie wywalczyć: ot, poprostu, chciałam oszukiwać jedynie dla przyjemności, a nie z musu. I oto ty mi piszesz list najbardziej mężowski, jaki można sobie wyobrazić. Prawisz mi o moich winach i twojem przebaczeniu! W jakiż sposób można uchybić temu, komu się nie jest nic winnym? Tego doprawdy nie umiem pojąć!
I o cóż idzie wreszcie? Zastałeś u mnie Dancenyego i to ci się nie podobało? Doskonale! Ale cóż z tego za wnioski mogłeś wyciągnąć? Albo, że to jest wynik przypadku, jak ci to mówiłam, albo też mojej woli, jak ci tego nie mówiłam. W razie pierwszej ewentualności, list twój jest niesprawiedliwy; w razie drugiej śmieszny; warto było pisać doprawdy! Ale ty jesteś zazdrosny, a zazdrość nie rozumuje. Dobrze więc! Spróbuję rozumować za ciebie.
Albo tedy masz rywala, albo nie. Jeżeli go masz, trzeba zyskać moje względy, aby go zwyciężyć, jeżeli nie masz, trzeba również zyskać moje względy, aby się go ustrzedz na przyszłość. Tak czy tak, droga zawsze jedna: zatem pocóż się dręczyć: i pocóż zwłaszcza mnie dręczyć! Czy już nie umiesz być milszym? Czy nie jesteś już pewnym swej siły? Ależ, wicehrabio, niesprawiedliwy jesteś względem samego siebie. Ale nie, to nie to: rzecz cała w tem, że ja, w twoich oczach, nie jestem warta, abyś zadawał sobie tyle trudu. Nie tyle pragniesz moich uczuć, ile chciałbyś nadużywać swej władzy nademną. Niewdzięcznik z ciebie, doprawdy. Otóż i wpadłam w ton sentymentalny! Gdybym poszła jeszcze trochę dalej, skończyłoby się na czułości: ale nie, nie zasługujesz na to.
Nie zasługujesz również, abym się miała usprawiedliwiać. Aby cię ukarać za twoje posądzenia, zostawię cię przy nich: ani o tem kiedy wróciłam, ani o motywie odwiedzin Dancenyego nie powiem ani słowa. Zadałeś sobie niemało trudu, aby się wywiedzieć o wszystkiem, nieprawdaż? No i cóż, dużoś na tem zyskał? Cieszę się, jeżeli znalazłeś w tem wiele przyjemności; moich nie zamąciłeś w niczem, to pewna.
Na twój list z pogróżkami mogę zatem odpowiedzieć tyle, że ani mnie nie ujął dla ciebie, ani nie przeraził, i że na razie czuję się niezmiernie odległą od tego, aby zaspokoić twoje pretensye.
Istotnie, przyjąć cię takim, jakim okazujesz się dzisiaj, to znaczyłoby dopuścić się względem ciebie prawdziwej niewierności. Toby nie znaczyło powrócić do dawnego kochanka; to byłoby wziąć nowego, który ani w przybliżeniu nie może iść w porównanie z tamtym. Nie zapomniałam jeszcze na tyle o dawnym Valmoncie, aby móc go zdradzić w ten sposób. Valmont, którego kochałam, był pełen uroku; chętnie przyznaję nawet, iż wogóle nie spotkałam milszego odeń człowieka. Ach, proszę cię, wicehrabio, jeżeli go odnajdziesz, przyprowadź go do mnie; ten zawsze się spotka z najlepszem przyjęciem.
Uprzedź go jednak, że, w żadnym wypadku, nie mogłoby to być ani dziś, ani jutro. Jego sobowtór zaszkodził mu nieco w moich oczach: potrzeba mi czasu, aby ochłonąć z przykrego wrażenia; albo też może przyrzekłam Dancenyemu oba te dni? A twój list nauczył mnie, że ty nie żartujesz, skoro się uchybi słowu. Widzisz zatem, że trzeba czekać.
Ale cóż ci to szkodzi? Wszakże tak łatwo możesz się zemścić nad rywalem. Nie uczyni twojej kochance nic gorszego, niż ty jego własnej: a wreszcie, czyż jedna kobieta nie warta jest drugiej? To są twoje zasady. Tę nawet, która byłaby kochająca i tkliwa, któraby istniała jedynie dla ciebie, umierała z miłości i żalu, i tębyś poświęcił dla kaprysu, dla obawy prostego żarciku; i ty chcesz, aby sobie robić z tobą ceremonie? Och, toby było niesprawiedliwe.
Do widzenia, wicehrabio; wracaj zatem, i wracaj miły, jak dawniej. Wierz mi, ja niczego nie pragnę więcej, jak dopatrzeć się w tobie wszelkich uroków: z chwilą gdy to nastąpi, zobowiązuję się donieść ci o tem. Doprawdy, jestem za dobra.

Paryż, 4 grudnia 17**.


LIST CLII.[34]

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Odpowiadam natychmiast na list i postaram się być jasnym, co nie jest łatwem z panią, z chwilą gdy raz postanowiłaś sobie czegoś nie rozumieć.
Nie potrzeba długich rozpraw na to, aby stwierdzić, że, wobec tego, iż każde z nas posiada w ręku wszelkie środki zgubienia drugiego, mamy w tem równy interes, aby się oszczędzać nawzajem. To też nie o to chodzi. Ale pomiędzy dwiema ostatecznościami, jest jeszcze tysiąc innych: nie widzę zatem nic śmiesznego w tem, co ci powiedziałem i co ci jeszcze powtórzę, że, jeszcze dzisiejszego dnia, albo zostanę twoim kochankiem, albo twoim wrogiem.
Czuję doskonale, że taki wybór jest ci nie na rękę; że o wiele wolałabyś kręcić; wiem, że nigdy nie lubiłaś być postawiona w ten sposób pomiędzy tak a nie: ale ty musisz czuć nawzajem że ja z mojej strony nie łatwo się godzę być wystrychniętym na dudka. Chętnie gotów jestem dać dobry przykład, i oświadczam z przyjemnością, że wolę zgodę i pokój: ale jeżeli trzeba będzie je naruszyć, sądzę, że mam po temu prawo i środki.

Dodam więc, że najmniejszą trudność, z jaką spotkam się z twej strony, wezmę wprost za wypowiedzenie wojny: wszystkie piękne frazesy są zbyteczne; dwa słowa wystarczą.
Paryż, 4 grudnia 17**.

Odpowiedź Markizy de Merteuil skreślona u dołu tegoż listu.

A zatem, wojna!


LIST CLIII.[35]

Pani de Volanges do Pani de Rosemonde.

Biuletyny powiadamiają cię lepiej, niż jabym to mogła uczynić, droga przyjaciółko, o smutnym stanie chorej. Pochłonięta cała pielęgnowaniem jej, nie odrywałabym się od tego obowiązku nawet dla pisania do ciebie, gdyby nie wydarzenie zaiste najmniej spodziewane. Oto dostałam list od pana de Valmont; podobało mu się obrać mnie za swoją powiernicę, a nawet pośredniczkę u pani de Tourvel, dla której dołączył również list przesłany mi razem z moim. Odesłałam mu go z powrotem, wraz z moją odpowiedzią. Posyłam pani list pisany do mnie; mniemam, iż osądzisz tak jak ja, że nie mogłam, ani też nie powinna byłam uczynić tego, o co mnie prosi. Gdybym zresztą nawet chciała, nasza nieszczęśliwa przyjaciółka nie byłaby zdolna mnie zrozumieć. Bezprzytomność, majaczenie trwają ciągle. Ale co pani powie o tej rozpaczy pana de Valmont? Czy tym razem jest szczery, czy też pragnie oszukać świat aż do końca?[36] Jeżeli rozpacz jego nie jest udana, może sobie powiedzieć, iż sam jest sprawcą swego nieszczęścia. Nie sądzę, aby był zbyt zadowolony z mojej odpowiedzi; ale wyznaję, iż wszystko co mi jest wiadome o tej nieszczęsnej przygodzie, oburza mię coraz więcej przeciwko jej sprawcy.
Żegnam cię, droga przyjaciółko; wracam do moich smutnych zadań, tem smutniejszych, iż pozbawionych jakiejkolwiek nadziei. Znasz pani uczucia z jakiemi pozostaję dla ciebie.

Paryż, 5 grudnia 17**.


LIST CLIV.[37]

Wicehrabia de Valmont do Kawalera Danceny.

Zachodziłem dwa razy do ciebie, drogi kawalerze: ale odkąd porzuciłeś rolę kochanka dla roli zdobywcy serc, rozumie się samo przez się, iż stałeś się niewidzialnym. Twój służący zapewniał mnie, że wrócisz do domu przed wieczorem: ale ja, który, powiadomiony jestem o twoich zamiarach, odgadłem łatwo, iż wpadniesz jedynie na chwilę, aby przywdziać strój odpowiedni do sytuacyi i natychmiast pogonisz na pole chwały i zwycięstw. Ślicznie to z twojej strony; mogę ci tylko przyklasnąć; ale, być może, na dzisiaj wieczór zmienisz może kierunek twojej tryumfalnej pogoni. Znasz jedynie bardzo połowicznie swoje własne sprawy; trzeba cię obznajmić z niemi nieco wszechstronniej, a potem sam rozstrzygniesz.
Masz schadzkę na dzisiejszą noc, nieprawdaż? z kobietą uroczą, którą ubóstwiasz? Ach, bo którejż kobiety nie ubóstwia się w twoim wieku, przynajmniej przez pierwszy tydzień! Wszystko ułożone; jesteś oczekiwany w małym domku, urządzonym wyłącznie dla ciebie, i liczysz minuty, dzielące cię od chwili, w której tam pospieszysz. To wiemy obaj, jakkolwiek nie powiedziałeś mi ani słowa. A teraz, oto czego nie wiesz i co trzeba, abym ci powiedział.
Od czasu powrotu do Paryża pracowałem nad sposobami zbliżenia cię do panny de Volanges: przyrzekłem ci to wszakże. Jeszcze ostatni raz, kiedy o tem z tobą mówiłem, mogłem sądzić z twoich uniesień, że, czyniąc to, pracuję dla twego szczęścia. Nie mogłem sam doprowadzić do skutku tego trudnego przedsięwzięcia, ale, przygotowawszy teren, resztę powierzyłem gorliwości twojej ukochanej. Miłość natchnęła ją pomysłowością, której nie stało memu doświadczeniu; jakoż, powiedziała mi dziś wieczorem, iż od dwóch dni wszystkie przeszkody znikły, i szczęście twoje zależy jedynie od ciebie.
Od dwóch dni pieściła się myślą, iż sama będzie ci mogła oznajmić tę nowinę; byłaby cię przyjęła w nieobecności mamy: ale ty się nie pokazałeś! Nie taję ci, iż młoda osóbka wydała mi się nieco dotknięta tym brakiem zapału z twej strony. Wreszcie znalazła sposób porozumienia się ze mną i kazała mi przyrzec, iż oddam ci jaknajspieszniej list, który oto dołączam. Założyłbym się, że chodzi tu o schadzkę na dzisiejszy wieczór; w każdym razie przyrzekłem na honor i przyjaźń, że otrzymasz czułą przesyłkę w ciągu dzisiejszego dnia, i nie mogę ani nie chcę uchybić memu słowu.
A teraz, młody człowieku, jakąż cząstkę wybierzesz? Stojąc na rozdrożu pomiędzy miłostką a miłością, pomiędzy przyjemnością a szczęściem, jakiż uczynisz wybór? Gdybym mówił do Dancenyego z przed trzech miesięcy, a nawet z przed tygodnia, byłbym zarówno pewny jego serca jak postępków, ale Danceny dzisiejszy, rozrywany przez kobiety, goniący za przygodami i który się stał, jak zwyczajnie się dzieje, potrosze łotrzykiem, czy będzie umiał przełożyć młodą dziewczynę bardzo nieśmiałą, której wdzięk stanowi jedynie jej piękność, niewinność i miłość, nad powaby dojrzałej i wytrawnej kobiety? Co do mnie, drogi przyjacielu, zdaje mi się, że, nawet wedle twoich nowych zasad, które, wyznaję, i ja potrosze podzielam, w tych okolicznościach skłoniłbym się jednak ku młodej kochance. Przedewszystkiem, będzie to jedna więcej; przytem, gdy chodzi o pierwszy krok, niełatwo jest odzyskać sposobność, gdy ją się raz utraci. Tonąca cnota czepia się niekiedy gałęzi, a skoro raz się ocali, ma się już na baczności i nie rychło daje się podejść.
Przeciwnie, z drugiej strony na cóż się narażasz? nawet nie na zerwanie; co najwyżej na poróżnienie, któremu będziesz zawdzięczał nowe rozkosze pojednania. Jakaż inna droga pozostaje kobiecie, która się już oddała, jak droga pobłażania? Cóż zyskałaby na uporze? Utratę przyjemności bez zysku dla dobrej sławy.
Jeżeli, jak to przypuszczam, pospieszysz drogą miłości, która wydaje mi się zarazem drogą rozsądku, sądzę, że przezorniej będzie nie odwoływać dzisiejszej schadzki; pozwól poprostu czekać na siebie: gdybyś spróbował podać jakąś przyczynę, bardzo możliwe, iż staranoby się ją sprawdzić. Jutro możesz obmyślić jakąś niezwalczoną przeszkodę, która cię rzekomo zatrzymała; mogłeś naprzykład zasłabnąć, albo coś innego w tym rodzaju; wyrazisz ubolewanie i wszystko się naprawi.
Jakkolwiek zresztą wypadnie twoje postanowienie, proszę cię jedynie, abyś mnie uwiadomił o niem; że zaś mnie to nie dotyczy, tak czy tak będę uważał, iż dobrze uczyniłeś. Do widzenia, drogi przyjacielu.
Powiem ci jeszcze tylko, iż żałuję pani de Tourvel, rozłączenie z nią doprowadza mnie do rozpaczy i połową życia opłaciłbym szczęście poś