Natręty/Akt pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Molier
Tytuł Natręty
Podtytuł Komedja w trzech aktach, z baletem
Część Akt pierwszy
Pochodzenie Dzieła / Tom drugi
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



AKT PIERWSZY.
SCENA PIERWSZA.

ERAST: Za jakie grzechy Bóg mnie ściga taką karą,
Abym wiecznie natrętów stawał się ofiarą!
Gdzie stąpię, na kark zsyła mi ich los surowy,
I codziennie poznaję jakiś rodzaj nowy!
Lecz, w śród wszystkich tych figur, prym dzisiejsza trzyma
Myślałem że już zginę, że już rady niema,
I stokroć przeklinałem, w tej okrutnej biedzie.
Chęć, co mnie na teatrum zwiodła po obiedzie.
Snać za to, żem w rozrywce czas chciał spędzić marnie,
Niebo zesłało na mnie tak srogie męczarnie.
Siadam zatem na scenie, pragnąc z szczerej chęci,
Słuchać sztuki, co takie dziś tryumfy święci;
Aktorzy zaczynają, cisza w śród słuchaczy,
Gdy wtem, z impetem owym co na nic nie baczy,
Fircyk jakiś się wciska[1] i, z wrzawą straszliwą,
Krzyczy: „Hej! hola! krzesło dawajcie, a żywo!“
I tyle wśród aktorów sprawił zamieszania,
Że w najpiękniejszem miejscu urwali w pół zdania —
Mój Boże, pomyślałem, czyliż nigdy wreszcie
Francuzi nie nauczą się statku w tem mieście;
Czyliż my już doprawdy spadliśmy tak nisko,
By sami z siebie światu chcieć dawać igrzysko,
I raz jeszcze potwierdzać w dobitnym sposobie,
To, co sąsiedzi nasi o nas bają sobie?

Podczas gdy ja kiwałem nad tem smutnie głową,
Aktorzy role swoje chcieli wszcząć na nowo,
Gdy ten drab znów sadowić zaczyna się hucznie,
I, jeszcze raz przez scenę przechodząc buńczucznie,
Miast z boku sobie przysiąść z największym spokojem,
Na sam front wieść się każe razem z krzesłem swojem,
Gdzie jego grzbiet szeroki i kudłata grzywa
Trzem czwartym widzów zgoła aktorów przykrywa.
Szmer się wszczyna; innegoby zawstydził może;
Lecz ten, nieporuszony, w najlepszym humorze,
Byłby przetrwał wiek cały, tak zasiadłszy pole,
Gdyby mnie nie był zoczył, na moją niedolę.
„Witaj, markizie, mówi, siadając koło mnie,
Pozwól że cię uściskam; cieszę się ogromnie“.
Słysząc to, czuję jak się rumienię wyraźnie,
Tak mi wstyd paradować było przy tym błaźnie;
Ledwie go znałem zresztą; lecz czyż dzisiaj mało
Tych ludzi, co chcą znać cię więcej niż przystało,
Których całusom człek się napróżno wymyka,
I z których każdy zaraz jak brata cię tyka.
Odrazu głupich pytań sto kładzie mi w uszy,
Krzycząc tak, że aktorów mało nie zagłuszy.
Każdy się zżyma; ja zaś, gnębion tak natrętnie,
Powiadam mu, że sztuki wysłuchałbym chętnie.
„Co! nie znasz jej, markizie? owszem, słuchaj zatem.
O, niezła, wcale niezła; ja-bo znam się na tem;
Znam prawidła, o które w sztuki tworach chodzi,
A Kornel mnie pierwszemu czyta to co spłodzi“.
Zaczem, calutką sztukę na miejscu mi streszcza,
Co dziać się w której scenie ma, z góry obwieszcza,
Ba, wiersze nawet, które spamiętał przypadkiem,
Wprzód od aktora krzyczy mi z zapałem rzadkim.
Próżno się kręcę, spraszam; któż mu się wyprosi!
Wreszcie, wcześnie przed końcem, z krzesła się podnosi,
Tak bowiem rozumieją modne szlifibruki,
Że hańbą jest wysłuchać zakończenia sztuki.

Ja do niebios zaniosłem w duchu korne dzięki,
Ze, wraz z końcem komedji, koniec mojej męki;
Lecz inaczej pisane snać było u góry:
Na drugi zawód wpadam w szpony tej figury!
Plecie mi o swych czynach, swych rzadkich zaletach,
Opowiada o swoich koniach, psach, kobietach,
O znaczeniu u dworu, dziedzicznem już w rodzie,
Swem poparciem mnie darzy w wszelakiej przygodzie;
Ja głową ciągle kiwam, dziękując serdecznie,
A patrząc, jakby z dłoni wymknąć mu się grzecznie;
Lecz on, ruch mój najlżejszy wciąż mając na oku:
„Chodźmy, powiada na to, wszak niema już tłoku“.
Wychodzimy; on dalej w uszy mi klekoce:
„Pójdź, markizie, pokażę ci swoją karocę,
Nowiutka: wedle mego pomysłu poczęta;
Wszędzie mi za nią sypią same komplementa“.
Wymawiam się jak umiem, wręcz rozpacz mnie bierze;
Powiadam, żem proszony gdzieś jest na wieczerzę,
„Na honor! idę z tobą; to mnie bardzo cieszy:
Miałem być u marszałka, lecz on mnie rozgrzeszy.
— To dom zbyt skromny, rzekę pełen niepokoju,
By prosić doń osobę pańskiego pokroju.
— Właśnie, mówi, w swobodzie mile chwile lecą,
Wszak idę tam by z tobą pogawędzić nieco;
Tych wspaniałych kolacyj, wierzaj, mam po uszy.
— Lecz pana tam czekają, rzekłem, i, choć z duszy...
— Kpisz, markizie, jesteśmy wszakże w swojem kole,
Niech mówi kto co zechce, a ja z tobą wolę“.
Kląłem w duchu i siebie i kłamstwo niewinne,
Dzięki którem u wpadłem jak z deszczu pod rynnę,
I zgoła już nareszcie nie wiedziałem co tu
Czynić, aby się wydrwić z srogiego kłopotu,
Gdy wtem, pyszna kareta tuż przed nami staje:
Sypią się, z przodu, z tyłu, herbowni lokaje,
Wszystko z trzaskiem i szumem prosto na nas wpada;
Z karocy młodzian pysznie odziany wysiada,

I dalej z mym natrętem pozdrawiać się modnie:
Zdumieni tym widokiem stanęli przechodnie;
A gdy ci dwaj w objęciach swych, niepomni na nic,
Miotali się w konwulsjach grzeczności bez granic,
Ja wymknąłem się cicho zwrotem niespodzianym,
Wściekły, żem czas tak długi strawił z tym bałwanem,
I klnąc nudziarza, co swem natręctwem niemiłem,
Zbawił mnie może schadzki, na którą spieszyłem.
GORKA:
To są troski, co życia przyćmiewają radość.
Nie wszystko, panie, chęciom naszym czyni zadość.
Każdy swego natręta z woli niebios spotka,
Inaczej dola ludzi byłaby zbyt słodka.
ERAST:
Lecz kto nad wszystkie mierzi mnie natręty one,
To ów Damis, opiekun tej dla której płonę;
On, co nadziejom moim wszystkim w poprzek stawa
I widzenia jej nawet chce mi wzbronić prawa.
Lękam się, że już przeszła umówiona pora:
Wszak tu Orfiza bawić przyrzekła mi wczora.
GORKA:
Pora schadzki nie liczy się wszak na minuty,
Zawcześnie więc pan sobie chce czynić wyrzuty.
ERAST:
To prawda; lecz cóż, skoro me tkliwe zapały
Zbrodnię względem niej widzą w lada fraszce małej.
GORKA:
Lecz, jeśli w pańskich oczach Amora igraszki,
Zbrodnię względem twej lubej czynią z lada fraszki,
Ona znowu, wzajemność chcąc okazać godnie,
Za fraszki ci poczyta znów te wszystkie zbrodnie.
ERAST:
Lecz czy sądzisz w istocie, że ona mnie kocha?
GORKA:
Co? jeszcze w głowie pańskiej wątpliwość tak płocha...

ERAST:
Cóż chcesz? im serce nasze samo płonie szczerzej,
Tem trudniej w własne szczęście tak wielkie uwierzy;
Lęka się iż się łudzi i nieraz przez chwilę
Wątpi zbyt łacno o tem czego pragnie tyle.
Lecz spieszmy bóstwa mego szukać w tym ogrodzie,
GORKA:
Panie, kołnierz się pański przekrzywił na przodzie.
ERAST:
Mniejsza z tem.
GORKA: Ja poprawię, to niewielkie trudy.
ERAST:
Uf! udusisz mnie, durniu! zostaw jak był wprzódy.
GORKA: Przyczeszę pana trochę.
ERAST: A, to boska kara!
Grzebieniem ledwie ucha nie urwał niezdara.
GORKA: Krezki u pludrów nieco...
ERAST: Zostaw, na Bóg miły.
GORKA: Ale strasznie pomięte.
ERAST: Chcę, by takie były,
GORKA:
Niechże pan bodaj łaski użyczy mi tyle,
Bym otrzepał kapelusz; wszak cały jest w pyle.
ERAST:
Otrzep więc, otrzep, niechże ci się zadość stanie.
GORKA:
Czyżby go pan chciał nosić w tak żałosnym stanie?
ERAST:
Prędzej, mój Boże!
GORKA: Z stroju wszak sądzim człowieka.
ERAST odczekawszy:
Dość już.
GORKA: Niechże pan chwilę cierpliwie zaczeka.
ERAST: Dobije mnie!
GORKA: Gdzieś go pan wytarł należycie.

ERAST:
Czyż mi go już zagarnąć chcesz na cale życie?
GORKA: Gotowe.
ERAST: Dawaj zatem.
GORKA upuszczając kapelusz: Aj!
ERAST: Niech febra ściśnie
Tego bałwana; puszcza, jak gdyby umyślnie.
GORKA: Pozwól pan: raz-dwa zetrę..
ERAST: Idźże już do licha!
Do djabła ze sługusem co wciąż mi się wpycha,
Dręczy swojego pana i tylko go nuży,
Chcąc mu ciągle okazać, jak gorliwie służy.



SCENA DRUGA.
ORFIZA, ALCYDOR, ERAST, GORKA.
Orfiza przechodzi w głębi; Alcydor podaje jej rękę.

ERAST:
Wszak to Orfiza? wzrok mnie w tej mierze me zdradzi;
Lecz gdzież dąży tak spiesznie i kto ją prowadzi?

Kłania się przechodzącej; ona mija go odwracając głowę.



SCENA TRZECIA.
ERAST, GORKA.

ERAST:
Jakto! gdy w umówionem miejscu przed mą staję,
Ona przechodzi mimo, niby nie poznaje!
Jak to pojąć? co sądzić? mów, powiedz swe zdanie?
GORKA:
Boję się być natrętnym, milczę zatem, panie.
ERAST:
Bardziej nim jesteś, stercząc mi nakształt bałwana,
Gdy dusza ma wzburzeniem jest srogiem miotana!
Pokrzepże moje serce w tak ciężkiej udręce;

Co mam mniemać? Odpowiedz! Przypatrz się mej męce!
Powiedz mi sąd swój o tem.
GORKA: Ej, panie, prawdziwie,
Wolę milczeć, niż służyć panu zbyt gorliwie.
ERAST:
Niechże kat porwie trutnia! Leć, miej ich na oku,
Bacz gdzie pójdą, co robią, nie odstąp ni kroku.
GORKA wracając:
Mam ich zdaleka tropić?
ERAST: Tak.
GORKA wracając: By nie poznali,
Że niby na przeszpiegi tak kroczę w oddali?
ERAST:
Nie, pewnie lepiej zrobisz, mówiąc im wyraźnie,
Że z mojego rozkazu śledzisz ich, ty błaźnie!
GÓRKA wracając:
Czy tu pana zastanę?
ERAST: Niech cię nieb o skarze,
Ty natręcie, nudziarzu nad wszystkie nudziarze!

Górka odchodzi.



SCENA CZWARTA.
ERAST sam.

Och! jakiż me nadzieje cień przysłonił smutny!
Czemum raczej nie chybił tej schadzki okrutnej!
Mniemałem iż w niej szczęście znajdzie moja dusza;
Szczęście pierzchło, została zwątpienia katusza.



SCENA PIĄTA.
ERAST, LIZANDER.

LIZANDER:
Poznałem cię markizie, w tych drzew pięknym cieniu,
I wraz pędzę ku tobie w szczęścia uniesieniu.

Chcę ci zanucić (szukam cię już od objadu)
Małego kurancika własnego układu,
Co wszystkich znawców budzi zachwyty najszczersze
I pod który z dwudziestu już podkłada wiersze.
Wiesz, żem jest nie ubogi, z niezgorszego rodu,
Na losów dary żalić się nie mam powodu,
Jednak za wszystko co mi niebiosy zesłały,
Nie zgodziłbym się oddać tej aryjki małej.
La, la, hem, hem; preludjuje: posłuchaj, proszę, mój kochany.
Prześpiewuje kuranta:
Czy nie ładny?
ERAST: Och!
LIZANDER: Koniec jest zwłaszcza udany.
Prześpiewuje koniec kilka razy z rzędu.
Jakże ci się wydaje?
ERAST: Owszem, bardzo ładny.
LIZANDER:
Krok, którego użyłem, też nie mniej jest składny,
A najlepiej wypadła zwłaszcza grupa sama.

Śpiewa, tańczy i mówi równocześnie, zmuszając Erasta by tańczył za damę:

Patrz; on tędy przechodzi; tu go mija dama;
Obrót; potem go puszcza i ona tu staje.
Rozumiesz? jakże ci się ta sztuczka wydaje?
Niby zwodzony: ona to w lewo, to w prawo,
On za nią: tyłem, przodem, wykwintnie a żwawo.

Skończywszy:

I cóż powiesz, markizie?
ERAST: Och, cudo najczystsze!
LIZANDER:
Co mi tam wszyscy wasi uczeni tancmistrze!
ERAST: Tak!
LIZANDER: Zatem taniec...
ERAST: Istną rozkosz sprawia oku.

LIZANDER:
Jeśli chcesz, po przyjaźni nauczę cię kroku.
ERAST:
Najchętniej, lecz w tej chwili nader pilne sprawy...
LIZANDER:
Dobrze, więc kiedyindziej, jeżeliś łaskawy.
Przejrzymy tez i wiersze: ty ocenisz snadnie,
Który do mej melodji najlepiej przypadnie.
ERAST: Innym razem najchętniej.
LIZANDER: Żegnaj więc. Baptysta[2]
Nic nie wie jeszcze: toż dlań radość oczywista!
On również do melodji ma dziwny dar boży:
Poproszę go, niech głosy do tego podłoży.
Odchodzi, ciągle nucąc.



SCENA SZÓSTA.
ERAST sam.

Nieba! czyż zacna ranga do tego ma służyć,
Aby, kto ją posiada, mógł nudzić nas, bzdurzyć,
My zaś, byśmy musieli, na domiar męczeństwa,
Oklaskiem te wielmożne nagradzać błazeństwa?



SCENA SIÓDMA
ERAST, GÓRKA.

GORKA: Panie, Orfiza sama i spieszy w tę stronę.
ERAST: Ha! zdołamże me serce ukoić wzburzone!
Czuję, że kocham jeszcze, kocham duszą całą,
Choć raczej nienawidzićby mi ją przystało.
GORKA:
Coby panu przystało, pan sam dobrze nie wie:

To pewna, że nie długo snać wytrwasz w tym gniewie;
Choćby doń przyczyn było niewiedzieć tam ile,
Wszystko pierzchnie, gdy dama oczkiem rzuci mile.
ERAST:
Ach, niestety, masz słuszność; sam widok ten luby,
Zawziętość mą wystawia na najcięższe próby.



SCENA ÓSMA.
ORFIZA, ERAST, GÓRKA.

ORFIZA: Na twej twarzy, Eraście, jakiś cień ponury
Czyżby mój widok miał być przyczyną tej chmury?
Cóż ci jest? co się stało? i co jest powodem,
Że pierwszy raz, mnie witasz z tak szczególnym chłodem?
ERAST:
Ach, czyliż możesz nawet pytać się, okrutna,
Czemu w mem sercu żałość zaległa tak smutna?
Udawać, czyniąc sobie zabawkę złośliwą,
Że nie wiesz co je dzisiaj zraniło tak żywo?
Czyż ten, z którym, w rozmowie zatopiona cała,
Przeszłaś...
ORFIZA śmiejąc się:
Co, tyle tylko? No, to Bogu chwała!
ERAST:
Tak, urągaj, niewdzięczna, jeszcze mej niedoli:
Możesz się znęcać nad nią, wyszydzać dowoli;
Depcz to serce, zbyt ufna, że, w każdej potrzebie.
Zwycięży w niem ta słabość, którą mam dla ciebie.
ORFIZA:
Ależ trudno się nie śmiać wszak, gdy rozum zdrowy
Słyszy te urojenia twej szalonej głowy.
Więc ta postać przyczyną twej udręki była!
Toż to natręt, którego ledwiem się pozbyła;
Jeden z tych pustych gapiów, zbyt licznych, niestety.
Co nie ścierpią widoku samotnej kobiety,
I choć ta na natręctwo zżyma się i wzbrania,
Zawsze gotowi zawieść swe czułe gruchania.

By się go pozbyć rychło, pomknęłam jak z procy;
Zaczem mnie odprowadził do same] karocy,
Ja zaś, żem się nudziarza pozbyła, szczęśliwa,
Pędzę tu drugą bramą, z pośpiechu wpół żywa.
ERAST:
Mogęż wierzyć, Orfizo, żeś ze mną jest szczera,
I że prawdę-li każde twe słowo zawiera?
ORFIZA:
To pytanie jest dla mnie niespodziane wcale:
Za to, że odpowiadam na twe śmieszne żale,
Że, w mej głupiej dobroci, zamiast nie rzec słowa...
ERAST:
Ach, nie gniewaj się dłużej, piękności surowa;
Wierzę już ślepo, skoro nie mogę inaczej,
We wszystko, co twa dobroć obwieścić mi raczy.
Zwódź mnie, jeżeli pragniesz, kraj serce na ćwierci:
Ja korną cześć dla ciebie zachowam do śmierci.
Depcz moją miłość, odbierz mi wzajemność swoją,
Niechaj w mych oczach inni tryumfem się poją;
Tak, wszystko ścierpię w mojej miłości zapale:
Umrę, być może; lecz się pewnie nie użalę.
ORFIZA:
Cenię tę chęć, i nie chcąc byś się zawiódł na niej,
Ja, ze swej strony...



SCENA DZIEWIĄTA.
ALKANDER, ORFIZA, ERAST, GORKA.

ALKANDER: Słówko, mój markizie. Pani,
Chciej mi zuchwalstwo moje wybaczyć łaskawie,
Lecz muszę z nim pomówić w nader ważnej sprawie.

Orfiza wychodzi.



SCENA DZIESIĄTA.
ALKANDER, ERAST, GÓRKA.

ALKANDER:
Z przykrością mi, markizie, ta prośba przychodzi,

Lecz przed chwilą obraził mnie pewien dobrodziej,
I pragnąłbym natychmiast, nie chcąc odwlec sprawy,
Byś go wyzwać odemnie był tyle łaskawy.
Wiesz, że, gdybyś nawzajem kiedy prosił o to,
Oddam ci tą przysługą z największą ochotą.
ERAST po chwili milczenia:
Nie chcą się czynić w słowach odważnym junakiem[3];
Ale byłem żołnierzem wprzódy niż dworakiem,
Służyłem lat czternaście i, jak sam rozumiem,
Z takich spraw się wywiązać należycie umiem;
Mogą się też nie lękać, by ktoś z tej odmowy
Ujmą dla mej odwagi wysnuć był gotowy.
Lecz to krok nazbyt śliski, jak uczą przykłady[4],
A nasz król nie jest zgoła królem od parady,
W najwyższych posłuch wzbudzić umie on gdy trzeba,
I godnie spełnia urząd, dany mu od nieba.
Kiedy przyjdzie mu służyć, mam serce potemu,
Lecz brak mi go, gdy trzeba się przeciwić jemu;
Rozkaz jego jest dla mnie prawem bez apelu:
By go łamać, gdzieindziej zwrócić się, przyjacielu.
Szczerzą ci mówią, hrabio, jak rzecz cała stoi;
We wszystkiem innem, pewny bądź przyjaźni mojej.
Bądź zdrów.



SCENA JEDENASTA.
ERAST, GORKA.

ERAST: Ha! Tych natrętów przeklęta zakała!
Gdzież znikła moja pani? dokąd się udała?
GORKA:
Nie wiem.
ERAST:Znów z oczum stracił przedmiot mych nadziei;
Pędź, szukaj wszędzie; będę czekał w tej alei.

BALET PIERWSZEGO AKTU.
PIERWSZA GRUPA.

Gracze w krokieta wpadają z głośnemi okrzykami i zmuszają Erasta by im ustąpił pola, poczem następuje

DRUGA GRUPA

w której mnóstwo gapiów, kręcąc się koło niego i usiłując zawrzeć z nim znajomość, wypłasza go ponownie ze sceny.






  1. Najwykwintniejsza publiczność zajmowała miejsce na krzesłach na scenie, a wynikłe stąd skrępowanie aktorów niewątpliwie wpłynęło na formy klasycznego teatru we Francji. Zwyczaj ten utrzymał się do połowy XVIII wieku; usunięcie go jest dziełem Woltera.
  2. Jan Baptysta Lulli, nadworny muzyk i kompozytor, później stały współpracownik Moliera.
  3. W owym czasie, sekundanci bili się równocześnie z zapaśnikami dochodzącymi obrazy.
  4. Kary jakiemi groziły ówczesne edykty przeciw pojedynkom, były bardzo ostre, aż do kary śmierci.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Molier i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.