Natręty/Akt drugi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Molier
Tytuł Natręty
Podtytuł Komedja w trzech aktach, z baletem
Część Akt drugi
Pochodzenie Dzieła / Tom drugi
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



AKT DRUGI.
SCENA PIERWSZA.
ERAST sam:

Ach, te natręty czyliż raz przepadną wreszcie?
Zda się, jak deszcz z niebiosów spadają w tem mieście.
Umykam im, są znowu; plączą mi się w drogę:
W zamian tej, której szukam, odnaleźć nie mogę.
Nazbyt rychło przeminął deszcz i groźne grzmoty,
By gapiom do przechadzek zabrakło ochoty;
Obyż niebo, co wszystkie prośby nasze waży,
Wygnało z tej ustroni wszelakich nudziarzy!
Słońce już na zachodzie, zniknie lada chwilę:
Gdzież ten sługus, u licha, siedzi czasu tyle?



SCENA DRUGA.
ALCYP, ERAST.

ALCYP: Dzień dobry.
ERAST na stronie:
Znowu! Czyliż nie wyjdę stąd żywy!
ALCYP:
Pocieszże mnie, markizie, po klęsce straszliwej
W pikietę z Saint-Bouvainem. Zrozum moją mękę:
Daję mu zwykle punktów piętnaście i rękę;
Tymczasem wczoraj karta jakgdyby się wściekła;
Los djabelski — a bodajby nie wyjrzał z piekła! —
Zsyła mi grę, co niszczy najlepsze początki.
Brak mi dwóch punktów; jemu całej sześćdziesiątki:[1]

Daję; on sześć kart zmienia i chce brać na nowo;
Ja nie pozwalam; tożbym chyba podrwił głową!
Mam asa żołędnego (patrz, co za zrządzenie):
Asa, króla, chłopaczka, ośm, dyskę w czerwienie;
Składam (by grać na pewne, będąc końca blisko)
Marjasza dzwonkowego, winną damę z dyską.
Do mych czerwieni jeszcze dama mi dochodzi,
I czyni mi kwintmajor; pojmujesz dobrodziej?
Tymczasem ten przy asie — fatalność prawdziwa! —
W dzwonkach sekwens szesnasty z młódek mi odkrywa.
Jam marjasza odrzucił, jak ci już mówiłem,
Lecz wnet ocknę się po tem zdziwieniu niemiłem,
Pewny swoich dwóch punktów bodaj. Djabli biorą!
Patrz: on, przy siedmiu dzwonkach chował wina czworo,
I zadaje ostatnie: ja już ledwo żyję;
Zrzucić asa: ba! zgadnij Jezu, kto cię bije.
H a! zrzucam czerwiennego, wedle wszelkiej szansy;
Cóż! kiedy ten poskładał cztery trefeljansy,
I najniższą czerwienią kapotę mi wali.
Nie pisnąłem ni słowa, choć czarci mnie brali.
Cóż, za traf! powiedz: straszny, niepojęty zgoła;
Kto nie widział, czyż bodaj weń uwierzyć zdoła?
ERAST:
W grze najłacniej los umie stawać nam na zdradzie.
ALCYP: Do kata! sam osądzisz lepiej na przykładzie,
Czy nie można oszaleć; o, przypatrz się, proszę,
Oto karty: umyślnie je przy sobie noszę.
Patrz, to ja miałem z ręki, o, a tem się chwalę;
To zaś on...
ERAST: Z opowieścim pojął doskonale;
Prawda, nic słuszniejszego nad twoje wzburzenie.
Lecz daruj... ważna spraw a pewna... posiedzenie...
Bądź zdrów. Pociesz się, radzę, po swojej niedoli.
ALCYP: Co, ja? nigdy, przenigdy, zanadto mnie boli.
Rzekłbyś, piorun, co wyrżnąłby mi w łeb z łoskotem.
Całemu światu muszę opowiedzieć o tem.

Odchodzi i zawraca mówiąc:

Młódka w czerwień! dwa punkty!
ERAST sam: A niechże go kaci!
To straszna rzecz! gdzie stąpię, sami waryjaci.



SCENA TRZECIA.
ERAST, GORKA.

ERAST: Ha! ty z mej cierpliwości stroisz chyba żarty!
GORKA:Panie, wciąż mi na zdradzie stawał los uparty;
Już...
ERAST: Czy przynosisz wreszcie nowinę jakową?
GORKA: Zapewne; mam powiedzieć panu to i owo
Od tej, co uczuć pańskich jest słodkim przedmiotem.
ERAST: Cóż tedy? serce w piersi bije mi jak młotem!
Mówże więc.
GORKA: Odpowiedzi zatem pan ciekawy?
ERAST:
Tak, mów prędko.
GORKA:Chwileczkę, panie mój łaskawy;
Tak pędziłem tu z wieścią, że mnie kolka sparła.
ERAST:
Czy pragniesz, abym słowa ci wyciągał z gardła?
GORKA: Skoro pan zatem życzy usłyszeć w te pędy
Rozkaz którym otrzymał, więc, już bez gawędy,
Powiem, że... Daję słowo, nie żeby się chwalić,
Lecz nimem pannę dognał, tegom musiał smalić;
I gdyby...
ERAST: Do pioruna! gadajże najprościej!
GORKA: Panie, hamować trzeba swoje namiętności;
Sam Seneka...
ERAST: Jest głupcem i cicho ma siedzieć,
Albo gadać mi o tem, o czem ja chcę wiedzieć.
Mów co za rozkaz, prędko.
GORKA: Po takiej nauce,
Natychmiast... Owad panu chodzi po peruce.

ERAST: Zostaw.
GORKA:Orfiza rzekła... dobrze słuchać proszę...
ERAST: Co?
GORKA: Niech pan zgadnie.
ERAST:Ejże! ja żartów nie znoszę.
GORKA: By tutaj pan zaczekał, panna więc kazała,
I rzekła, iż nadejdzie za chwilę bez mała,
Skoro tylko się wyrwie krewniaczkom z zaścianka,
Co ją obiegły dzisiaj od samego ranka.
ERAST:
Zatem w wskazanem miejscu czekam bez szemrania;
Ze zaś z swobody nic mi korzystać nie wzbrania,
Zostaw mnie teraz. Górka odchodzi.
Chciałbym złożyć przez tę chwilę
Parę wierszy pod nutę, którą lubi tyle.

Przechadza się w zamyśleniu.




SCENA CZWARTA.

ORANTA, KLIMENA, ERAST niepostrzeżony w głębi sceny.

<poem>
ORANTA:
Cały świat się z pewnością z mojem zdaniem zgodzi.
KLIMENA:
Mniemasz, iż upór wszelkie sprzeczności łagodzi?
ORANTA:
Mniemam tylko, iż słuszność mam w każdym sposobie.
KLIMENA:
Pragnęłabym, by ktoś mógł wysłuchać nas obie.
ORANTA spostrzegając Erasta:
Oto człowiek, co może mieć niezgorsze zdanie:
Niechże on naszym sędzią w tej mierze zostanie.
Słówko, markizie, tylko: zezwolisz nam może,
Że za rozjemcę weźmiem cię w niezwykłym sporze.
Chodzi o to, czy ja mam słuszność, czy też ona
W tem, jakie są prawdziwych kochanków znamiona.

ERAST:
Kwestję tak trudną rozciąć pragnąłbym daremnie,
I radzę szukać sędziów bieglejszych odemnie.
ORANTA:
Nie, nie; taką wymówką się nie zaspokoim;
Wiedzą w świecie, co mniemać o dowcipie twoim:
Twą udaną skromnością my się nie zastraszym.
ERAST:
Przez litość...
ORANTA: Krótko mówiąc, będziesz sędzią naszym;
Dwie minuty, nie więcej, zajmie ci rzecz cała.
KLIMENA do Oranty:
Na swojąś zgubę sobie sędziego obrała.
Albo się łudzę w sposób niepojęty wcale,
Albo na moją stronę przeważy pan szalę.
ERAST na stronie:
Czemu mego hultaja niema tu gdzie blisko:
Możeby mnie wybawił czem, sprytne chłopczysko!
ORANTA do Klimeny:
Mam zbyt dobre mniemanie o rozsądku pana,
By wierzyć, iż ma sprawa może być przegrana.

do Erasta:

Słowem, spór się zacięty wiedzie tutaj o tem,
Czy zazdrość jest kochanka wadą, czy przymiotem[2],
KLIMENA:
Lub, aby sprzeczkę naszą wyłożyć najprościej,
Czy ufny, czy zazdrosny bardziej wart miłości.
ORANTA:
Ja za pierwszym oświadczam się tu bez wahania.
KLIMENA:
Raczej drugi w mych czuciach godzien jest uznania.

ORANTA: Mniemam, iż rozum tego wyżej stawić każe,
Kto nam więcej szacunku, więcej czci okaże.
KLIMENA: Ja znów sądzę, iż serce tego wyżej ceni,
Kto w swych chęciach objawia nam więcej płomieni.
ORANTA:
To prawda, ale zapał, który w sercu gości,
W szacunku może lepiej błyszczeć niż w zazdrości.
KLIMENA:
Ja zaś mniemam, że nie jest to gawęda płocha,
Ze, im kto zazdrośniejszy, tem i więcej kocha.
ORANTA:
Ach, fe! i jakież z takich kochanków korzyści,
Co swą miłość podobną czynią nienawiści,
Co, za wszystkie usługi swe, wszystkie zapały,
Potrafią nam się tylko naprzykrzać dzień cały;
Których dusza, niezdolna snać już czuć łagodniej,
W każdym naszym postępku chce dopatrzyć zbrodni,
Najniewinniejsze czucia na zdrożne przemienia
I porachunku żąda z każdego spojrzenia;
Którzy, widząc cień smutku w sercu naszem młodem,
Żalą się, iż obecność ich tego powodem,
A kiedy znów wesołość w oczach się zapala,
Krzyczą, że jej przyczyną jest widok rywala;
Którzy wreszcie, w miłości dowody rozrzutni,
Nie odezwą się do nas bez jakowejś kłótni,
Co do serc naszych przystęp każdemu zagrodzą
I tej, co jest im panią, tyrańsko przewodzą.
Ja chcę kochanka, co się korzy przed swą lubą,
I którem u pokora, cześć, największą chlubą.
KLIMENA:
Fe! nie mów nawet o tem, nie chcę słyszeć zgoła
O tych ludziach, co nic ich poruszyć nie zdoła;
O tych mdłych wielbicielach, których serce chłodne
Dufa w miłości naszej trwanie niezawodne;
Co nie boją się stracić nas, i najspokojniej
Zasypiają codziennie, wiarą swoją zbrojni;

Co z rywalem swym żyją w najczulszej przyjaźni,
I których serc, zbyt gnuśnych, nic w świecie nie drażni.
Gniewa mnie miłość taka z jej spokojną pychą;
Nie być zazdrosnym, znaczy kochać bardzo licho;
Chcą, ażeby kochanek, w swych uczuć rozterce,
W niepewności ustawnej dręczył własne serce,
I by dowiódł w potrzebie wybuchem namiętnym,
Że na względy swej miłej nie jest obojętnym.
Małymż tryumfem dla nas są takie ofiary?
A jeśli naw et czasem i przebierze miary,
Rozkosz, której doznajem, gdy pod stopy lubej
Znów się ściele, by zmazać błąd swój nazbyt gruby,
Jego płacze, zaklęcia, wybuchy rozpaczy,
Sprawią, iż winę każda chętnie mu przebaczy.
ORANTA:
Gdy porywczością serce twoje się zdobywa,
Już wiem, z kimby cię rozkosz czekała prawdziwa;
I niejeden w Paryżu (do kogo to piję,
Każdy zgadnie) tak kocha, że z miłości bije.
KLIMENA: Jeżeli brak zazdrości dla ciebie zaletą,
Znam ludzi, co umieją zgodnie żyć z kobietą;
Ludzi miłych, cierpliwych, co, bez trosk i żalów,
Znieśliby cię w objęciach trzydziestu rywalów.
ORANTA:
Chciej nas zatem rozsądzić i rzec, z łaski swojej,
Jaka miłość, z tych obu, wyżej dla cię stoi.

Orfiza ukazuje się w głębi sceny i spostrzega Erasta między Orantą a Klimeną.

ERAST: Dobrze więc, woli waszej niech się zadość stanie;
Wyrok mój zadowolić zdoła obie panie,
I sądu mego żadna stronność nie zaślepi:
Zazdrosny kocha więcej, ufny kocha lepiej.
KLIMENA:
Dowcipny wyrok, ale...
ERAST: Nie, tu niema ale;
Rzekłem, teraz wybaczcie mi że się oddalę.



SCENA PIĄTA.
ORFIZA, ERAST.

ERAST spostrzegając Orfizę i spiesząc ku niej:
Jakże późno przybywasz i ileż obawy...
ORFIZA:
Nie, nie, nie chciej porzucać tak miłej zabawy;
Daremnie mi wyrzucasz tak późne zjawienie;
Wskazując za odchodzącą Orantą i Klimeną:
Dzięki paniom, mój widok spadł zapewne w cenie.
ERAST:
Chcesz mnie swym gniewem jeszcze karać bez przyczyny
I winić za to, co tu cierpię od godziny?
Wstrzymaj się, pani, pozwól...
ORFIZA: Zostaw mnie pan, proszę;
Spiesz za temi paniami po żywsze rozkosze.



SCENA SZÓSTA.
ERAST sam:

O nieba! wiecznież będzie mi zadawał klęski
Tłum Natrętów w postaci niewieściej czy męskiej!
Ale pospieszmy za nią: może w sposób inny
Zdołam jej wreszcie dowieść, że byłem niewinny.



SCENA SIÓDMA.
DORANT, ERAST.

DORANT:
Ach, markizie! to trzeba cierpliwości świętej,
Jak dziś wszędzie wciskają się jakieś natręty!
Wściekam się, jak mnie widzisz! polowanie całe,
Jeden błazen... Ot, słuchaj! doprawdy wspaniałe!
ERAST:
Szukam kogoś i muszę już odejść, albowiem...

DORANT przytrzymując go:
Nic nie szkodzi; po drodze całą rzecz opowiem.
W kilku zatem (kompanja mała, lecz dobrana)
Mieliśmy za jeleniem dziś gonić od rana;
Już więc wczoraj, by zacząć całą rzecz zawczasu,
Wybraliśmy się na noc, aż gdzieś het w głąb lasu
Wiesz, że za polowaniem poprostu szaleję;
Toż, wstawszy przed innymi, przestrząsnąłem knieje,
I razem ułożyliśmy się mieć na oku
Jelenia, co miał pono być w dziesiątym roku;
Choć ja, po pierwszym śladzie, rzecz dla mnie nie rzdka,
Przeciwnie oceniłem go jako dwulatka.
Rozdzieliliśmy sfory pięknie, jak należy,
I śniadamy naprędce (ot, chleb, nabiał świeży),
Gdy wtem, jakiś szlachciura, z rusznicą na grzbiecie
I dumnie się niosący na swojej chabecie,
Której, ha! „tęgiej klaczy“ szumne dawał miano,
Przybliża się z przemową z głupia wyszukaną,
Przedstawiając nam jeszcze, nieproszony wcale,
Swego synka, nielepszą od ojca mądralę.
Obaj wielcy myśliwi niby jacyś; ano
Proszą, aby pogonić mogli z nami rano.
Straszne są te figury do myślistwa skore,
Zawsze w róg dąć gotowe, a zawsze w złą porę,
Te wygi, co parszywych psów dziesiątek mając,
O „swojej sforze“ prawią wciąż, nieprzymierzając!
Cóż tu ro bić? grzeczności pierwszy obowiązek.
Ruszamy, znacząc drogę śladami gałązek[3],
Wtem, na trzy smycze, wyczha! Bożeż ty mój miły.
Jeleń: puszczamy pieski, ja dmę co mam siły,
Jeleń wypada z gąszczu i gna przez polanę:
Moje pieseczki za nim, lecz tak dobrze zgrane
Idą kupą, że przykryłbyś je rzutem płaszcza.

Spuszczam i starszą sforę: on znów w las się wtaszcza:
Ja przesiadam się, dając bez przerwy baczenie,
Na gniadosza. Znasz wszakże?
ERAST: Zdaje mi się, że nie.
DORANT:
Jakto? ba, to mi konik! szkapa nad szkapami;
Kupiłem go u Gaveau, właśnie temi dniami.
Pomyśl tedy (z innymi to mu się tam zdarza),
Czy śmiałby mnie oszukać, on, co mnie poważa?
Lepszego też nie pragnę i klnę się bez sromu,
Ze pełniejszej krwi konia nie sprzedał nikomu.
Główka jak u Araba, ot, rzekłbyś, panienka,
Szyja jak u łabędzia, wysmukła i cienka,
Pęciny zwinne, mocne, lśniąca sierć na brzuchu,
Żywość, mówię ci, widna w każdziuteńkim ruchu,
Nogi, u kata! nogi! krzyż tęgi (rzecz dziwna,
Mnie jednemu ta szkapa nie była przeciwna;
Nawet Jasiek od Gaveau[4], chociaż zucha kawał,
Gdy miał jej dosiąść, dziwnie nieswój się wydawał),
Zad, co do szerokości, istny dziw nad dziwy,
A uda, Bóg wie jeden! słowem, cud prawdziwy;
Storn pistolów odrzucił zań — byłbym szalony!
Wraz z koniem, co dla króla był tu przywiedziony.
Dosiadam więc gniadosza, niby piorun wali;
Spostrzegam pieski, równią pędzące w oddali;
Popędzam i, przeciąwszy dobry kawał jarem,
Tuż za psiarnią sam jeden zostaję z Drekarem[5].
Jeleń w gąszcz: już z godzinę tropią pieski nasze;
Zagrzewam je, w róg dmucham, co mogę hałaszę,
Rad i wesół, okazja bo w istocie rzadka.
Wykurzam go z gęstwiny — rzecz idzie jak z płatka,
Wtem, przy starszym, wyrywa się spiczak dość spory:
Część moich psów oddziela się od reszty sfory,

I w mych oczach, markizie, cóż ty na to? haha!
Mięszają cię już, płoszą, sam Chytroś się waha!
W tem znalazł się: chwileczkę się pokręcił jeszcze,
I pędzi dobrym śladem; ja trąbię i wrzeszczę:
„Za Chytrosiem! hej! pieski!“ sam widzę też ślady
Na kretowisku, dmę więc w róg nie od parady,
Psy zwracają, gdy nagie, zrozum mą torturę,
Młody spiczak wypada na mego szlachciurę:
Dalejże cymbał trąbić — psy już za nim walą; —
I krzyczeć na głos cały: „Hallo! hallo! hallo!“
Psy, jak powiadam, za nim; ja, z wzruszenia blady
Też pędzę, wciąż po drodze widząc jeszcze ślady;
Ale ledwie uważniej raz rzuciłem okiem,
Widzę omyłkę: w smutku stanąłem głębokim.
Napróżno mu tłómaczę, wbijam w mózgownicę,
Między jego a memi śladami różnicę,
On ciągle się upiera, ot, widzicie trutnia,
Ze to właśnie nasz jeleń. Ciągnie się ta kłótnia,
A przez ten czas psy gonią. Mnie w oczach aż ciemno,
I klnąc tego cymbała i zwłokę daremną,
Spinam mego gniadosza; ten mknie bez wytchnienia,
Gnie gałęzie grubości dobrego ramienia —
Sprowadzam psy nareszcie na właściwą drogę,
Pełen radości pędzę, gram, robię co mogę,
Nasz jeleń znów spłoszony pomyka przez knieje,
Psy tuż za nim: hyc, hyc, hyc; lecz cóż się nie dzieje?
Słuchaj tylko, to można wyskoczyć ze skóry:
Jeleń poszczuty myga tuż koło szlachciury,
A ten, myśląc iż spełnia tem czyn znamienity,
Chwyta pistolet, co miał u łęku nabity,
I celnym strzałem kulę w sam łeb mu wymierza,
Krzycząc mi jeszcze zdała: „Ha! ubiłem zwierza!“
Słyszał o pistoletach kto kiedy, przez Boga!
Na jelenia! Więc złość mnie chwyciła tak sroga,
Postępek ten tak wydał mi się niesłychany,
Że tylko konia spiąłem wściekłością miotany,

I prościutko do domu jednym tchem pognałem,
Nie chcąc ni słowa więcej mówić z tym cymbałem.
ERAST:
Nie mógł pan lepiej zrobić, niechaj mi pan wierzy;
W ten sposób z natrętami poczynać należy.
Do widzenia.
DORANT: Gdy zechcesz, urządzimy łowy
Gdzieś, gdzie nas nie wytropi myśliwiec takowy.
ERAST:
I owszem. Sam: Już myślałem, że się nie odczepi.
Teraz myślmy, jakby ją przebłagać najlepiej.




BALET DRUGIEGO AKTU.
PIERWSZA GRUPA.

Gracze w piłkę zatrzymują Erasta prosząc o rozstrzygnięcie wątpliwego rzutu. Uwalnia się od nich z trudnością, poczem tamci wykonują taniec naśladujący pozycje i ruchy grze tej właściwe.

DRUGA GRUPA.

Oblegają go mali ulicznicy, których wreszcie udaje mu się rozpędzić.

TRZECIA GRUPA.

Mali łatacze i łataczki obuwia zawodzą pląsy naokoło Erasta; również i ich wypędza z kolei.

CZWARTA GRUPA.

Ogrodnik tańczy solo, poczem usuwa się, aby zrobić miejsce aktorom trzeciego aktu.






  1. Z opisu tego można poznać, że gra w pikietę była wówczas nieco różna od dzisiejszej: grano w 36 kart i „zrucano“ odmiennie.
  2. Temat, niejednokrotnie roztrząsany w powieściach współczesnych, wyrosłych z ducha „Wykwintniś“. Molier ujmuje go ze zręcznością, świadcząca że, gdyby chciał, z łatwoścą przyswoiłby sobie ten rodzaj.
  3. Gałązek, które się łamie i rzuca po drodze, aby znaczyć ślad.
  4. Znany współcześnie handlarz koni.
  5. Słynny dojeżdżacz dworski.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Molier i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.