Nad Spreą/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Nad Spreą
Podtytuł obrazki współczesne
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy“
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W kilka dni potem Wojtuś z talarem w kieszeni przyszedł odwiedzić towarzysza już mającego się znacznie lepiej po przebytej gorączce. Wolski siedział blady i pokaszlujący nad książkami. Rękę miał zatopioną w bujnych włosach i dumał, a z namarszczonego czoła widać było frasunek.
— Widzisz — rzekł po przywitaniu, kładnąc na stoliku talara — jaki jestem bezprzykładnie słowny. Nie zdumiewasz się, twarz twoja nie promienieje radością, nieczuły człowiecze!!
— Ale słuchaj — przerwał nagle — co ci jest? Siedzisz smutny jak noc...
Wolski się zerwał z siedzenia, milcząc i po pokoju gwałtownemi krokami chodzić zaczął.
W istocie był tak widocznie skłopotany, przybity, że Wojtuś, który wszedł wesół jakby nigdy garbatym nie był, nagle też zląkłszy się posmutniał. Zbliżył się, wziął go za ręce i natarczywie począł.
— Ale mówże, co ci jest! Komuż się już zwierzysz, jeśli nie mnie. Co ci jest? przerażasz mnie.
— Dopiero teraz — wybuchnął Wolski — prawdziwie żałuję, że mnie skorciło Niemca z wody ratować.
Książki mi zginęły, dykcyonarza jeden tom, na którego kupienie od gęby sobie odejmowałem, najlepszy surdut... jedyne buty... Wszystko to jeszcze mmiejszaby było, ale ten kłopot... ten kłopot...
— Jaki? trzy talary zadłużyłeś się gospodyni, wielka mi rzecz — wołał garbus — Richterowaby ostatnią suknię zdjęła, aby ci usłużyć!
— Nie o to idzie.
— A o cóż u Boga?!
— Przyszło im na myśl... zaprosić mnie na wieczór.
— Więc cóż? bo nie rozumiem.
— Tępy jesteś jak stara brzytwa — zawołał Wolski — możesz-że nie rozumieć tego, że na wieczór do radcy komercyjnego potrzeba mi fraka i całego frakowego garnituru, potrzeba kapelusza, rękawiczek... przyzwoitego paletota, wszystkiego tego, czego nie mam i mieć nie mogę.
Wojtuś popatrzył na towarzysza i rozśmiał się.
— Gdybym był na twojem miejscu, poszedłbym, jak stoję. Pal ich kat! ale tu twoja próżnostka nie pozwala, chcesz wystąpić. Pewnie wiesz już o bardzo pięknej pannie.
— Właśnie mi panna w głowie — wołał Wolski. — Przecież w łachmanach nie idzie się z wizytą... Przyznasz ty, co tak elegancyę lubisz, że nie mogę iść, jak stoję. Znasz całą moją garderobę, boś ją nieraz wyśmiewał.
Wojtuś zaczął papierosa kręcić — dumając niby.
— Nie wiem — rzekł — ale zdaje mi się, że chyba zbytnia aplikacya musiała ci odjąć wszelką umysłu żywość.
Jak można tak nadzwyczaj prostej rzeczy nie domyślić się... że w mieście jak Berlin na wieczór się występuje świetnie bardzo — choćby nie mając koszuli.
— Jakimże to sposobem?
— Najprostszym w świecie! — zawołał Wojtuś. — Począwszy od fraka najmuje się wszystko.
— Jak to najmuje?
— Tak, jak mówię, idzie się do wynajmującego suknie, który od stóp do głów cię wykierowywuje na eleganta, a nazajutrz odbiera odzienie. Sądziszże, iż przybywający ze wsi klienci, którzy zmuszeni są do ekscelencyi iść w białych krawatach i czarnych frakach, sprawiają je sobie na jeden wieczór? Zatem proszę cię i bądź o to spokojny, ja wszystko ułatwię, żebyś tylko był zdrów.
Wolski się wzdrygnął.
— He! zapewne — odezwał się ponuro — gdy konieczność zmusza, trzeba przejść przez tę próbę. Przyznam ci się jednak, że kłaść choćby najpiękniejszy frak, który już na niewiedzieć czyich spoczywał ramionach, iść w sukni pożyczanej...
— Więc jest jeszcze lepszy... dyabłu duszę zapisać i sprawić sobie garnitur z sajety. Trzeciego środka nie widzę.
Gdy te słowa kończył, wesoły głos odezwał się odedrzwi — głośno aż do przestraszenia odezwał się:
— Ja mam trzeci!
Obrócili się zdziwieni, drzwi po cichu otworzone stały szeroko, a w nich ładny i zręczny chłopak ubrany jak lalka, w którym trudno było poznać studenta.
W paliowych świeżych rękawiczkach, z lornetką na wstążce morowej, w paletociku jak ulanym, ze szpicrutem w ręku.
Stał śmiejąc się prawie dziecinnie uradowany i wesoły.
— Deus ex machina! — zawołał Wojtuś. — Co ty tu robisz Ryszardzie?... ty? na trzeciem piętrze... to kompromituje twą elegancyę.
Wolski z nim się witał.
— Ale mi się za Kajciem stęskniło... — dziwnie miękko jakoś szepleniąc głosem niemal kobiecym rzekł Ryszard.
Był to student chodzący na prawo.
Z powodu imienia Ryszarda dodawano mu przydomek Lwie serce, choć serce miał gołębie a że chodził na prawo nie bardzo regularnie, Wojtuś mówił nań, że chodził raczej — na lewo... Ryszard był hrabiątkiem z Poznańskiego, młodzieńcem wielkich nadziei sukcesyi i milionów; — ale dobre z niego było chłopię... — tylko niepomiernie stratne i lekkomyślne...
Zbliżywszy się do Kajetana — począł go ściskać.
— Jak mnie kochasz... Kaju... phoszę cię... zaklinam... jesteśmy jednego wzhostu... ja ci dam, co potrzeba... zobaczysz... Co masz bhać jakieś tam wachmany po chohych Niemcach... Swowo honohu... kiedy cię phoszę!!
— W istocie Ryszard znalazł sposób trzeci, który jest jedynym... — dodał żywo Wojtuś — nie ma rady...
— Ale ja ci odzienie paradne zniszczę.
— To je zniszcz... to mi wszystko jedno... phoszę cię... takie guupstwo... — wołał ściskając Wolskiego Ryszard... — Kiedyż ten wieczór! dziś?
— Nie — jutro...
— Dziś będziesz miał gaudeuobę... i zaimponujesz Niemcom — śmiejąc się mówił Ryszard.
— Tak — śliczna rzecz — podchwycił Wolski — wnosząc z niej wezmą mnie za majętnego człowieka... To rodzaj kłamstwa.
— A tak! — z udaną powagą bardzo śmieszną lamentująco rzekł Wojtuś — trzeba się nad tem zastanowić! Ma słuszność ten człowiek sumienny... to będzie okropne, szkaradne, nie przebaczone, mogące za sobą pociągnąć straszliwe sumienia wyrzuty, kłamstwo... Biegnę do księdza... casus conscientiae, niech rozwiąże! Potem przy konfesyonale, gdy się przyznasz — Pater! peccavi! poszedłem na wieczór w pożyczanym fraku, ksiądz weźmie za waryata i rozgrzeszenia nie da! Zaczęli się śmiać, ale Kajetanowi ogromny ciężar spadł z piersi.
— Przyszedłeś tu jak Opatrzność — rzekł ściskając mięciuchną dłoń Ryszarda... który był uszczęśliwiony i śmiał się powtarzając — Zobaczysz, jak ja cię wystrychnę.
Rozmowa zwróciła się na inne przedmioty i chwila szybko przeszła. Ryszard pożegnał Wolskiego, Wojtuś także... konwalescent pozostał sam z książkami...
Przed wieczorem paradny służący hrabiego Ryszarda w jeszcze paradniejszem zawinięciu przyniósł dwa pełne ubiory do wyboru, z troskliwością największą aż do najmniejszych szczegółów zebrane. Wolski wziął pierwszy z brzegu, spróbował tylko, czy na niego wejdzie, a że leżał garnitur wybornie... zasnął spokojny. Nie był jednak bez trwogi przebudziwszy się, gdy przypomniał sobie, że mu na ten wieczór iść trzeba było odegrywać smutną rolę wybawiciela fetowanego przez rodzinę.
Wszelkiego rodzaju owacye dla ludzi, co mają delikatniejsze uczucie, są ciężką przeprawą. Nie jeden przez rózgiby może iść może[1] wolał — ale są czasem nieuniknione szczęścia, które przełknąć człowiek musi, choć się niemi dławi.
Wolski jak żyw w towarzystwie niemieckiem nie bywał, choć język umiał dobrze i władał nim wprawnie; domyślał się, że tu obyczaj, mowa, myśli, wszystko być musiało inne jak u nas. Godziny szły jak na złość z utrapioną szybkością i straszna się owa chwila, której się tak obawiał, zbliżała. Wzdychając wdział piękny, do zbytku wytworny garnitur Ryszarda, spojrzał w zwierciadło... trudno mu się poznać było, tak jakoś nie swojo, inaczej, dziwnie sobie samemu wyglądał. Rumieniec pokrył mu twarz bladą. Pomimo szyderstw Wojtusia czuł, że ubiór kłamstwem być może; czuł, że nie miał mowy ani ruchu stosownego do tego stroju. Było mu w nim obco, cudzo i straszno.
Przypomniał sobie matkę w ubogiej izdebce, w szlafroczku perkalikowym, w białym czepcu... i łza mu się zakręciła w oku...
Biedna matka przestraszyłaby się pewnie, gdyby skromnego, poczciwego swojego Kaja zobaczyła przestrojonego na jakiegoś eleganta. Była chwila, że Wolski chciał zrzucić suknie, zapakować rzeczy i uciec bodaj z Berlina — ale pracował dla matki, dla jej spokojnej przyszłości... i dla niej wszystko znieść musiał, nawet tę upokarzającą maskaradę.
Z westchnieniem więc narzuciwszy palto, wyszedł z izdebki, unikając spotkania z p. Richterową, która go, wnosząc ze stroju, o płochość posądzić mogła.
Udało mu się prześlizgnąć niespostrzeżonemu i wysunąć na ulicę. Szedł dalej z bijącem sercem... ale mu się w oczach ćmiło... Strój ten palił go jak ogniem...
Już stał przed drzwiami domu oznaczonego złowrogim numerem trzynastym, miał przed sobą tylko wschody pierwszego piętra... w którego oknach rzęsiste światło przebijało się przez zapuszczone story.
Jak skazany na ciężką pokutę... poszedł... zadzwonił.
Lokaj w białych rękawiczkach, najęty na ten wieczór umyślnie, aby dać gościowi wspanialsze wyobrażenie o domu pana radcy komercyjnego, przyjął go głębokim w progu pokłonem. Tuż z przeciwnych drzwi wybiegł ocalony Hänschen bez godeł burszowskich, we fraku na przyjęcie przybywającego. Pewne zadziwienie odmalowało się w twarzy studenta, gdy spojrzał na strój wytworny i białe rękawiczki kolegi.
Kajetan wyglądał w tym nie swoim ubiorze tak arystokratycznie pięknym, tak mu było z tą zaniedbaną nieco elegancyą dobrego smaku do twarzy.., iż Hans mimo swej młodzieńczej piękności ledwie mu nie pozazdrościł.
Lecz tuż przez pół otwarte drzwi wyglądał radca komercyjny z obydwoma orderami, nie przez znaki skrócenia wyrażającemi się, ale in naturalibus. Ogromne dwa krzyże wisiały na cześć gościa w pętlicy jego fraka. Krawat biały włożył znowu dla tego, że ilekroć brał krzyże wielkie, zawsze im zwykł był ten znak poszanowania towarzyszyć.
Nie wiedział sam, jak ściskany za ręce, mrucząc coś dostał się do salonu. Niedaleko od drzwi czekała nań w czarnej sukni jedwabnej, wzruszona w istocie pani radczyni. Nie mogła się zebrać na długą mowę, ale serdecznie uściskała jego rękę.
W tej chwili Kajo podniósł głowę, czując jeszcze kogoś przed sobą i — osłupiał.
W białej sukni z niebieskiemi wstążkami, z rozpuszczonemi na ramiona włosami trochę blada i zmięszana stała Helmina. Wyciągała ku niemu maleńką dłoń... ale Kajo tak był oślepły jej pięknością, iż chwilę stał prawie nie przytomny... I panna i cała rodzina widzieć to musiała.
— Pozwól pan, bym i ja za kochanego brata życie podziękowała szlachetnemu wybawcy. Gdybyś pan me własne ocalił... nie byłabym panu wdzięczniejszą.
Głos brzmiał jak muzyka i upajał... Wolski odpowiedzieć nie umiał, ale to jego pomięszanie pewnie mu nie zaszkodziło w oczach panny. Spojrzała nań długo swe niebieskie topiąc w nim oczy, ścisnęła mocno jego rękę i cofnęła się parę kroków.
Towarzystwo składało się z rodziny tylko, do której należał wuj samej pani, stary pastor z długiemi siwemi włosami i szeroko zawiązaną chustką białą na szyi — brat radcy komercyjnego, kupiec, prosty Riebe bez żadnego von i człowiek ubogi, jego córka skromnie a niesmaczno ubrana panienka — a — naostatek kuzynek jakiś chowający się w kącie.
Wolskiemu i nawyknienia do towarzystwa i przytomności umysłu brakło; ratował go jakiś instynkt, zupełnie jak tonącego człowieka, który już nie myśli, nie rozumuje, lecz chwyta wiedziony potrzebą ocalenia, co mu nastręczy Opatrzność.
Przez chwilę po zajęciu miejsc toczyła się jeszcze rozmowa o przypadku, którego bohaterami byli Hänschen i Wolski. Nieszczęśliwego Kajetana wszyscy bombardowali tytułem barona, który padał na niego jak kamień. Dniem wprzódy wypraszał się od tego najusilniej u młodego przyjaciela — nic to nie pomogło... musiał baronostwo i frak pożyczany znosić razem. — Jedna Helma jakoś umiejętnie unikała tytułu, za co jej prawdziwie był wdzięcznym.
Nie rychło rozmowa z ogólnej zaczęła przechodzić w podzieloną. Wolski znalazł się na chwilę przy Helminie, która bardzo śmiało i zręcznie pytała go o życie w Berlinie i naukę. Przez brata dosyć była oswojoną z temi przynajmniej obyczajami burszowskimi, o których pannie wiedzieć się godzi; zajmowało ją nawet to bujne i rzeźwe rozwijanie się młodzieży, puszczającej cugle fantazyi i umiejącej podołać razem nauce i zabawie, książce i światu. Zdziwiła się gdy Kajetan, który wcale innym się (mimo fraka) wydawać nie chciał niż był w istocie, odpowiedział jej, że żył zupełnie odsunięty od wspólnych i tłumnych zabaw młodzieży, nie należąc do żadnej z nacyi uniwersyteckich i pędząc czas w bardzo szczupłem kółku znajomych lub nad swojemi książkami.
Helmina wyraziła swe podziwienie. Z tego tematu wszczęła się rozmowa o młodości i poezyi. I tu dwie istoty z dwóch tak różnych światów — jak niemiecka panna i ubogi polski chłopak znaleźli się z odmiennemi zupełnie wyobrażeniami; ale Kajetan miał tę wyższość nad nią, że niemiecka literatura, życie, pojęcie przyswojone zupełnie obcemi mu nie były, a to co wyniósł z rodzinnego domu, dopełniało i prostowało jednostronne poglądy germańskie, gdy panna o całym tym słowiańsko-polskim, dzikim — według pojęć ich — świecie — miała zaledwie powierzchowne, mętne i bardzo niedostateczne wyobrażenie. Wolski wydał się jej dziwnie oryginalnym i zajmującym jak studyum nieznanej książki. — Helmina była chciwą wiedzy... młodzieniec obudził w niej ciekawość. Czegoś podobnego nie spotkała jeszcze. Mówił doskonale po niemiecku, ale ideami polskiemi, które czasem jak stal brzęczały, czasem błyskały jak ogniki, czasem przeciągały jak mgły sine, z poza których czarowne migają krajobrazy. — Rozmowa więc stała się niezmiernie ożywioną. Wmięszał się do niej Hänschen i gwarzyli dosyć wesoło. Oczy pięknego dziewczęcia jakby akompaniamentem cichej muzyki towarzyszyły słowom. A jak zwykle u młodych bywa... polecieli wszystko troje pod niebieskie stropy, zaczepiając jak o gwiazdy o najwznioślejsze zadania ludzkości.
Szczęściem dla nich, aby im nie dać zalecieć zbyt daleko, skąd powrót na ziemię jest trudny — najęty kamerdyner otworzył drzwi jadalnego pokoju i pani radczyni poprosiła na wieczerzę. Nie wiem, jak się to stało, że Wolskiego posadzono między siostrą i bratem...
Wieczerza wzięta z restauracyi — przynajmniej co do zewnętrznej swej fizyognomii — była wcale wytworną.
Wina stały we flaszkach, których korki ze srebrnymi główkami wyobrażały jakieś fantastyczne istoty. Na bokach butelek lśniły etykiety chromolitografowane tak przepysznie, iż gdyby Wolski miał cokolwiek doświadczenia, to jednoby mu dowiodło, że — nic nie były warte. — Wszystko razem wzięte udawało przepych pański... nieumiejętnie naśladowany — ale dla Kajetana wydawał on się rzeczywistym i najpierwszej wody.
W pośrodku stołu w dwóch koszykach mocno zużytych, lodem otoczone panoszyły się dwie butelki niemieckiego szampana.
Radca był uszczęśliwiony, czuł, że baronowi polskiemu swoim revanschem zaimponował, wprawiało go to w tak dobry humor, że oczy syna musiały ciągle stać na straży ust ojca, ażeby bąka jakiego nie wystrzelił.
Jak się to najczęściej trafia, że gdy człowiek wielce się czego lęka, to właśnie sprawi mu przyjemność, a gdy się czego z upragnieniem spodziewa, trafia na zawód bolesny — wieczór upłynął nieskończenie milej i łatwiej, niżby Kajetan mógł przypuszczać.
Pastor był człowiek oczytany, miły i łagodny — kupcówna skromna, ale dobrze wychowana panienka, bursz zwykle zuchwały, w domu rodziców dochodził prawie do ugrzecznienia, a Helmina zachwycającą się wydała Kajetanowi.
Była zawsze niepospolitą istotą, ale tego dnia jakieś dziwne usposobienie spotęgowało jej wdzięki, dowcip, wszystko, czem ją obdarzyła natura. Rodzice nawet znajdowali ją niezrównanie świetną.
Nie było to wyszukane, wymuszone, przygotowane umyślnie na pokaz — była mimowoli w tym blasku, płynącym z duszy i niezrozumiałym dla niej samej. Wolski słuchał jej zachwycony... Była śmiałą, wesołą i potęgą jakąś opanowała ster rozmowy — zaćmiła wszystko, co ją otaczało.
Ojciec był z niej dumny, brat podzielał jej tryumfy i dopomagał do nich, reszta rodziny słuchała w milczącym podziwie. Właściwie ona, pastor, Hänschen i Wolski wiedli rozmowę, która coraz się wyżej nastrajała. — Radca komercyjny sam uznał, że na tak wysoko rozciągniętej linie — dla niego taniec był niebezpieczny, mięszał się więc tylko cichemi uśmiechy i znakami potwierdzającemi.
Wino otworzyło usta jeszcze, rozjaśniło humory, nadało więcej swobody myśli i słowu.
Przy pieczystem radca komercyjny wniósł toast za zdrowie szlachetnego wybawcy syna i z uczuciem tryumfu oznajmił mu, sądząc, iż nadzwyczajne wywoła wrażenie i wdzięczność — że wysokie ministerstwo, przyczyniając się do prośby jego, raczyło obdarzyć i p. barona von Wolski medalem za uratowanie człowieka do noszenia na wstędze... orderu jakiegoś...
Wolski kłaniając się pobladł i zmięszał niezmiernie, wzięto pomięszanie za wyraz uradowania; radca komercyjny ubolewał tylko, że pewne formalności nie dozwoliły mu natychmiast wręczyć tej zasłużonej ozdoby młodemu tryumfatorowi...
Nastąpiły serdeczne powinszowania i Wolski uczuł się dopiero teraz należycie skonfundowanym. Że jednak miał to być dlań ze wszech miar wieczór szczęśliwy, więc los i długiego trwania tej konfuzyi nie dopuścił. Stało się coś niespodziewanego.
Baron von Liebenthal, którego nie proszono na tę fetę familijną, mający jednak wogóle wolny wstęp do domu, w wielkim uniformie wracając z zamku wstąpił do państwa von Riebe. Być bardzo może, iż ciekawy był... że niespokojny, że się dnia tego domyślał, lub o nim dowiedział.
Zrazu radca spojrzał na żonę zafrasowany nieco, ale tajemniczy znak przez nią dany a oznaczający, iż pieczystego, ciasta i wina dosyć było jeszcze — wnet go uspokoił.
Świetnie teraz wyglądał gwardzista w pełnym mundurze, ordery na piersiach, w ręku hełm połyskujący. Musiało mu się zdawać, że występował jako zwycięzca bez walki... Veni, vidi — vici... Mundur pełny czynił na nim to wrażenie, że w zwykłym krygując się śmiesznie, w nim rzucał się, trząsł, poruszał na sposób Poliszynela... Było to coś, co się opisać nie daje, ukłon jakby się łamał, w rozmowie rzucanie rąk, nóg i dźwiganie szlifów na ramionach i potrząsanie piersią i obracanie głową — wszystko to przy sztywnie wyprostowanej postawie — sprawiało wrażenie nieopłacone! Tego wieczora czy był już po militarnym jakim ponczyku, czy tak uszczęśliwiony recepcyą doznaną — czy z siebie zadowolniony — czy zaćmić pragnąc filistrów — baron von Liebenthal grał rolę junkra pomorskiego czy meklemburgskiego jak wirtuoz niedorównany.
Zasiadłszy krzesło wnet oczyma i pytaniami rzucił się na Helminę.
Spojrzał zdala na zaprezentowanego mu Wolskiego jako na małe stworzonko zniknąć mające w jego blasku i puścił się w głośną, dowcipną berlińskim akcentem rozmowę.
Jest to pewnik doświadczeniem wieków stwierdzony, że wchodzący w towarzystwo rozbawione człowiek nowy bardzo rzadko trafia na ton właściwy.
Jest on jak opóźniony skrzypek... co instrumentu nie mógł do orkiestry nastroić. Rozmowa była dosyć już wybujałą, gdy gwardzista wpadł na nią z brukową kroniką i piękne kwiaty stratował bez miłosierdzia. Wszyscy zamilkli i sam on zmiarkować musiał, że zaintonował fałszywie. Ocaliło go pieczyste, które mu postawiono wraz z kieliszkiem madery i szampana.
Radca przysiadł się do niego... został pastor; kupcówna, kuzynek szukający cienia, Helmina, Hänschen i Wolski wysunęli się do salonu, gdzie uproszona do fortepianu piękna panna zanuciła głosem sympatycznym i pełnym wyrazu Schumanowską pieśń:

Mein Herz ist betrübt

Ich sag’ es nicht —

Mein Herz ist betrübt um Jemand...

Wdzięczny głos zabrzmiał po salonie... a po pierwszej piosence nastąpiła druga Schuberta a potem jakaś fantazya na fortepianie.
Wolski, który bardzo lubił muzykę, choć zajmować się nią nigdy nie miał sposobności ani czasu, czuł się do głębi poruszonym tym dźwiękiem dziewiczych piersi, który rozbudza w sercu wszystkie śpiące marzenia. Helmina śpiewała jak mówiła bez przymusu, z prostotą, naturalnością, która śpiew jej jeszcze milszym czyniła. Ile razy słowa i muzyka potrąciły o wiekuistą ludzką tęsknicę... brzmiała pieśń wyrazem głębokiego uczucia. Zdawało się, że temu szczęśliwemu dziecięciu radcostwa komercyjnych, dziedziczce stu tysięcy bitych talarów pruskich, otoczonej wszystkiem, czego tylko mogła zapragnąć — brakło jednak wśród prozy żywota, oprawnej w suto złocone ramy, czegoś, coby sercu i duszy czyniło zadość.
W pieśni najmniej było wesela.
Baron von Liebenthal, który zawsze odgrywał rolę entuzyasty przy muzyce Helminy, tym razem jeść musiał kotlety z akompaniamentem śpiewu zdala od ideału... i rozmawiać z radcą komercyjnym o nierozsądnem wznoszeniu się cen na wiktuały i paszę dla koni.
Wolski zapomniał zupełnie o godzinie, w salonie niebyło widomego zegara. Obiecywał sobie nie przesiadywać dłużej nad dziesiątą. Klucz od głównych drzwi miał wprawdzie w kieszeni, ale pieszo potrzeba było iść ogromny kawał drogi.
Muzyka się przeciągnęła — spojrzał ukradkiem na swój srebrny, skromny zegareczek, nie odpowiadający ubraniu i przestraszył się, bo wskazywał już pół do jedenastej.
Hänschen, który to dostrzegł, szepnął mu na ucho, żeby się nie spieszył i nie frasował, bo — choć deszcz począł lać jak z wiadra — każe mu doróżkę sprowadzić.
A! w istocie dorożka dla pożyczanych sukni stawała się nieuchronną, ale kasa — kasa Wolskiego jakże strasznie ucierpieć miała. W ostatnich dniach od tego nieszczęśliwego wypadku zapożyczył się był u Richterowej do dziesięciu talarów... a skąd było wziąć, aby je oddać? Matce od ust odejmować? Wolski wolałby głód cierpieć, niż prosić ją, wiedząc, że mu i tak daje więcej niż może, sobie na starość, przy chorobie nie zostawiając nic nad nieuchronnie potrzebny chleba kawałek.
Smutne te myśli przeciągnęły jak chmura... nowa piosnka ozwała się i Kajetan zapomniał o wszystkiem. Czarodziejka nakoniec wstała, przyszła do niego i zaczepiwszy go o coś, chodzić z nim zaczęła po salce.
Byli sami, bo Hänschen poszedł do barona. Helmina z poufałością niemal dziecięcą usiłowała się zbliżyć do Wolskiego. Udało się to łatwo, oczarowała biednego chłopca... ożywił się i przez ten krótki przeciąg czasu dał jej się poznać lepiej. Zdawała się tego pragnąć.
Spytała go o rodzeństwo.
Wolskiemu nie wiedzieć, dlaczego pilno było wypowiedzieć jej wszystko o sobie i nie zwodzić jej ani swem baronowstwem, ani elegancyą. Przed nią w pożyczanych nie chciał stawać piórach.
— Mam tylko matkę — rzekł żywo — dobrą, drogą, ukochaną matkę... jestem ubogim sierotą. Nikogo więcej na świecie... Dla niej więcej niż dla siebie chciałbym co prędzej dobić się czegoś na świecie... niezależności... Tytuł, który mi tu państwo łaskawie dawać raczycie, nie należy mi się wcale. Jestem szlachcicem polskim jak tysiące innych... Rodzina moja była uboga, a w ostatnich czasach i z tegośmy wiele stracili... Nadzieja matki na mnie... a moja w pracy.
Helmina słuchała, nie zdając się wcale rozczarowaną.
— I obrałeś pan sobie medycynę? — zapytała.
— Tak pani, bo przez nią ludziom być można użytecznym, wiadomości nabywa się wiele.., a doktor jest najpotrzebniejszy i najłatwiej mu na skromny kawałek Chleba zapracować.
Panna spojrzała nań z żywem zajęciem.
— Jaki to urok ma dla mnie — odezwała się — ta śmiała walka z losem... to dobijanie się przyszłości o siłach własnych...
Gdybym była mężczyzną — wolałabym takie położenie, niż gotowy chleb i los. Jest coś godnego człowieka samemu sobie przyszłość i położenie w świecie stworzyć.
— Tak — dodał Wolski — i ja to czuję, lecz jeśli się do tego łączą ofiary i niepokój tych, których się kocha — pragnęłoby się dojść co prędzej do mety.
Panna spytała go, gdzie mieszka matka, troskliwie zaczęła go badać o jej zdrowie, o wiek... Zajęło go wielce to okazane mu współczucie.
W przeciągu pół godziny zbliżyli się i poznajomili, możnaby powiedzieć, spoufalili więcej, niż całego wieczora. Helmina miała czas jeszcze szepnąć mu, żeby o nich nie zapominał, żeby przyjaźń zachował dla jej Hansa.
— Hänschen — rzekła — dobry, poczciwy chłopak, ale mu życie płynie łatwo i on je z braku walki często tak szalenie wyzywa, jak tego dnia... który pan o mało nie przypłaciłeś życiem... Wpływaj pan na niego — zbliż się — stań mu się przyjacielem — serce ma dobre.
W czasie tej miłej rozmowy baron dojadł wieczerzy, dopił wina i całe towarzystwo wyszło do salonu... Wolski niespokojny chwycił za kapelusz... Hans kazał mu się jeszcze zatrzymać, pókiby nie znaleziono doróżki... bo deszcz lał ciągle.
Na ogólnej już rozmowie upłynął ten kwadrans ostatni... Hans skinął, iż dorożka stała u drzwi, Wolski jak najczulej pożegnał gospodarzy, dziękując im, oni jemu, Helma podała mu rękę, zapraszając głośno, aby ich odwiedzał często, co rodzicom może nie bardzo było do smaku... i Wolski znalazł się w przedpokoju...
W tejże chwili baron von Liebenthal, wyszastawszy się i wykłaniawszy, wyszedł przodem.
Gdy Wolski, przebywszy trochę ciemne wschody, znalazł się na dole — w porę właśnie nadążył, by usłyszeć, jak siedzący w jego doróżce gwardzista komenderował woźnicy:
— Dorotheenstrasse 21.
Doróżka zaturkotała a Kajo został bez parasola na deszczu, myśląc co ma począć nie z sobą, ale z garderobą Ryszarda.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku: zbędnie dwukrotnie użyte słowo może.