Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad Spreą.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jakoś nie swojo, inaczej, dziwnie sobie samemu wyglądał. Rumieniec pokrył mu twarz bladą. Pomimo szyderstw Wojtusia czuł, że ubiór kłamstwem być może; czuł, że nie miał mowy ani ruchu stosownego do tego stroju. Było mu w nim obco, cudzo i straszno.
Przypomniał sobie matkę w ubogiej izdebce, w szlafroczku perkalikowym, w białym czepcu... i łza mu się zakręciła w oku...
Biedna matka przestraszyłaby się pewnie, gdyby skromnego, poczciwego swojego Kaja zobaczyła przestrojonego na jakiegoś eleganta. Była chwila, że Wolski chciał zrzucić suknie, zapakować rzeczy i uciec bodaj z Berlina — ale pracował dla matki, dla jej spokojnej przyszłości... i dla niej wszystko znieść musiał, nawet tę upokarzającą maskaradę.
Z westchnieniem więc narzuciwszy palto, wyszedł z izdebki, unikając spotkania z p. Richterową, która go, wnosząc ze stroju, o płochość posądzić mogła.
Udało mu się prześlizgnąć niespostrzeżonemu i wysunąć na ulicę. Szedł dalej z bijącem sercem... ale mu się w oczach ćmiło... Strój ten palił go jak ogniem...
Już stał przed drzwiami domu oznaczonego złowrogim numerem trzynastym, miał przed sobą tylko wschody pierwszego