Nad Spreą/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Nad Spreą
Podtytuł obrazki współczesne
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy“
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wątpię, by który z czytelników moich, nawet z tych, co wino szampańskie lubią i smakują w niem, zapragnął bliżej poznać sposób, w jaki się ono wyrabia. Jest to proces bardzo ciekawy. Wino zaprawiają cukrem i, nie wiem, jakiemi tam dodatkowemi ingredyencyami i zakorkowują je w butelkach. Po upływie pewnego przeciągu czasu, gdy fermentacya się w niem wywiąże, któraby niechybnie flaszkom boki porozsadzała, dobywają korki, dają gazom zbytecznym ulecieć i dopiero potem zamykają znowu do — wiadomego użycia.
W ten sposób praktyczny obrachowane jest wychowanie młodzieży niemieckiej. Gdy zbytek gazów w głowie i organizmie się wyrobi, puszczają młodzież swobodną na uniwersytety... aby odkorkowana pozbyła się wszelkiego zbytku niebezpiecznej siły. Młodzieniec hula, pije, puszcza wodze bucie i fantazyi przez lat trzy lub cztery, i gdy zużyty, wycieńczony, pokłóty, odarty ze wszech złudzeń powróci potem do domu, już go bezpiecznie do wszystkiego użyć można — stanie się z niego człowiek praktyczny, wystygły i doskonały — do wiadomego użycia...
Jest to cała tajemnica, za pomocą której w Szampanii robią dobre wino, a w Niemczech doskonałych Regierungsrathów. — Ten, którego dziś zowią księciem żelaznym, niegdyś ubogi szlachetka na Schönhausen w drugim Jerychowskim okręgu na Pomorzu, miał być burszem zapamiętałym i znać mimo odkorkowania nie pozbył się wszystkiego gazu zbytecznego, bo w polityce jego jeszcze dziś czuć niemieckiego bursza. Może dla tego tyle w niej fantazyi i siły.
Lecz — nawiasowo tylko wspomnieliśmy o tem, aby wytłumaczyć czytelnikom iż Hänschen, mimo burszowskich obyczajów nie był tak nieznośnem stworzeniem, jak się na pierwszy rzut oka wydawał. Jeszcze z niego złe i dobre gazy nie były się zupełnie ulotniły. Hänschen był niezmiernie liberalny, wierzył w prawa ludzkości, czcił swobodę, z pogardą wyrażał się o zbytecznym militaryzmie, wyznawał wolność sumienia i burszowskie prądy unosiły go ku opozycyi, chociaż sobie jasno nie zdawał sprawy ze wszystkich do niej pobudek.
W Niemczech jeszcze gdzie niegdzie naówczas przechowany z r. 1831 błąkał się wysoki szacunek dla »heroicznych synów Polski«. Nazwisko Polaka oznaczało obrońcę zasad liberalnych, żołnierza swobody, syna wolnego a ujarzmionego ludu. Szlachetnem było wyznawać cześć dla męczeńskiego narodu. Hänschen też znalazłszy te tradycye w uniwersytecie, wziął je do serca. Bardzo mu było przyjemne życie być dłużnym polskiemu baronowi — tak bowiem Niemcy zowią każdego Polaka, który jest szlachcicem. Wprawdzie wyobrażał sobie to baronostwo nie na trzeciem piętrze i nie w tak ubogiej stancyjce od tyłu — ale przykre położenie potomka znakomitej arystokratycznej rodziny dodawało jej jeszcze blasku.
Schodząc ze schodów, spotkał Riebe panią Richterową i domyśliwszy się w niej gospodyni, zatrzymał się, aby o p. von Wolski popytać. Zacna niewiasta, która swojego lokatora wysoce szacowała — bardzo chętnie rozpowiedziała o nim panu Riebe, okrywając go pochwałami. Nie mogła znaleźć wyrazów na opisanie jego dobroci, pracowitości, szlachetności, urósł w jej ustach na ideał. Hänschen powróciwszy do domu do ojca, w kilku słowach mu to powtórzył. W uniwersytecie też mówiono o Wolskim z wielkiem współczuciem.
Matka bohatera, chora, kaszląca, nie młoda, wiecznie milcząca i bardzo zajęta domem kobieta, wysłuchała także tych pochwał, nie okazując, by na niej jakie czyniły wrażenie. Najbardziej zaentuzyazmowaną była Helmina czyli Wilhelmina, siostra jedyna studenta, przywiązana wielce do brata i lubiąca latać po obłokach a szukać aniołów, z któremi się na ziemi spotkać nie mogła. Jakim sposobem istota tak piękna mogła wyrosnąć w tem gnieździe, było tajemnicą natury i zapewne jakiegoś atawizmu. Przypominała ona twarzą nieco przystojnego brata, ale on przy niej pospolitą, realistyczną wydawał się karykaturą.
Był to typ niemiecki, lecz jakby zapożyczony przez państwo radcostwo komercyjnych z obrazka Schwinda, z rysunku Richtera, z fresku Kaulbacha, z ilustracyi Overbecka.
Chociaż wychowana w mieście, Helmina miała w sobie urok jakiegoś dziewictwa wiejskiego, naiwnego, jakby zdziwionego i nieświadomego życia. Twarzyczka trochę długa, regularnych rysów z wielkiemi oczyma niebieskiemi — cała osłoniona obfitością złotych włosów — usteczka wpół uśmiechnięte pytaniem jakiemś i jakby gotowe równie czy się rozpłakać, czy wesołością wybuchnąć — dopełniały tylko całości, jaką stanowiła postać zręczna zarazem i niewymuszonej prostoty nosząca piętno na sobie. Trzeba ją było widzieć poruszającą się, idącą, gospodarującą w domu, aby poznać, jak była piękną. Ruch dopiero darzył ją całym właściwym jej wdziękiem. Piękna Helmina znaną była wszystkim towarzyszom Riebego młodego, a oprócz tego większej części młodzieży wojskowej i już wyemancypowanej. Widywano ją i zabiegano jej drogę na przechadzkach, w teatrze, gdziekolwiek się tylko pokazała.
Matka była nią dumna, ojciec obrachowywał, że taka piękność, używająca tytułu »von« przy nazwisku, mogąca mieć sto tysięcy talarów i ojca radcę komercyjnego — nieochybnie wyjść powinna za czystej krwi junkra pruskiego lub starożytnego szlachcica meklemburgskiego — używającego dotąd rzemienia na chłopów dla przechowania starożytnej tradycyi. — Postanowił też był sobie wyczekiwać, wypatrywać i lada komu jej nie oddać. — W jego przekonaniu stosunki były też kapitałem procentującym, a że się one przez córkę zawiązać mogły, Helmina w oczach jego przedstawiała też kapitał, który na ogólną korzyść masy powinien był być zużytkowany.
Matka innem wcale okiem spoglądała na ukochane dziecię, które ją, dobrą, spokojną gospodynię i kucharkę całą głową fizycznie i moralnie przerosło. Uwielbiała w niej kobietę idealną nowych czasów, z rozwiniętemi władzami umysłu, zdolną do wszystkiego, pojmującą wszystko, czytającą Schopenhauer'a i Heinego razem, Gervinusa i Freitaga, Gutzkowa i Schellinga — rozkoszującą się Goethem, grającą Schumanna z wirtuoztwem Klary Wieck i szkicującą z natury — jakby ją który z Achenbachów uczył.
Ojciec przywiązywał wielką cenę do wychowania córki, wcześnie ją do wyższych sposobiąc losów — nie żałowano na nauczycieli... uczono ją może do zbytku, szczęściem zdrowa i silna natura nie dała się ani zwichnąć, ani skrzywić — tylko życie, które u kobiety mieszka w sercu i piersi, u Helminy paliło się całe w głowie. Żyła myślami, czucie u niej rodziło się z myśli, nie, jak naturalnym trybem rodzić się powinna myśl z uczucia.
Zrozumie mnie, ktokolwiek się nad człowiekiem zastanawiał, gdy dodam, że przez to samo Helmina była daleko więcej wyegzaltowaną niż inne kobiety, które serce tylko unosi.
Ona i brat kochali się z sobą bardzo i rozumieli lepiej niż z rodzicami. Radca komercyjny niegdyś pono dojechał był z wysileniem do sekundy niższej, dalej zdawało mu się już sięgać niepotrzebnem a przynajmniej zbytecznem. Żyłka go ciągnęła do handlu. — Wychowanie szkolne wielce się życiem zatruło, zapomniał wiele, a w obejściu z ludźmi skorzystał mało. Można więc śmiało powiedzieć, że był nieukiem, chociaż chciał uchodzić za wykształconego człowieka i łatwo mu to przychodziło wśród tych, co go zwykle otaczali. Niewiele więc córkę i syna rozumiał, usiłując tylko wobec nich się nie skompromitować. Matka nie udawała mędrszej niż była, owszem chętnie się przyznawała do braku wychowania, ale lepiej daleko rozumiała córkę i można powiedzieć, że dozorując jej wychowania, sama się wiele rzeczy nauczyła, bo głowę miała otwartą i pojętną. W domu więc młodzież stanowiła jakby świat oddzielny i inny — z którym stosunki odbywały się przez pewne wybitne dróżki — dla wszystkich przystępne.
Jak Helmina tak Hans miał bystre pojęcie, uczył się, gdy chciał, łatwo, lecz wolał żyć niż się uczyć i zamęczać. Zarozumiałość kolosalna wedle wyrażenia burszowskiego, była jednym z jego najwybitniejszych przymiotów. Radca komercyjny, którego syn dosyć lekceważył, największą w świecie miał trudność obok niego się na prawowitem utrzymać stanowisku. Musiał się pilnować ogromnie, bo mu syn żadnego bąka, żadnego niewłaściwie użytego wyrazu nie przebaczył. Jak matka wiele w istocie przy córce nabrała wiadomości, tak ojciec przy synu nauczył się — milczeć — nauczył tak zręcznie wykręcać słowy, aby o żaden ostry kant nie zaczepić. Syn by mu nie darował i śmiałby się nielitościwie.
Kto właściwie w tym domu panował, nadzwyczajnie trudno dojść było. Najgłośniej mówił i najmocniej głowę zadzierał radca komercyjny, lecz żeby był głową wszystkiego — uznać trudno.
Najcichszą, najmniej znaczącą była pani radczyni, która czasem rankami wyglądała na kucharkę lub służącą — czy ona tu w istocie rządziła tak po cichu — to wątpliwa. Być może, iż kierowały wszystkiem dzieci, a z dwojga ich więcej Helmina niż brat jej, którego ojciec chciał trzymać ostro a nie umiał. Siostra wyrabiała dlań, co było potrzeba, sama lub przez matkę...
Jedna rzecz najniedostępniejszą była dla rodziny — kasa. Radca komercyjny rozumiał to dobrze, iż póty tylko jest panem, dopóki ma od niej klucze. — Wprawdzie skuteczne do niej przypuszczała szturmy Wilhelmina, otwierała się ona na znak dany przez matkę, lecz radca stał na straży tej arki najnowszego przymierza i w głębiny jej tajemnicze, nikomu okiem sięgnąć nie dopuszczał. Zkąd szły, ile ich było, jak rozporządzał pieniędzmi — o tem nikt nigdy nie wiedział... Zdobyczami nie chwalił się nigdy, na złe czasy uskarżał się nieustannie...
Po obiedzie radca zwyczajnie na dzienniki szedł do swojego klubu. Dawniej chodził do zwykłej piwiarni, gdzie czytywał ciocię »Voss« i mógł zajrzeć do rządowego «Anzeigera«, ale zostawszy radcą komercyjnym, dobiwszy się uszlachcenia, nie mógł jak prosty śmiertelnik obok szewca lub krawca może siąść przy białem piwie z gazetą. Czuł, że »von« go do czegoś obowiązywało... postarał się więc o przyjęcie do klubu szlachty i wojskowych, w którym też czasem ukazywali się podsekretarze obcych poselstw lub geheimraty pracujący po ministerstwach. Tu można było przysługując się zapałką lub przy innej jakiej zręczności zawiązać stosunek nawet z Ekscelencyą. Później kłaniało się jej w ulicy, ludzie to widzieli i to stawiało człowieka w przyzwoitem świetle. Radca więc teraz chodził po obiedzie do klubu swojego, o czem rad głośno mawiał, lecz nazajutrz po strasznym wypadku, który najsmutniej skończył się dla Wolskiego, p. von Riebe wyjątkowo siedział przy poobiednej kawie z całą rodziną.
Kawa ta podawaną była zwykle nie w saloniku, który jako przybytek szanowano zwłaszcza od czasu, gdy cały nowy garnitur mebli czerwonym wybity aksamitem został tu wprowadzony — ale w pokoju samej pani skromnie nader urządzonym. Przypominał on radcy, smutnie, czy wesoło, nie wiem, początki jego zawodu i miodowe małżeństwa miesiące i złotą mierność pierwotną. Mebliki były proste i stare, a cacka porozstawiane i religijnie zachowywane — nie ładne i tanie. Lecz poczciwa radczyni skrzętnie tuliła te swoje drogie wspomnienia przeszłości. Tu i stół do kawy okrywano starą serwetą, któraby już gdzieindziej nie uszła dla pana radcy. Na stoliku stały imbryki i filiżanki z berlińskiej porcelany i niesmaczne i niewykwitne. Jejmość siedziała pokaszlując i patrząc na córkę w fotelu spłowiałym, starszym pewnie od jej dzieci. Obok niej Helmina książkę złożoną trzymając w ręku, zabawiała się nią zamyślona, piękne jej oczy niebieskie w okno były wlepione. Na nizkim foteliku rozłożony, z nogami wyciągniętemi, palił cygaro Hänschen od niechcenia pokręcając młodego wąsika. Na ostatek tyłem do okna z rękami w kieszeniach rozsiadł się wygodnie sam radca. Rozmowa toczyła się jeszcze o wczorajszym wypadku. Młodzieniec nie przyznawał się do winy — mówił — że go towarzysze wciągnęli, że mniej nad nich odwagi okazać nie chcąc, musiał do łódki wskoczyć.
Ojciec miał go za wytłumaczonego, od czasu jak mieli »von«, trzeba było — jak powiadał — okazywać się zawsze nobel... Syn więc w jego przekonaniu nic nie był winien, postąpił sobie, jak przystało na syna radcy — nobel.
— Ja go widziałem, bom wszedł zaraz do izdebki — mówił cicho radca... leżał w łóżku... zdaje się, że był nieprzytomny... ale młody, nic mu nie będzie. Piękny chłopiec tylko mizerny... i w mieszkaniu bardzo ubogo.
— Ale kochany ojcze — przerwał żywo bursz — z mieszkania akademika wnosić nic nie można...
Rozśmiał się trochę z naiwności ojca i ciągnął dalej.
— Akademik istota wyjątkowa... mój ojcze... dla młodzieży trzecie piętro, ma siłę atrakcyjną. Jest coś poetycznego na poddaszach... Potem... któż wie... jeśli sobie zrazu cugle puścił, teraz ich musi przykracać rad nie rad. Ale szlachcic znakomitej rodziny... to nie ulega wątpliwości... wiem to od innego Polaka studenta, że to miejsce, na którem Polacy królów obierali, zwało się Wola... i było w posiadaniu jego rodziny. A że w ich języku jest śmieszny zwyczaj dodawania do nazwiska »ski«, zwali się Wolski.
— Jakto? — przerwał radca — oni mieli dziedzictwem to pole, na którem królów wybierano?
Zamyślił się chwilę i uderzając po kolanie jakby mimo woli zawołał:
— Co oni za dochód musieli mieć z tego!!! Ba! »polnische Wirthschaft«, wszystko przehulali!! U nich tak...
Machnął ręką i westchnął.
Bursz popatrzał na ojca.
— Znalazł się względem mnie bardzo szlachetnie, winienem mu wdzięczność i tę mu poprzysiągłem... Turyngia sprawi dla niego komers... ale należy go choć raz zaprosić do nas. Ojciec jakby mimowolnie spojrzał przelotnie na córkę, która, nie wiedzieć dla czego, zarumieniła się, spuściła oczy i wnet podniosła je z udaną jakąś odwagą.
— To rzecz niezawodna — potwierdził radca, że prosić go trzeba — ale młodzież zbierać w domu... ubogą, tam, gdzie jest taka piękna i bogata panna...
Helmina ruszyła ramionami i rozśmiała się, a ojciec zmieszany zamilkł, czując, że mógł powiedzieć niedorzeczność.
Bursz się na głos rozśmiał.
Siostra zerwała się z krzesełka... W tem dzwonek dał się słyszeć w przedpokoju i służąca przybiegła rumieniąc się i dając znać, że baron von Liebenthal pragnął złożyć swe uszanowanie.
Kawa co najprędzej porzuconą została, a gospodyni pierwsza poprawiwszy włosy wyszła do salonu. Za nią pospieszył radca, potem Wilhelmina, która mimo oznajmionego barona, ani w zwierciadło nie spojrzała, ani ubrania raczyła poprawić, szła za nimi z najzupełniejszą obojętnością; na ostatek dźwignął się olbrzymi bursz z foteliku, stękając, cygaro rzucił pod piecyk i wyciągając się, posunął za rodzicami.
Właśnie z przeciwnej strony w surducie mundurowym z dwoma wstążeczkami — wchodził zapięty ciasno, sztywny i obracający się z militarnym wdziękiem junkra, chcącego być pięknym — młody baron von Liebenthal. Maleńka blada twarzyczka, ostry nosek, wąziuchne usta, fizyognomia nic nie znacząca, ale trochę nadęta — wąsik chudy i głowa wcześnie nadłysiała, krótko ostrzyżona — mimo młodości nie czyniły go wcale ani pięknym ani miłym. Coś ostrego, szorstkiego przebijało się przez przesadnie grzeczne ruchy pana barona, który, jak widać było ze szlif, piastował już wysoką godność ober-lejtnanta... Z nadskakującą uniżonością i przesadnemi ukłonami powitawszy kobiety, uścisnąwszy rękę radcy — zwrócił się przybyły z objawem nadzwyczajnej czułości ku ocalonemu burszowi, winszując mu, iż go Sprea nie połknęła. Czy powinszowania te były szczere — i czy baron nie pomyślał, dowiedziawszy się o wypadku, o ile by to powiększyło posag panny — za to ręczyć nie podobna.
Helmina zaledwie spojrzawszy na barona, siadła zdala na krześle z miną zrezygnowaną i obojętną. Radca żywo począł opowiadać, matka jak zwykle milczała.
Nieprzyjemnie tknęło to bursza, iż baron przy pierwszej wzmiance o pochodzeniu polskiem wybawiciela, bryznął zużytym sarkazmem na Polaków. Wszyscy zmilczeli, Hänschen usta wydął i wąsika pokręcił, baron poczuł może niewłaściwość tego wybryku i zwrócił rozmowę.
— Szanowny panie Janie — odezwał się — niech to wam przypomni, że jako szlachcic...
Stary Riebe nadął się przyjemnie, uczyniło mu to sensacyę niewypowiedzianie miłą.
— Jako szlachcic — kończył baron — powinieneś umieć pływać, konno jeździć i bić się... doskonale. Sport wszelki szlachecka rzecz.
— O! bić się — odparł Hänschen — uśmiechając się i gładząc po twarzy, na której miał już szram od rapira — bić się nie powstydzę.
— Anglicy nawet boksować się uczą — pierwszych familii — zawołał baron.
— O! pierwszych familii — podchwycił Riebe — to już ekscentratyczność (omylił się, syn nań spojrzał groźno i jak winowajca umilkł).
— Tak jest — ciągnął baron — A! niema jak angielska szlachta!! Wzór dla nas wszystkich.
Radca westchnął czując, jak dlań wzór ten był niedoścignionym.
Baron, który widocznie chciał zawsze okazywać, iż go tu sprowadziła panna, zwrócił się, wdzięcząc i uśmiechając do niej.
— Na pani też musiało to uczynić okropne wrażenie.
— Tak — cicho rzekła Helmina — pojmie to tylko, kto jak ja kochał jedynego brata...
— Zazdroszczę wybawcy — odezwał się baron — wdzięczności, na jaką sobie u pani zarobił...
— Opłaca ją teraz chorobą — odpowiedziała Helmina.
— I nie widzieli go państwo? — zapytał baron.
— Ja u niego byłem — rzekł radca.
— I ja — dodał Hänschen.
— A ma to być, słyszę, akademik jak pan — mówił oficer — i pewno znajomy.
— Nigdym go w życiu nie widział, a on nie wiedział też kogo ratuje, rzucił się, spostrzegłszy tonącego człowieka.
— Przepysznie! — zawołał z przekąsem baron i zamilkł a po chwili dodał:
— Należy mu się medal za ocalenie życia — nie wiem na jakiej wstążce się on nosi — ale że jest, to pewna.
Radca to żywo podchwycił.
— A tak! w istocie na myśl mi to nie przyszło! doskonałą uwagę uczynił pan baron... powinienem mu się o medal postarać, to go uszczęśliwi... Będzie go mógł nosić.... Nie prawdaż?
Oficer odpowiedział potwierdzająco. Radcy twarz się rozjaśniła — mógł się więc postarać o medal i w ten sposób świetnie zrewanżować, bo rewanż ów nie wychodził mu z myśli... Twarz studenta milczącego dowodziła, że nie chcąc się przy orderowym ojcu i orderowym gościu źle odzywać o znakach tych honorowych, nie zupełnie podzielał ich zdanie pod względem wagi, jaką do nich przywiązywali. Zagryzł usta, spojrzał na siostrę i szyderski wyraz rozlał mu się po całem obliczu. Wstał z krzesła, poczynając się przechadzać po saloniku.
— Co to jest niemiecka nasza krew i zdrowa, silna natura germańska — dodał oficer. — Hans chodzi zdrów, jakby nie wziął kąpieli w Sprei, a tamten nieborak odchoruje, że się trochę popłukał. Jak to zaraz znać obumierające plemię...
Nikt na to nie odpowiedział i baron obejrzawszy się, poczuł, że drugi raz popełnił omyłkę — zagadał więc coś o powtórnie kwitnących jesiennych fiołkach.
Piękna panna odpowiedziała mu, że fiołków nie lubi, i że się jej pretensyonalnemi ze swą wyszukaną wydają prostotą... Odwróciła się potem ku bratu.
Baron spojrzał na zegarek, porwał się udając, że spieszyć musi, i z niezmiernem szastaniem nogami cały w ukłonach i łamańcach opuścił salon, przeprowadzany przez radcę i jego syna aż na wschody...
Gdy ojciec do saloniku powrócił, córki już w nim nie zastał.
— Wiesz — odezwał się z cicha do żony — zdaje mi się, że Helmina zbyt zimno przyjmuje barona. To źle, — ani go nazbyt ośmielać, ani go też odpychać należy. Dowiadywałem się o niego... wioska, słyszę, licha i rodzeństwo liczne, ale imię ładne i wojskowa karyera może być świetna. Chłopiec zręczny, oszczędny bardzo, nieposzlakowanych obyczajów... ma przyszłość przed sobą... i baron.
Radczyni powoli podniosła oczy na męża.
— Ale zdaje mi się, że Helmina lepszego czego warta... — szepnęła.
— Zapewne! ale któż się dziś żeni? — rzekł radca — zupełnie to wyszło z mody. Szczególniej u arystokracyi, chyba starcy, gdy już młodość do odrobiny wyszafowali.
— E! — podchwycił Hans, biorąc się w boki — Helmina ma czas poczekać i wybrać. Takiej drugiej tu nie ma. Baronowie się teraz żenią z aktorkami, to dla niej mało księcia...
— Słowo honoru! — dodał Hans — dziewczyna jak malowana i rozumna i bogata! Co mi przy niej taki chudy baron znaczy!
Na tem się skończyło.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.