Przejdź do zawartości

Na oślep (Kuprin)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Na oślep
Pochodzenie Straszna chwila
Wydawca Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Страшная минута
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Kiedyś Kaszpierow przyjechał na obiad w świetnym nastroju. Interesy w fabryce szły doskonale, dzień był pogodny i chłodny, a Kaszpierow przyjechawszy konno z fabryki był bardzo głodny, a gdy Zena nalała mu pełen talerz gorącej zupy, wpadł w doskonały humor. Bo istotnie w tej panience było coś szczególnego: — wszystko, czego dotknęła jej ręka, nabierało cech tej samej świeżości, tej szczególnej dokładności, jakie były treścią całej jej osoby.
— Jak mi Bóg miły, ale to naprawdę wiele znaczy, kiedy przy stole gospodaruje śliczna kobietka — rzekł przyjaźnie Kaszpierow. — Zdawałoby się, że to przesąd, ale rzeczywiście każda potrawa ma lepszy smak, a apetyt jeszcze się wzmaga!
Kaszpierow chciał żartobliwym przyjacielskim tonem ożywić nieco Zenę, „tę dziką panienkę“, która, jak instynktownie wyczuwał, bała się go i unikała. Dziś, kiedy wesołe promienie słoneczne zalewały jadalnię, a serce Kaszpierowa pełne było radości życia, nieprzyjemnym mu był widok zasępionego oblicza nauczycielki.
— Dlaczego pani milczy jak urzeczona? — spytał z przykrością, nie doczekawszy odpowiedzi. — Mam wrażenie, że od pierwszego dnia pani coś do mnie czuje. Proszę odłożyć na bok pensjonarskie kaprysiki, moja panienko! .. Zupełnie nie mogę pojąć, czy pani z natury jest taka obraźliwa, czy to tylko kaprysy...
Zena podniosła dziecięce swe oczy i spojrzała poważnie.
— Dlaczego pan drwi ze mnie? — zapytała drżącym głosem.
— Ja drwię? — zdziwił się Kaszpierow. — Ani mi to przez myśl nie przeszło! Kiedy? z czego pani sądzi, że z niej drwię? Naprawdę nie mogę tego zrozumieć! — Przecież właśnie w tej chwili wspomniał pan o „ślicznej kobietce“... Może pan być pewien, że nigdy nie miałam złudzeń co do swojej urody i wiem, że jestem nieładna... Nie wiem tylko, po co mi pan o tem przypomniał...
— Ależ, panno Zeneido, proszę nie przesadzać! tłumaczył się prawie z rozpaczą Kaszpierow. — Strach doprawdy, co pani o mnie sądzi!... Jeżeli pani o to chodzi, nie będę nigdy z nią rozmawiał, chyba tylko o jej pracy. Bardzo mi przykro, że od pierwszych dni uważa mnie pani za wroga. Zaręczam pani, że nie jestem takim potworem, na jakiego wyglądam.
Zena nic nie odpowiedziała, ale po obiedzie natychmiast wstała od stołu i w swoim pokoju rzuciła się z płaczem twarzą na poduszkę.
W krótkim czasie życie poszło zwykłym normalnym trybem. Kaszpierow przyjeżdżał do domu na krótko, przy spotkaniu z Zeną był oficjalnie uprzejmy, a potem zupełnie zapomniał o jej istnieniu.
Ona zaś cały czas swój poświęcała wyłącznie Lizie. W dziewczynie rozwijał się niepospolity charakter. Była porywcza w swych impulsach, ale przyswajała z łatwością wszystko co dobre i szlachetne. Zena bez przymusu nakłoniła ją do muzyki i rysunku, nauka zaś szła dość wolno, bo i nauczycielka i uczennica nie miały wielkiej wprawy.
Zdarzył się atoli wypadek, który nieoczekiwanie zamącił spokój i zmienił koleje losu mieszkańców tego domu.
W początkach grudnia Kasizpierow miał wolny wieczór, z którym nie wiedział, co zrobić. Chodził po pokojach z rękoma w kieszeniach i w myśli przeprowadzał jakąś kombinację matematyczną, potrzebną mu w fabryce. Była to szara godzina, ta osobliwa chwila, kiedy przygasający dzień walczy z wypełzającą ciemnością, rozlewając nastrój tęskny, usposabiający do marzeń.
Przechodząc przypadkiem koło salonu, Kaszpierow usłyszał miękkie akordy, płynące z pod nieznanej ręki. Miał ochotę wejść, lecz wstrzymał się, usłyszawszy głos Zeny, mówiącej coś do Lizy. Kaszpierow zatrzymał się za portjerą i słuchał.
— Cóż mam ci zaśpiewać, Lizo? Wszystko już znasz z mego repertuaru — mówiła Zena.
— Panno Zeno, kochana, droga, proszę zaśpiewać cośkolwiek... co tylko pani chce! — błagała gorąco Liza. — Coś z Fausta... pamięta pani?... jeszcze raz, jeden tylko razik... i już nie będę nudziła..
— No, dobrze, dobrze, ale nie ściskaj mnie tak, bo zacałujesz na śmierć — śmiała się Zena, broniąc się przed gwałtownemi pieszczotami dziewczynki.
— Ale ciemno będzie pani... Może zapalić świece? — pytała Liza.
— Nie trzeba. Nie zapalaj. Umiem na pamięć... No słuchaj...
Zaczęła grać muzykę drugiego aktu, od czasu do czasu tłumacząc treść dramatu.
— Jest święto... jarmark... Mefistofeles przyprowadza Fausta... Posłuchaj, jaki piękny walc... niema chyba piękniejszego... Teraz przechodzi Małgorzata z książką do nabożeństwa... Faust zachwycony je; urodą... patrzy na nią zdaleka z uwielbieniem... wreszcie zbliża się...
I Zena zaśpiewała pięknym głosem znaną strofę:

Czy wolno pięknej towarzyszyć damie
I ofiarować jej z pokorą ramię?

— Małgorzata spojrzała na niego, zmieszała się i cicho odpowiada:

Nie jestem piękna, ani dama,
A do mieszkania zajdę sama...

Kaszpierow znał doskonale Fausta, słyszał w tej operze znakomitych, europejskiej sławy wykonawców i bardzo lubił tę muzykę, jednak gdy usłyszał tych kilka taktów wyśpiewanych srebrzystym głosem Zewy — oniemiał.
Z tajemniczych półcieni salonu spływały dźwięki melodji, (pełne naiwnej tęsknoty. Kaszpierow nie oczyma, lecz w wyobraźni widział wyraźnie dziewczęcą twarzyczkę Zeny, o poważnych oczach, jasnych jak niebo o poranku.
— Ależ to naprawdę Małgorzata! — przeniknęło mu przez myśl. — Lecz kto będzie Faustem?
Kaszpierow zbyt dobrze znał kobiety i ich różnorodne charaktery, przeżył wszystkie perypetje miłości, znał się na najdrobniejszych odcieniach tonu i wzroku tak dobrze, iż nigdy prawie nie mylił się w swoich wnioskach, teraz więc kiedy głos Zeny zadrżał w ostatniej nucie, pomyślał:
— Hm, jest i... Faust... Pewnie jakiś kuzynek.. junker albo sztubak...
Zena zamilkła. Zapanowała taka cisza, że zdawało się Kaszpierowowi, że bicie jego serca słychać w całym domu.
— A teraz, dalej... dalej, panno Zeno! — wyszeptała przejęta Liza — droga, najmilsza... dalej!
— Dalej... — odezwała się po pewnym czasie cicho Zena. — Potem Faust zapomniał szybko o Małgorzacie, a ona... nie mogła zapomnieć o nim...
— Nie omyliłem się — upewnił się Kaszpierow, słyszac, ile utajonej tęsknoty było w ostatnich ¡słowach — a przytem, zdaje się, nie ma wcale nadziei, aby mogła liczyć na (wzajemność swojego Fausta.
— Posłuchaj jeszcze — odezwała się znowu Zena — ale to już ostatnie. Małgorzata siedzi przy kołowrotku i śpiewa.
I rozległ się cudny, wnikający w serce śpiew o królu Thulii.
— Boże, cóż za przepiękny głos! — myślał Kaszpierow, łowiąc chciwie każdą nutę. — Prawdziwa rozkosz! Skąd takie dziewczątko bierze te cudowne dźwięki?
Uczuł łzy w oczach. Naraz ogarnął go jakiś dziwny nieokreślony gniew.
— Czyżby mnie ten jej Faust tak zasmucił? — zapytał siebie z ironją i nie mógł znaleźć na to odpowiedzi.
— Teraz już dość! — zawołała Zetna, skończywszy balladę i głośno zamykając zeszyt z nutami. — Nie trzeba się tak rozrzewniać! Goń mnie, Lizo!
Wybiegła, za nią Liza i tylko śmiech w perlistych trelach posypał się z dalszych pokojów.
— Do licha! rozmazałem się jak baba! — zirytował się Kaszpierow i kazał osiodłać konia. Długo w noc siedział w fabryce, wyjątkowo pracowicie przeprowadzał inspekcję, podświadomie szukając w pracy uspokojenia.
Doprowadził siebie jakoś do równowagi, lecz gdy późną nocą ułożył się do snu i zgasił kwiecę, coś zaśpiewało w ciemności:

Nie jestem piękna, ani dama...

— Psiakrew! po kiego licha nasłuchałem się tego przeklętego śpiewu? Choć Kaszpierow tak siarczyście odżegnywał się od tego czaru, jednak nazajutrz, zaledwie zaczęło się zmierzchać, stał już za portjerą. Czekał może z pół godziny, wreszcie przyszła Zena i usiadła przy fortepianie. Lizy nie było dziś przy niej. Przez długi czas dobierała akordy, wreszcie zagrała huczną przygrywkę do „Erlkönig“ Schuberta i zaśpiewała. Nie skończyła jednak ballady, przerwała w środku i zaczęła walca C-moll Chopina.
Skończyła i siedziała przebierając w zadumie palcami po klawiszjach. Kasizpierow niechcący trącił drzwi, które skrzypnęły. Dźwięki ucichły odrazu. Widocznie Zena nasłuchiwała. Niepodobna było dłużej stać za drzwiami i Kaszpierow zdecydował się wejść do salonu.
Zena na widok człowieka, którego tak unikała, szybko wstała z miejsca.
— Przepraszam najmocniej... pewnie muzyką przeszkodziłam mu w zajęciach. Postaram się nie robić tego więcej.
I skierowała się ku drzwiom, usiłując wyminąć go jak najdalej.
— Niechże pani nie odchodzi! — zawołał z rozpaczą Kaszpierow, biorąc ją za rękę. — Czyż pani nawet przez chwilę nie może pozostać ze mną w pokoju? Niechże pani zechce zrozumieć, że wytworzyło się między nami jakieś niezrozumiałe, potworne położenie. Czyż pani sądzi, iż nie widzę tego, że gdyby nie Liza, która tak się do pani przywiązała, pani dawnoby już stąd wyjechała.
— Tak, nie myli się pan — odrzekła Zena, nie patrząc nań i wyrywając dłoń z silnej rozpalonej ręki. — Jeżeli jednak chciał mi pan to dać do zrozumienia, to można było nie taką okólną drogą...
— I znowu to samo! Chyba umyślnie nie chce mię pani zrozumieć — przerwał z przykrością Kaszpierow i kończył spiesznie w obawie, żeby mu nie uciekła. — Patrzy pani na mnie z uprzedzeniem, ale mogłaby jednak pani uznać we mnie tak zwykłe ludzkie uczucie, jak zamiłowanie do muzyki!... W czem tu pani widzi moją winę? Naprawdę... niech mi pani wierzy, jestem silnym człowiekiem, potrafię zgiąć podkowę, nie wiedziałem nigdy, co to są nerwy wczoraj jednak, stojąc pod drzwiami, miałem łzy w oczach... To nie do darowania, żeby mając tyle poczucia artyzmu, — odnosić się tak wrogo do mego zachwytu! Nie ma pani prawa odmawiać mi tej przyjemności... Zresztą to wszystko jest czemś sztucznem... to dziwnie nierealne...
Głos miał wzburzony. Zena bacznie, ciekawie spojrzała nań niewinnemi oczyma.
Nie, nie kłamał, Iwargi mu drżały, oczy pałały, nie była jednak w stanie pojąć jego uniesienia.
— Nie rozumiem pana — odrzekła chłodno i szybko wyszła z pokoju.
Istotnie było między nimi jakieś nieporozumienie.
— Co mi ta dziewczyna zadała? — irytował się długo jeszcze Kaszpierow. przewracając się z boku na bok w łóżku. — Co u djabła? Nie mogę o niczem innem myśleć tylko o niej? A może zakochałem się?... Jest w niej rzeczywiście coś ujmującego — te jasne źrenice... tyle kobiecości... Ale po co mi to?... „By? król na Thulii tronie...“ Ach, takim głosem można naprawdę oczarować!... „I tylko on aż do grobu...“ Psiakrew! Usnę dziś... czy nie usnę? Do djabła! Gdzież ta równowaga, którą się tak szczycę? Jeszcze tego tylko braknie, żebym zaczął używać kropli walerjanowych!
Zakochał się Kaszpierow. Może już od dziesięciu lat usunął od siebie wszelkie miłosne szaleństwa, przesycony powodzeniem u kobiet, uważając to wszystko za głupstwo wierutne i stał się człowiekiem czynu. Niegdyś niewiasty doświadczone i umiejące brać się do dzieła, twierdziły jednak, że jest w nim coś „magnetycznego“.
W tamtych czasach nie uznawał żadnych przeszkód w swoich.zachciankach. Im większą widział za porę, tem więcej podniecał się, by dopiąć celu, pokonywał więc wszystkie trudności, ujarzmiając słabą wolę kobiety dziką swą, nieposkromioną naturą. Po osiągnięciu atoli celu, zaczynał się nim nudzić, ukazywały się nowe złudne widoki szczęścia, inne czary. A los jakby umyślnie opiekował się nim i wszystkie najszaleńsze jego pomysły były uwieńczone powodzeniem niezwykłem. Grał, ryzykując do ostatka i zawsze odchodził z wygraną. Wziął się do przemysłu i wzbogacił się nad podziw. Jak we wszystkiem tak i w miłości nie znał przegranej, lecz przebieranie w sercach niewieścich bawiło go dotąd, dopóki nie przekonł się, że nic nowego w żadnem, z nich nie znajdzie.
Teraz widział, jak żywy, przed sobą, milutki wizerunek bladej dzieweczki z błękitnemi przezroczyste mi oczyma i takim czarującym głosem... a nie wiedział nawet, jak do niej podejść, od czego zacząć.
— Czekaj, zabiorę się do ciebie — szeptał ze złością już o świcie. — Możeś ty nie inna, ale rozbudzę w tobie takie instynkty, że sama siebie nie poznasz!
Mówił te słowa, tchnące namiętnością, ale na chwilę nie wierzył sobie, a w duszy słyszał tęskne tony: „Nie jestem piękna, ani dama...“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: anonimowy.