Przejdź do zawartości

Na oślep (Kuprin)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Na oślep
Pochodzenie Straszna chwila
Wydawca Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Страшная минута
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Prawie w każdem mieście wśród tak zwanego „towarzystwa“ istnieją osobistości, które chociaż cieszą się pewnemi oznakami ludzkiego szacunku, jednak tryb ich życia, ujawniający niejaką zagadkowość, nie uchodzi uwagi najmniej nawet podejrzliwego obserwatora. Oczywiście nikomu nie przyjdzie na myśl nazwać takiego człowieka „ciemną osobistością“, albowiem ciemna osobistość chadza zwykle oberwana — np. z jedną nogawką na bucie, a drugą w cholewie, wyraża się podniośle, mówi, że jest szlachetnie urodzonym wojskowym, cierpiącym za prawdę, ale nie potrafi wytrzymać przez dłuższą chwilę uporczywego wzroku, skierowanego na siebie. Jeżeli jednak widzi się ¡pewną osobę z „towarzystwa“ jednego dnia w przykrem materjalnem położeniu, a nazajutrz zastaje się ją w eleganckiej restauracji, rzucającą bez rachunku nowiutkie banknoty, wówczas mimowoli odczuwa się niepokój, czy nie trzeba będzie zapłacić za taką bezmyślną hulankę.
Do takich zagadkowych osobistości należał Paweł Krukowski, u którego w drugi dzień po Nowym Roku zebrali się wszyscy, którzy chociaż zlekka przypominali „inteligencję“. Pan Paweł urządzał takie przyjęcia cztery razy do roku, często bez żadnego ważniejszego powodu, nigdzie (wszakże tak dobrze nie bawiła się młodzież nigdzie tyle nie lało się szampana i nigdzie nie uprawiano po kolacji takiej szalonej gry, o której wiele i długo gadało się w całej gubernji. Nikt jednak z uczęszczających na zabawy Krukowskiego nie umiałby powiedzieć z jakich funduszów ich amfitrjon urządza takie przyjęcia. Coprawda Krukowski zapewniał, że w Penzeńskiej gubernji ma olbrzymie dobra, dokąd wybierze się na przyszły rok, bo trudno jest polegać na nieuczciwym rządcy.. Chwalebne te projekty pozostawały wszakże nigdy nie spełnione. Widywano go na giełdzie, szepcącego tajemniczo z pokątnymi maklerami, widywano przy zielonym stoliku, gdy wygrywał lub przegrywał z zimną krwią olbrzymie sumy, ale czem właściwie zajmował się — pokryte było mrokiem nieświadomości.
Tym razem zebranie u Krukowskiego było bardzo liczne. Przed domem trzech policjantów pracowało w pocie czoła, usiłując napróżno utrzymać porządek, nieustannie naruszany przez podjeżdżające karety, „familijne“ sanki i ekwipaże, nie widywane nigdzie prócz w tem mieście, a nazwy na nie nie znalazłoby się w żadnym języku.
Przez rzęsiście oświetlone okna przedzierały się piękne dźwięki wojskowej orkiestry, grającej wesołą polkę, przesuwały się postacie gości i zwracały na się uwagę tłumów ulicznych przed domem.
Przed podjazdem zatrzymały się wielkie sanki Kaszpierowa. Stangret z trudnością powstrzymał przepysznego czarnego kłusaka, który chrapał, strzygąc uszami i rzucał niespokojny wzrok na oświetlone jasno wejście, z niecierpliwością uderzając kopytami.
Kaszpierow wyskoczył, pomógł wysiąść naprzód Zenie, a potem córce.
Był to pierwszy bal, na który Zena potrafiła namówić swą uczennicę. Liza była ogromnie podniecona. Przy ubieraniu skrzyczała pokojówkę, która niezbyt wprawnie zawiązywała gorset, a skoro ojciec, już ubrany, zawołał z drugiego pokoju, że już czas wyjeżdżać, ogarnął ją taki strach, że osłabiona, osunęła się na krzesło. Całą drogę jechała w milczeniu, niespokojnie wyglądając z poza otulającego ją szala. Teraz drżąc lekko ze wzruszenia i chłodu, rozbierała się w garderobie. Stwierdziła naraz z radością, że trwoga opuściła ją zupełnie. Światło i gwar, zapach różnych perfum, piękne stroje pań, wykończających toaletę w garderobie, skoczne, przyciszone tony polki, dochodzące z góry — cała ta upajająca atmosfera pierwszego balu, podnieciła gorączkowo Lizę. Wchodząc w towarzystwie Zeny do salonu, czuła podświadomie, że jest bardzo milutka. Rzeczywiście zauważono ją odrazu i natychmiast wszystkie tańce miała zamówione.
Zmęczona, zadyszana, z rozwianą nieco fryzurą, ale uśmiechnięta z zadowolenia, zrzadka tylko zajmowała swoje miejsce, bo natychmiast biegł ku niej nowy tancerz i porywał ją.
Zena z przyjemnością śledziła wzrokiem swoją ulubienicę. Wiedziała, że ją, ubraną skromnie, prawie że w codzienną sukienkę, bladą, niepiękną, nikt nie poprosi do tańca — przywykła zresztą już do tego w instytucie i dlatego znalazła sobie miejsce w jednym z tych dalekich zakątków salonu, które już los przeznaczył dla różnych upośledzonych przez życie istot — a więc matek w osobliwych fryzurach i ziewających z irytacją, osamotnionych panien. Powodzenie Lizy ogromnie cieszyło Zenę, ale chociaż obca jej naturze była zawiść, jednak nie mogła opanować przykrej myśli, że niema dla niej miejsca na tej wystawie urody i młodości, szczęśliwych uśmiechów, uprzejmej rozmowy, pląsów pełnych tanecznego wdzięku...
Jakiś młodzieniec, prawdopodobnie kancelista jakiś z zapijaczoną twarzą, upiększoną ufarbowanemi wąsami, w ognistym krawacie, zgubiwszy widocznie swoją damę w kadrylu, zapędził się do Zeny i skłonił się przed nią. Zobaczywszy jednak nieznajomą twarz, smutną, nieładną, znieruchomiał zmieszany. Nie ukryło się to przed oczyma Zeny, odmówiła mu, a on odetchnął z ulgą i pobiegł dalej, ślizgając się po posadzce, jak to jest przyjęte przez „lwy“ prowincjonalne, jako niewątpliwa oznaka elegancji i dobrego tonu.
— Panna Zeneida! Nareszcie znalazłem panią! — usłyszała naraz radosny głos.
Drgnęła i podniosła głowę. Stał przed mą uśmiechnięty, wyciągając przyjaźnie rękę — Ałarin. Jakiż był dzisiaj piękny! Frak nieposzlakowanego kroju doskonale uwydatniał zgrabną figurę, czarne włosy ślicznie odbijały się od białego czoła.
Zena zarumieniła się. Jakaś fala wielkiego, nieoczekiwanego szczęścia, nigdy do tej pory niedoświadczonego zalała jej serce. Ten urodziwy młodzieniec, przedmiot jej dziewiczych marzeń, przelotna znajomość, która zdawała się jakimś rozkosznym snem; stał teraz przed nią, tak samo czarujący, z tem samem czarownem spojrzeniem czarnych oczu.
Nic nie mogła powiedzieć, prócz zwykłego powitania, choć cisnęły się na usta gorące, pełne zachwytu wyrazy.
— Zaledwie zobaczyłem Kaszpierowa — mówił Ałarin, siadając przy niej — zaraz domyśliłem się, że i pani tu się znajduje, ale nie mogłem w żaden sposób jej znaleźć, w taki kąt się pani zaszyła.
— Nie tańczę — odpowiedziała Zena, nie spuszczając zeń oczarowanych oczu.
— Obserwuje pani? O, dla obserwatora znajdzie się tu wiele strawy. Wie pani, co mię zawsze śmieszy na balach? To właśnie ta osobliwa sztuczność, w jaką każdy się stroi. Nietylko nawet na balach, ale i w teatrze, na spacerach, w sądach — słowem na oczach publiczności.
— Dlaczego pan sądzi, że wszyscy są tu inni niż zwykle? Niech pan spojrzy naprzykład na tę parę... Czyż nie można przypuścić, że dzisiejszy wieczór jest dla nich najszczęśliwszy?
I Zena wskazała oczyma tęgą damę, przypominającą eksśpiewaczkę, czy cygankę z kabaretu, ubraną w różową jedwabną suknię, wydekoltowaną do ostatnich granic przyzwoitości. Mijała ich właśnie, idąc pod rękę z wysokim gentlemanem o pięknych bokobrodach i zaśmiewała się na cały głos.
— Właśnie myli się pani — odrzekł Alarin. — Im wcale śmiać się nie chce, woleliby pazury wpić sobie w oczy. Ta dama w różowej sukni, to żona naszego burmistrza, a ten jej kawaler — to miejscowy prokurator. Burmistrz z prokuratorem zaprzysięgli sobie oddawna wzajemną nienawiść i gdyby nawet cały świat opustoszał, jeszczeby się gryźli, aż pozostałyby same koniuszki ogonów. Ten ich śmiech więc — to krokodyle łzy.
— To może wyjątek, ale dość spojrzeć dokoła, ile tu wesołych twarzy...
— Zapewniam panią, że tu prawdziwej wesołości niema ani źdźbła — wszystko sztuczne i naciągane. Każdy uśmiecha się i troszczy się tylko o to, aby ten jego cielęcy uśmiech mógł zrobić wrażenie; rozmawia a stara się wykonywać ruchy pełne gracji. Proszę spojrzeć — idą oto dwaj oficerowie. Wyglądają jakby się o coś sprzeczali zawzięcie, a to tylko udane, bo chodzi im głównie o to, żeby zwrócić, na siebie ogólną uwagę. Czyż ludzie, którzy przychodzą, aby się rozerwać, mają taką wyprężoną pierś i podobny chód? W ten sposób ruszają się monarchowie i wodzowie w operach...
Zena spojrzała na oficerów i musiała uśmiechnąć się z trafnej uwagi Ałarina.
— Ale pan nielitościwy! Czy nad każdym pan się tak znęca?
— Nad każdym, bo to jedyny sposób, aby nad nami się nie znęcano.
— Więc po co pan bywa na balach, jeżeli nie sprawiają panu żadnego zadowolenia, tylko wywołują drwiny?
— Właśnie dlatego, żeby się pośmiać w ten lub inny sposób, a ta chwalebna chęć właściwa jest każdemu grzesznemu śmiertelnikowi. Prócz tego pociąga mię jeszcze ten pokoik, gdzie można doznać najsilniejszych wrażeń — i wskazał na otwarte drzwi gabinetu, gdzie wśród obłoków dymu widać było poważne miny najgodniejszych przedstawicieli szlachty, pracowicie spędzających czas przy zielonych stolikach.
— Pan gra? Przecież to musi być okropnie nudne?
— Grywam tylko w gry hazardowne.
— Jakie to są hazardowne? Nic się na tem nie rozumiem... Niech mi pan wytłumaczy.
— Najprościej w świecie. Biorę naprzykład sturublówkę i pytam pani. „W której ręce? Pani odpowiada: — „W prawej“. Jeżeli pani zgadła — sturublówka należy do pani, jeżeli nie — płaci pani sto rubli. To najprostszy sposób, ale mądrzy ludzie potrafili urozmaicić tę grę i opracowali całą teorję o szczęściu.
Zena szeroko otworzyła oczy.
— Ależ to okropne... — wyjąkała, odurzona jego słowami — to... bardzo pana przepraszam... ale to prawdziwy rabunek!... A jeżeli w zapale przegram więcej, niż posiadam?
Ałarin zauważył oburzenie Zeny i postanowił po dręczyć się jeszcze trochę.
— Różnie wtedy bywa — mówił, udając powagę. — Niektórzy dają nura, inni pakują sobie kulę w łeb... Cóż, silnych wrażeń nie otrzymuje się darmo... Człoiwiek w trakcie gry staje się dzikiem zwierzęciem, najbardziej niebezpiecznem ze wszystkich drapieżników.
— Boże, a więc i pan?...
— Panno Zeno, proszę mnie nie sądzić tak ostro. Dla pani życie to coś nieznanego... Przy tem życie tak jest niewiele warte, tak ubogie we wstrząsające wrażenia... A gra budzi namiętność. Żyje wówczas każdy nerw... tętni każda aorta... Nie chodzi wcale o pieniądze... tylko o owo szczęście, to nieuchwytne szczęście. Jestem przecież chyba dobrym człowiekiem, gotów jestem podzielić się wszystkiem, co mam, z każdym ubogim, a nie uwierzy pani, jaka to nieopisana rozkosz rozpędzić na cztery wiatry dwie albo i trzy szanowne rodziny...
Słysząc te słowa Zena zbladła.
— Proszę tak nie mówić, panie Aleksandrze, — odrzekła zasmucona. — Pan napewno nie jest taki... pan siebie spotwarza.
Ałarin spojrzał na nią ze zdumieniem. Nie uszła jego oka bladość panienki i dziwny ton, jakim wymówiła te słowa.
— Niechże sobie pani nie wyobraża, że jestem jakimś opryszkiem z dramatu, ja... tylko jak malarz przejąłem się obrazem i tyle... Proszę panią do walca! Wstał i skłonił się pięknie.
Ałarin ślicznie tańczył Zena poddała mu się niepełnie i porwały ich upadające tony muzyki. Zdawało się oszołomionej, że palące sie przy ścianach światła zlały się w jedno koło płomienne. Kręciło się w głowie... oczy nic nie rozróżniały. Czuła na swych włosach gorący, urywany oddech Ałarina, czuła silną rękę, mocno ją przyciskającą do siebie. Jakaś dziwna rozkosz obezwładniała ją coraz silniej... Była to chwila cudownego, słodkiego zapomnienia — uczucie, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczała — Merci — zaledwie mogła wymówić, oddychając ciężko ze zmęczenia. — Może wyjdziemy z tej sali... okropnie tu gorąco.
Skierowali się ku drzwiom, ale Zena obejrzała się bezwiednie, czując czyjś wzrok na sobie.
Z głębokiej niszy okna patrzało na nią chciwie, uporczywie dwoje błyszczących oczu. Dziewczyna skurczyła się w nieopisanym lęku i przyciskając rękę swego tancerza, szepnęła:
— Prędzej... na miłość Boską... prędzej!
Przeszli do małego saloniku, gdzie nikogo nie było. W miłym tym pokoiku z wygodnemi, wykwintnemi mebelkami, zalanym różowem półświatłem, spływającem z wiszącej latarenki, było cicho i chłodniej.
— Co panią tak przestraszyło? — pytał Ałarin, kiedy usiedli na kanapce.
— Zaczynam przypuszczać w tem coś tajemniczego. Możeby się przydał, jak w starych baśniach, dzielny rycerz, któryby pokusił się wybawić swą damę od czarodziejskiego uroku?
Widział zmieszanie Zeny i chciał ją rozweselić wesołym żartem.
— Dziękuję panu — odrzekła, nie mogąc jeszcze opanować wzruszenia — zrobiło mi się tylko słabo, bo odwykłam od tańca... Przytem... te oczy.. — bezwiednie wyrwało się jej — te straszne oczy...
— Hm... — pomyślał Ałarin — widocznie rzeczywiście coś w tem jest — i zapytał z powagą i naciskiem: — Pamięta pani naszą umowę?
— Jaką umowę? Pamiętała doskonale, o czem mówił Ałarin, ale zdawało jej się, że gdy odpowie, że pamięta, ton jej zdradzi radosne wzruszenie, którego doznała, usłyszawszy to pytanie.
— Kiedyśmy się żegnali po zawarciu znajomości, przyrzekła pani zwracać się do mnie we wszelkich trudniejszych okolicznościach. Może właśnie nadszedł ten czas?
— Nie... nie wiem...
— Proszę mi odpowiedzieć szczerze. — Czy odpowie mi pani na jedno pytanie? Czuła, że zrozumiał ją i wiedziała nawet, jakie to będzie pytanie.
— Jeżeli prawda to „tak“ — pomyślała, nie zdając sobie sprawy, co znaczyć miało owo „tak“.
— Dobrze, odpowiem panu — odpowiedziała, czekając z zamierajacem sercem pytania.
Ałarin wymówił tylko jeden wyraz: — „Kaszpierow“.
„Tak“ — przemknęło przez myśl Zeny, ale nic nie odpowiedziała, tylko spuściła jeszcze niżej głowę, spłonąwszy gorącym rumieńcem. Zdawało jej się, że Ałarin czyta w najgłębszych tajnikach jej duszy.
Minęło kilka chwil w zupełnem milczeniu.
— Prześladuje panią? — spytał się Ałarin, starając się, aby pytanie zadane było jak najdelikatniej. — Od dawna?
Zena nie mogła, wytrzymać. Załamała nerwowo ręce, aż chrupnęły delikatne paluszki i żywo odpowiedziała.
— Nie wiem, czego on chce ode mnie! Od tego nieszczęsnego wieczoru, kiedy grałam na fortepianie i śpiewałam coś z Fausta — nie daje mi spokoju. Nic nie mówi, a właściwie nic nie może powiedzieć, bo go unikam... ale patrzy takiemi strasznemi oczyma... Dręczy mię nieustanne przeczucie czegoś niedobrego... Boję się tego człowieka — dodała drżącym głosem.
— Rozumiem panią — odrzekł w zamyśleniu Ałarin. — A może od pierwszego dnia odnosiła się pani do niego niechętnie?
— Tak.
— Nie wyniknie z tego nic dobrego. Kaszpierow należy do ludzi, o których Heine powiedział: „O, pani, jeżeli chcesz zdobyć moją miłość, musisz obchodzić się ze mną, jakiż kanalją“! Pociągają go tylko trudności, a przeszkody jeszcze bardziej podniecają. Niech pani mnie usłucha i wraca do domu jak najprędzej. Kaszpierow jest siłą, z którą pani słaba i delikatna nie da sobie rady. Wiem, że ani pani, ani on nie jesteście zdolni do kompromisów — i trudno powiedzieć, czem to się może skończyć. Niech pani wraca czemprędzej do domu!
Żal mu było naprarwdę tej panienki, od pierwszej chwili zdobyła jego sympatję tą dziwną jakąś bezbronnością.
— Już o tem myślałam — rzekła Zena — żal mi tylko Lizy. Dziewczynka przywążała się do mnie bardzo. Matkę też musiałabym uprzedzić, bo pomyśli. Bóg wie co.
— Możebym się pani mógł na co przydać, panno Zeno?
— W jaki sposób?
— Jeżeli będzie pani wyjątkowo ciężko, proszę napisać do mnie parę słów. Adres mój: — przystań, kantor zarządu... Dobrze? Mieszkam tuż przy przystani.
Życzliwy głos Ałarina działał na Zenę uspokajająco. Było coś w nim prawie braterskiego.
Naprawdę proszę o to zupełnie poważnie — nalegał Ałarin. — Jeżeli zajdzie potrzeba, poproszę znajomych, aby panią przyjęli do siebie na tydzień albo dwa...
Obawiając się, żeby te słowa jej nie obraziły, dodał:
— Uczynią to chętnie dla mnie. Obiecuję pani?
— Dobrze.
— To doskonale! Bardzo pani dziękuję za zaufanie. Proszę mi podać rączkę na zapieczętowanie naszego przymierza...
— Pardon! zdaje się, że przeszkadzam państwu? — usłyszeli drwiący głos.
Drgnęli oboje, jakby przyłapani na jakiemś przestępstwie i szybko cofnęli ręce. Na progu saloniku stał z rękami w kieszeniach Kaszpierow, przymrużając domyślnie oczy.
Bywają sytuacje tak naprężone, że ludzie, wiedzeni niewytłumaczonem przeczuciem, przenikają nietylko sens słów lub wyraz twarzy, lecz najbardziej tajemne myśli... W tej chwili tych troje osób odrazu określiło i wyjaśniło wzajemny do siebie stosunek. Kaszpierow bez trudności domyślił się ze spojrzeń, jakie na niego padły, że mówiono o nim. Wiedział nawet, co mówiono, widział doskonale zmieszaną minę Ałarina i wyciągniętą rękę Zeny.
Ałarin, przejęty tem, co usłyszał przed chwilą o Kaszpierowie, podniósł się i szedł ku niemu z wyzywającą miną, nie umiał znaleźć wszakże odpowiedzi stosownej a śmiałej na drwiące pytanie.
— Znalazłem wreszcie panią — mówił dalej Kaszpierow tym samym tonem. — Chciałem się dowiedzieć, kiedy zechce pani wrócić od domu. Lizę już odwiozłem. Głowa ją bolała.
— Szkoda, że nie powiedział mi pan tego wcześniej, pojechałabym także — odrzekła sucho Zena, odwracając głowę.
— Ależ nie chciałem przeszkadzać pani w tak miłej pogawędce z panem Ałarjewem... — umyślnie przekręcił nazwisko.
Ałarin rozgniewany, chciał zwrócić mu uwagę, lecz zuchwała mina Kaszpierowa paraliżowała trochę jego ’oburzenie i napastliwość.
— Może zechce mię pan odwieźć — rzekła Zena i zwróciła się ku drzwiom, a za nią Kaszpierow, ktory skłonił się drwiąco Ałarinowi.
Przy drzwiach jednak zatrzymała się, jakby przypomniawszy sobie, wróciła szybko do Ałarina.
— Dowidzenia — szepnęła spiesznie. — Proszę o jedno jeszcze... Proszę dziś nie grać wcale... To dla mnie bardzo ważne... — i spojrzawszy mu w oczy z nagłym jakimś niepokojem, dodała: — Błagam o to... braciszku mój... taka jestem niespokojna o pana...
Ałarin był zdumiony.
— Co jej się stało? Czyżby to miłość...? — mówił do siebie, patrząc na oddalającą się panienkę. — Coprawda nie przyszłoby mi to nigdy na myśl...
I wzruszywszy ramionami skierował się do pokoju, gdzie grano w karty.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: anonimowy.