Przejdź do zawartości

Na oślep (Kuprin)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Na oślep
Pochodzenie Straszna chwila
Wydawca Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Страшная минута
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Zena obudziła się bardzo wcześnie, chociaż położyła się tak późno. Otworzywszy oczy, nie mogła zrozumieć, jakim sposobem znalazła się w tym zacisznym, wystrojonym jak bombonierka pokoiku. Wczoraj była tak znużona podróżą, że zaledwie przyłożyła głowę do poduszki, zasnęła w tej samej chwili twardym snem utrudzonego człowieka.
Nie miała ochoty ubierać się zaraz. Jakiś leniwy poranny bezwład objął całe jej ciało, a w pamięci marzyło się wspomnienie czegoś niewymownie miłego, jasnego.
— Dlaczego jest mi tak przyjemnie? — zastanawiała się Zena. — Czyżby ten pokoik?
Pokój rzeczywiście był bardzo ładny, lecz ten wykwint miał w sobie coś obcego. Kokieteryjny buduar nie mógł wytrzymać porównania z ciasnym, tanio wytapetowainym pokojem Zeny, w Moskwie... A może to fortepian, który wczoraj widziała, przechodząc przez parę wielkich, ze smakiem urządzonych pokojów, pozostawił takie miłe wspomnienie?
Nie, nie fortepian, bo przyszło jej wtedy na myśl, że nie będzie jej wypadało grać często podczas obecności pana domu.
A może te pięć nowiutkich półimperjałów, które dostała od matki przy pożegnaniu, a potem tak często oglądała, ciesząc się ich pięknym połyskiem?
Naraz przesunęła się z szybkością błyskawicy w jej wyobraźni twarz blada od księżycowego światła, przepiękna twarz z czarnemi wesołemi oczyma.
— Ach, Ałarin! — omal nie zawołała na głos ucieszona i uśmiechnęła się do siebie.
— Dobry, kochany, najmilszy, prześliczny! — szeptała, tuląc twarz do poduszki z dziwnym uśmiechem. — Jaki ma śliczny głos — taki miękki... taki chwytający za serce... Czy kochają go kobiety? O, z pewnością kochają! Czyż możnaby go nie kochać? Kiedy mówi albo śmieje się, oczy jego patrzą prosto w duszę, jakby ją pieściły. Musi być rozumny... bardzo rozumny. Mówi tak zajmująco... mogłabym go słuchać bezustannie...
Zena była marzycielką. Natura obdarzyła ją gorącą, bujną fantazją, wobec której nieposkromionych lotów cichła najbardziej fantastyczna rzeczywistość. W niższych już klasach instytutu Zena namiętnie pochłaniała książki. Wieczorami, gdy wychowawczyni nudnie, rozwlekle tłumaczyła uczennicom zadaną na dzień następny lekcję matematyki, Zena ukradkiem wyciągała z pod stołu jakąś fantastyczną podróż po dziewiczych lasach Ameryki lub pustyniach Afryki, rozkładała ją na kolanach i zagłębiała się w czytanie. Tajemnicza baśniowa kraina ciekawej opowieści, pełna życia i woni, porywała ją do tego stopnia, że zapominała przy niej nietylko o strachu przed karą — odebrania fartuszka na cały miesiąc, ale cała rzeczywistość przestawała dla niej istnieć w czasie tych rozkosznych chwil.
Bo oto ściany klasy rozsuwają się... ukazuje się bezgraniczna przestrzeń... nad nią gwiazdy... ogromna krwawa tarcza księżyca wynurza się z krańców horyzontu bezbrzeżnej pustyni.... wszędzie, dokoła nieskończona dal, pokryta gorącym żółtym piaskiem... Księżyc wypływa na środek firmamentu... pustynia zdaje się być otulona w białą mgłę... Martwą ciszę me mąci żaden dźwięk.... Nagle ryk lwa — władczy, potężny rozdziera powietrze...
— Kołosówna, proszę powtórzyć, co w tej chwili mówiłam!
Zena zrywa się zmieszana — nic nie wie...
Widzi znów brudną, zasypaną kredą klasę, skąpo oświetloną sześcioma lampkami; kilkadziesiąt znużonych twarzyczek dziewczęcych patrzy z uśmiechem na jej zmieszanie, a wśród nich zielonkawa, groźna fizys wychowawczyni.
— Przepraszam... nie zrozumiałam... nie dosłyszałam.... — tłumaczy się Zena.
— A! panienka nie raczy słuchać mego wykładu! skrzypi stara panna. — Pokażno mi zaraz książkę, którą miałaś na kolanach!
Z biegiem lat marzenia Zeny przyjęły bardziej określony charakter. Największy wpływ miały lekcje historji, którą świetnie wykładał sympatyczny, mądry profesor. Z pałającemi oczyma, z rozchylonemi ustami słuchała go Zena, a on w chwilach największego zapału zwracał się tylko do niej. Ta uczennica nic nie uroniła z jego wykładu. W nocy przeżywała do najdrobniejszych szczegółów to, o czem się dowiedziała w dzień. Opisy przepychu i zbytku średniowiecznych czasów, zwycięstwa i podboje rzymskich cezarów mniej zajmowały jej wyobraźnię, niż bierny heroizm męczenników idei. Tak przejęła się i tak realnie wyobraziła sobie mękę Jana Russa, że całą noc płakała i modliła się za niego. Uwielbiała Joannę D’Arc i często w myślach swych i poczynaniach znajdowała w sobie wiele z nią wspólnego; zdawało się jej nieraz, że dojrzewają w niej utajone siły, które objawiają się w stosownej chwili, wyznaczonej losem do jakichś wielkich celów. Ogarniała ją żądza ofiary, poświęceń, pragnęła porwać się do jakiegoś wielkiego bohaterskiego czynu, oddać radośnie młode swe życie w imię czegoś nieznanego a pięknego.
Często Zena spędzała całe noce, wpatrując się w którą z wielkich jasnych gwiazd, a w głowie przesuwały się tak fantastyczne marzenia, że sama nie umiałaby z nich zdać sobie sprawy. Po takiej nocy chodziła blada, wyczerpana, koleżankom mówiła, że ją boli głowa, bo ze swoich tajemnych rojeń nie zwierzała się nikomu. Wogóle nigdy nie była chętna do zwierzeń, ale każdy, kto zwrócił na nią uwagę, musiał mimowoli dostrzec, że istnieje w niej własny świat wewnętrzny i mógł być pewny, że do tej świątyni nikogo Zena nie wpuści.
Leżała więc teraz długo, pogrążona w zwykłych swych niejasnych marzeniach, a w tem zamyśleniu uśmiech nie znikał z jej ust. Myślała, ile Ałarin musiał znieść przykrości z powodu swego ojca, zapewne niemoralnego, zepsutego człowieka. Obawia się drwin. Czyż można z tego drwić? Przecież to to samo, co drwić z człowieka, pozbawionego nogi, lub kalekę od urodzenia. O ile mogła wywnioskować z niektórych słów, Ałarin musi czuć niechęć do ludzi, widocznie nie spotkał nigdy kochającej, tkliwej duszy, któraby potrafiła pojąć go i ocenić... zmusić do zapomnienia o przykrościach. Och, gdyby Bóg chciał ją obdarzyć takiem szczęściem! Jakąż troskliwością, jak wielką tkliwością otoczyłaby tego człowieka!... Żywa wyobraźnia ukazała jej natychmiast to spokojne szczęście.
Wraca oto z pracy wygłodzony, ale wesoły. Ona czeka na niego z niecierpliwością, spogląda na zegar, na obiad będzie miał to, co najlepiej lubi. Przy obiedzie opowiada jej wszystko, co widział, co się zdarzyło, przeplatając opowiadanie żartami i wymownemi spojrzeniami. Ona go słucha uważnie, nie zapominając wszakże o gospodarskich obowiązkach. Ciemno już się robi, gdy wstają od stołu. Zwykle jakieś pół godziny siedzą przed płonącym kominkiem.... ciepło tutaj, drzewka trzeszczą wesoło i sypią chmary iskier. Jak przyjemne są te siesty poobiednie!....
Lekkie pukanie do drzwi obudziło ją z marzeń. Pukaniu towarzyszył głos kobiecy:
— Czy można wejść?
Do pokoju wbiegła zalotnie ubrana pokojówka i ofiarowała swoje usługi. Zena wszakże, nie przyzwyczajona do pomocy w ubieraniu, zrzekła się ich.
— Dziękuję bardzo — odrzekła — jeżeli będzie trzeba — poproszę.
— Czy herbatę każę pani przynieść tutaj? — a może pani zejdzie na dół. Pan z panienką zawsze jedzą razem w jadalni śniadanie.
Zena postanowiła zejść.
— Ciekawam, jakie to będzie pierwsze spotkanie — myślała trochę zaniepokojona. — W każdym razie muszę postawić się tak od samego początku, żeby ten pan nie ośmielił się patrzeć na mnie jak na coś w rodzaju sługi.
Zaledwie weszła do obszernej widnej jadalni, podniósł się na jej widok postawny mężczyzna, wysoki, o mądrej twarzy, Wysokiem czole, otoczonem falami zupełnie siwych włosów. Miał przytem młode zupełnie, bystre, błyszczące oczy i świeże zmysłowe usta. W czarnej brodzie i wąsach nie było ani jednego siwego włosa. Kaszpierow ubrany był w szeroką domową kurtkę, leżącą na nim doskonale. W każdym ruchu tego mężczyzny było wiele wdzięku, pewności siebie właściwej ludziom o dobrze rozwiniętych muskułach. Wyglądał na czterdzieści pięć lat, ale gdy czapką przykrył siwiznę, niktby mu nie dał więcej nad trzydzieści pięć.
Nie podobał się jednakże Zenie. Jej delikatny, może chorobliwy gust, nie lubował się widokiem siły męskiej i zdrowia.
— Oj, niepiękne jakoś to biedactwo, a przytem zdaje się i charakterek jest — określił ją w myśli Kaszpierow po zamianie zwykłych powitalnych frazesów. Obejrzał ją od stóp do głów szybkiem spojrzeniem doświadczonego kobieciarza.
Niewiadomo dlaczego wyobrażał sobie nową nauczycielkę jako smagłą brunetkę z pewnym tupetem, swobodnemi manierami, zalotną, która wysłucha nieraz z przyjemnością drastycznej dykteryjki i potraf: śmiać się do rozpuku. Obcowanie z taką osobą przy sprzyjających okolicznościach mogło obiecywać wiele rozkosznych chwil. Tymczasem stanęła przed nim bledziutka panienka, wcale nieładna. Ma takie niewinne oczy, które patrzą tak chłodno i odpornie.
Uporczywy wzrok Kaszpierowa, który utkwił w niej bez żadnego skrępowania, zrobił na Zenie bardzo niekorzystne wrażenie. Niewiadomo skąd przypomniał się jej wczorajszy natręt z wagonu i to wspomnienie spotęgowało jeszcze niemiłe uczucie. Jednakże oczu nie spuściła, chociaż czuła się bardzo nieswojo.
Czas zużyty przez oboje na skonkretyzowanie swych wrażeń, wykorzystał Kaszpierow na zdawkowe pytania, czy miała dobrą podróż, czy w swoim pokoju czuje się dobrze i wskazał jej miejsce przy stole.
— Mam nadzieję, że nie odmówi pani czasami zajęcia się herbatą — rzekł, starając się być sympatycznym. — Dotąd czyniła to Liza, ale robi to tak niesprawnie. Pozwoli pani sobie przedstawić przyszłą uczennicę...
Wskazał dziewczynkę, lat około czternastu, chudą, niezgrabną, typowego podlotka, która cały czas wyglądała jednem okiem z poza zasłaniającego ją samowaru, a słysząc, że o niej mowa, szybko ukryła się cała za nim.
— Muszę panią uprzedzić, że z niej straszny dzikus — mówił dalej Kaszpierow. — Trudno ją wyciągnąć do obcych z jakiegoś kąta, gdzie skryć się potrafi. Lizo, zbliż się do panny Zenaidy. Ale nie! za nic nie usłucha!
— Lizo, dlaczego nie chcesz poznać się ze mną? — zapytała Zena, zwracając się w stronę samowara, skąd wcale nie było widać ukrytego dzikusa. — A może ona jest czemś... zalęknięta? — zapytała Kaszpierowa.
— O, widzę, że pani odrazu z miejsca rozpoczyna pedagogiczne swe obowiązki i to tak poważnym tonem... — roześmiał się Kaszpierow. Kończył jednak z powagą: — Musi pani oswoić się wszakże z jej nieśmiałością czy bojaźliwością. Żadne namowy ani perswazje nie poskutkują, jeżeli przy czemś się uprze. Dużo jeszcze wody upłynie, zanim zbliży się do pani.
Nagle dziewczynka, wyjrzawszy jeszcze raz z poza samowara, zerwała, się z miejsca i zbliżyła do Zeny, zarumieniona ze zmieszania. Stała chwilkę niezdecydowana, ale ujęta zachęcającym uśmiechem przyszłej nauczycielki, szybko objęła ją za szyję i pocałowała w same usta.
— Och, Lizo, zdaje się, że będziemy przyjaciółkami... — szepnęła w uszko rozrzewniona tą czułością Zena. — Chyba już uciekać ode mnie nie będziesz?
— Nie, nie będę — jeszcze ciszej odpowiedziała dziewczynka, patrząc w ziemię. — Pani... jest dobra...
— Brawo! panno Zeneido! Odrazu takie olbrzymie powodzenie!... To sztuka nielada zjednać sobie taką kapryśnicę! — zawołał Kaszpierow. — Niech mi pani wierzy, że pierwszy raz widzę Lizę zbliżającą się do kogoś bez namowy. Oczywiście wyjątek stanowią dwie istoty — stara niania i piesek Okruszynka. Widocznie mą pani niezwykle szlachetną duszę — dzieci odrazu to odczują. A może jest pani w posiadaniu jakiejś pedagogicznej tajemnicy? — roześmiał się znowu.
Zena nic na to nie odpowiedziała. Zniechęcał ją uporczywy wzrok i donośny, zbyt głośny istotnie śmiech i żartobliwie pobłażliwy ton Kaszpierowa.
— Dlaczego mówi on do mnie jak do małej dziewczynki? — myślała. — Patrzy na mnie jak na swoją własność, jak na — coś, co sobie kupił, na czem można bez przeszkody ostrzyć dowcip...
Myliła się, bo Kaszpierow z natury z całą delikatnością umiał uszanować cudze zdanie, tylko miał zwyczaj dość lekceważąco obchodzić się z kobietami. Czujne ucho Zeny, nie rozumiejące jeszcze różnych odcieni, podejrzewało w każdem słowie coś obraźliwego.
Kaszpierow starał się podtrzymać rozmowę, która niezbyt była ożywiona. Opowiadał o mieście, o giełdzie, o swojem zajęciu, o nowej, sprowadzonej z zagranicy dynamomaszynie, pytał o Moskwę, o życie w instytucie. Mówił wszakże sam. Zena zamknęła się w sobie i na wszystkie pytania odpowiadała tylko „tak“ albo „nie“.
Ostatecznie w milczeniu skończyli śniadanie i każde poszło w swoją stronę, wyniósłszy ku sobie wzajemną niechęć.
— Dziwna osoba — myślał Kaszpierow, siadając ma bryczkę, by pojechać do zajęcia. — Ledwie wyrwała się ze szkolnej ławy, a już takie sobie tony nadaje... Nie obciąłbym jednak żyć z nią w niezgodzie. Tak Lizkę sobie ujęła... może będzie z tego jaki pożytek... Widać poczciwe jakieś stworzenie... tylko że na buzi niekoniecznie jakoś...
Chociaż Kaszpierow nie lubił uniżoności, jednak ten spokój, ten brak uległości, które bezwiednie wyczuwał w tej „guwernantce“ — osobie z natury rzeczy zazwyczaj uległej i pokornej — nadzwyczaj go dziwił.
Zena po śniadaniu chciała iść do swego pokoju i napisać list. Zaczęła wstępować na schody, gdy usłyszała za sobą szybkie kroki. Obejrzawszy się, ujrzała biegnącą ku niej Lizę.
— Panno Zeno! moja kochana panno Zeno! — wołała dziewczynka, ująwszy ją wpół — chciałabym panią o coś zapytać... ale niech mi pani przyrzeknie, że się nie rozgniewa...
— Nie, nie rozgniewam się — roześmiała się Zena. — Czy to coś bardzo ważnego? Pytaj, kochanie.
— Niech mi pani powie.. Zdaje się, że tatuś nie podobał się pani...
— Nie, Lizo, to tylko ci się tak zdaje — zaprzeczyła spiesznie Zena, zdziwiona przenikliwością dziecka.
— Dlaczego nie mówi pani prawdy? Ja wiem... pani się zdaje, że tatuś jest... może nie zły... ale taki... niemiły... e! nie umiem tego nazwać.
— Z czego tak sądzisz?
— Wiem napewno — Miała pani taką samą minę jak mama, kiedy tatuś powiedział coś... nieodpowiedniego... Wtedy mama milczała i nie odpowiadała na żadne pytania.
— Czy mama dawno umarła?
Dziewczynka zamyśliła się. Widać było, że coś powstrzymuje ją od odpowiedzi.
— Powiem pani — rzekła z nagłym porywem szczerości — ale niech pani tego nikomu nie mówi... bo mówić o tem nie wolno. Mama żyje, tylko dawno już wyjechała, nie wiem gdzie. Ile razy pytam się o to tatusia, to gniewa się na mnie.
Zena osłupiała. Uważała małżeństwo za święty tajemniczy węzeł, mąż więc i żona żyjący oddzielnie byli czemś potwornem. Odrazu winę całą przypisała Kaszpierowowi. Najwidoczniej nieszczęsna kobieta nie mogła się zżyć z tym niemiłym człowiekiem. Dotychczas pewnie się dręczy, przeklina chwilę, kiedy związała z nim swój los...
Stanęły tymczasem przed drzwiami Zeny.
— Czy mogę pójść do pani? — spytała Liza, zaglądając przychylnie w oczy.
Oczywiście uzyskała na to zgodę. Nieśmiało obejrzała drobiazgi Zeny, wypytywała się, do czego służy każdy flakonik, każda ćwiartka papieru, a potem usiadła i nie spuszczała oczu ze swej nauczycielki, która pisała list.
— Skończyła już pani? — spytała, widząc, że Zena zakleja kopertę.
— Skończyłam. Dlaczego?
— Cały czas patrzyłam na panią i wie pani? — pani jest strasznie miła! Czy mogę panią pocałować?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: anonimowy.