Przejdź do zawartości

Na oślep (Kuprin)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Na oślep
Pochodzenie Straszna chwila
Wydawca Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Страшная минута
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

W wagonie jeszcze pasażerowie z podnieceniem roztrząsali przygodę.
— A to bałwan! — oburzał się jakiś kupczyk, mały z wielką głową, obrośnięty cały lasem kędzierzawych czarnych włosów. — Jak to można pchać się z takiemi propozycjami do porządnej osoby! A trzeba go było dobrze w mordę... a nie tak delikatnie!
Zwracał się niby do swej towarzyszki staruszki, ale głowę zwracał ciągle do panienki, której dotyczyła ta niemiła przygoda, oczekując widocznie, że podtrzyma jego oburzenie.
Panienka wszakże była tak przestraszona całą tą awanturą, że tylko drżała w zdenerwowaniu i milczała.
Ałarin głęboko współczuł temu bezbronnemu stworzeniu.
— Biedactwo, jakże to może się obronić przed podobną bezczelnością takie chudziątko. Oprócz łez nie ma żadnej broni, a i łzy niezawsze są skuteczne — myślał.
Było mu trochę nieswojo, gdy spostrzegł, że wszystkie oczy są na niego zwrócone, jednak w głębi duszy zadowolony był ze swej zapalczywości. Z przyjemnością przypominał sobie ciszę, jaka zapanowała w wagonie, gdy wrzasnął: „Nie chcesz“?
— Powinienem jednak przemówić teraz parę dobrych słów do tej nieszczęsnej panienki, uspokoić ją zupełnie.
Zadowolenie z siebie i przykrość z awantury splatały się w dziwny jakiś sposób. Ałarin wogóle lubił analizować wewnętrzne swe pobudki, często spostrzegał w sobie ową dwoistość i wówczas z goryczą mówił, że ma „rozdwojoną duszę“.
Kiedy wreszcie wychylone z poza siedzeń wagonu głowy skryły się powoli, Ałarin pochylił się do swej sąsiadki.
— Niechże się pani uspokoi — przemówił cicho a uprzejmie, usiłując zajrzeć jej w oczy — takie indywidua to są zwykle tchórze nikczemni i nie warto się tem przejmować. A może i ja panią przestraszyłem?
— Ach, naprawdę takiem się przeraziła — odpowiedziała panienka, uśmiechając się przez łzy. — Serce jeszcze teraz strasznie mi bije. Pan był tak zirytowany i obawiałam się, że go pan zabije. Nie wiem nawet, jak mam panu podziękować...
Szybko wyciągnęła rękę do Ałarina i znów lękliwie uśmiechnęła się.
Był to prześliczny, uroczy uśmiech, który ukazywał równe lśniące zęby i tworzył dwa dołeczki na policzkach.. Uśmiech ten rozjaśnił i ożywił jej twarzyczkę niezwykle sympatyczną.
— Nic mu się, dzięki Bogu, nie stało — odrzekł Ałarin, mimowoli odpowiadając uśmiechem na uśmiech — ale będzie to dla niego na przyszłość dobrą nauką. Jeżeliby taki bezczelny natręt nie przeżył od czasu do czasu podobnych wstrząsów, uważałby, że wszystko mu wolno. Ciekawe, dlaczego tak się do pani przyczepił?
Powiedział to i zaraz się zmieszał. Przecież to biedactwo obawiało się spojrzeć nawet na tego zawziętego na cnotę dziewiczą sąsiada, nie mogło go więc niczem upoważnić do zaczepki. Panienka wszakże tak była nieświadoma różnych życiowych podłostek, że nie zauważyła nawet, jak niestosowne było to pytanie, więc odpowiedziała żywo:
— Zapewniam pana, że już wtedy, gdy usiadł przy mnie, poczułam jakiś dziwny lęk.
— To jest właśnie okropne, — przerwał jej Alarm — że u nas każda kobieta może być zawsze narażona na podobne nieprzyjemności. U takich osobników przemawia głównie brutalna świadomość własnej przewagi fizycznej. Niestety wielu wykształconych, a nawet humanitarnie myślących ludzi nie wstydzi się zachowywać podobnie.
— To naprawdę okropne! — oburzyła się panienka. — Jakże przyzwoity człowiek może sobie na coś podobnego pozwolić?
— O to właśnie chodzi że brak mu elementarnej nawet przyzwoitości. Oczywiście mężczyźni, o których mówię, nie będą tak ordynarnie jak ten Ormianin okazywali swych niskich instynktów, jednakże... Doprawdy nie umiem stwierdzić, czy są to zdobycze europejskie, czy też pozostałość naszego odwiecznego braku szacunku dla kobiety.
Ałarin całkowicie zapomniał w tej chwili o własnych swych różnych przygodach.
— Jeżeli więc są jednakże tacy, którzy zdają sobie sprawę z tego zła, dlaczego nie wpłyną ma innych? — zapytała panienka. — Pisać o tem jak najszerzej, uświadamiać...
— Piszą — odrzekł Ałarin. — Zewsząd słychać głosy wołające o należny szacunek dla kobiety, o należne jej z prawa miejsce w społeczeństwie, z którego usunął ją zarobkujący mężczyzna. To wszystko jednak na nic się nie zda. Konieczne jest nie gołosłowne współczucie, lecz reformy zmieniające od podstaw rodzinne i społeczne wychowanie całych pokoleń.
Ałarin z przyjemnością wypowiadał te banalne prawdy. Umiał i lubił mówić tylko wtedy, jeżeli nie miał obok siebie słuchaczy, których instynktownie oceniał, jako silniejszych intelektualnie. Skupiona uwaga siedzącej naprzeciwko panienki, będącej jakby uosobieniem niedoświadczenia i naiwności, czyniła go wymownym. Prócz tego skłonny był do lubowania się sobą i swoim głosem, co się często spotyka u wielu młodych a przytem pięknych osób, które nawet w samotności wyobrażają, że ktoś na nich z ciekawością spogląda, więc zachowują się, jakgdyby były na scenie. Ludzie tacy grają sami przed sobą rolę rozczarowanych, przeżytych cyników, udają jednostki pozbawione zupełnie zasad, rządzące się dewizą „używać za wszelką cenę“, lub światowych dandysów, z góry patrzących na ród ludzki — zawsze jednak grają tak, aby nie stracić nic ze swej urody i nie wyjść z roli. Ta czy inna rola zależy od nastroju albo wrażenia po przeczytanej książce. To wszystko jednak nie przeszkadza, by charakter tych ludzi nie urabiał się zupełnie swoiście i nawet oryginalnie.
Teraz więc w rozmowie z sąsiadką Ałarin grał rolę starszego doświadczonego mężczyzny, obdarzającego sympatją i współczuciem to naiwne dziewczę.
— Tak — mówił — lubując się własnemi słowami — znamy już elektryczność, hypnotyzm i wołamy, że ludzkość postępuje naprzód, a nie zastanawiamy się, w jakim położeniu we wszystkich cywilizowanych krajach znajdują się kobiety.
I lekko, zajmująco nakreślił współczesne położenie kobiety, kierując się treścią świeżo przeczytanego modnego romansu. Licząc na efekt, mówił ze sztucznem oburzeniem o tem, co w kobietę wpajają od niemowlęctwa, jak paczą jej wyobraźnię, jak przyzwyczajają do zbytków.
Dla jego słuchaczki było to wszystko czemś zupełnie nowem, słuchała z zajęciem, a przytem z przyjemnością wpatrywała się w piękną twarz Ałarina, w błyszczące zapałem oczy, czarne, śliczne oczy. Dla niej, która w instytucie widywała tylko starych profesorów i woźnych, był to pierwszy „prawdziwy mężczyzna“.
Ałarin — dotknął zlekka „przykrych wypadków uświadomienia, które tak pociąga młode kobiece główki“. Kreślił te sprawy bardzo zręcznie w karykaturalnych hyperbolach i naraz przerwał:
— Przepraszam bardzo — tłumaczył się zmięszany — ale pani prawdopodobnie dopiero co z pensji! Proszę mi wierzyć, że /nie obciąłem jej zgorszyć...
— Ależ nie, proszę niech pan mówi — zaprzeczyła dziewczyna. — Pan tak dobrze wszystko rozumie... Niech pan sobie wyobrazi, że u nas nikt nie interesował się nawet rosyjskim językiem.
— Pilnowano za to, żeby w zeszytach były różowe wstążeczki z napisami:, „Souvenir“ i żeby na pierwszej stronicy były naklejone całujące się gołąbki, prawda?
— I o tem pan wie?
— Wiem. A w bibljotece, oprócz dzieł M-me Jeaniisse, nic więcej nie było?
— Ach, ta wstrętna Jeanlisse! Niecierpiałyśmy jej i przezwałyśmy tem nazwiskiem wychowawczynię — największą złośnicę. Puszkina czytałyśmy tylko w pierwszej klasie i z Turgeniewa niewiele. Ach, Turgeniew, jakiż on wspaniały, prawda?
— Hm, możnaby wiele o tem powiedzieć — nie wytrzymał Ałarin — można jednak go do archiwum schować.
— O nie! nie zgodzę się z tem! — zaprotestowała żywo. — „Notatki myśliwego“... to.... nie umiem wy razić się... ale to naprawdę cudowne!... A „W wigilję“ czytałam na letnisku całemi dniami. Rankiem wyciągałam z pod poduszki i nie rozstawałam się przez cały dzień z książką. Nawet na obiad przynosiłam, ale ukradkiem tak. żeby nie spostrzegła m-me Schweiger.
Ałarina jednak mało zajmowały jej zwierzenia, mówił bowiem głównie dla własnego zadowolenia nie zaś dla niej. Uderzył go wszakże świeży srebrzysty jej głosik.
— Przepraszam, czy pani nie śpiewa? — zapytał nagle.
Panienka zarumieniła się i spojrzała nań z pod oka wcale nie po pensjonarsku.
— Z czego to pan wnosi?
— Ma pani taki czysty, pełny głos i timbre tak bogaty, więc sądziłem... Śpiewa więc pani?
— Tak, uczyłam się trochę. Monsieur Orłow, nasz nauczyciel śpiewu mówił mi, że gdybym pracowała, mogłabym wystąpić na scenie, tylko że ja okropnie wstydzę się śpiewać... W ostatki był u nas koncert i śpiewałam w duecie Mendelsohna: „Chciałbym choć słówkiem wyrazić“.... Zna pan to?
Ałarin na muzyce nie znał się zupełnie, odpowiedział wszakże, że właśnie tego duetu nie zna, jakkolwiek uwielbia Mendelsohna.
— To bardzo znany romans — zdziwiła się panienka. — Pan nąpewmo musiał słyszeć...

„Chciałbym choć słówkiem wyrazić.
Co w sercu mem jest“...

zanuciła półgłosem dwie strofki, spostrzegła się jednak zaczerwieniła i omało nie rozpłakała ze wstydu.
Ałarina kilka tych drżących tonów wprowadziły w zachwyt.
— Ależ pani ma cudowny głos! — zawołał zupełnie szczerze — nigdy na mnie śpiew nie zrobił takiego wrażenia, jak tych parę taktów... Ach jakże chciałbym usłyszeć panią przy akompaniamencie. Pani... ale przepraszam, nie znamy się jeszcze...
Przedstawili się sobie wzajemnie. Panienka miała na imię Zeneida.
— I dokąd to pani jedzie, panno Zeneido? — zapytał Ałarin.
— Ja — do P.
— Naprawdę? a więc jedziemy do jednego celu. To już widocznie los tak zrządził, żeśmy wsiedli do tego samego wagonu i tak miło rozmawiamy.
Powiedział oczywiście o losie „dla piękności stylu“, ale skłonna do marzycielstwa Zena uznała to za zupełnie poważny zbieg okoliczności i usłyszawszy jego słowa uczuła jakąś cichą podświadomą radość. Ucieszyła się, że tam, w tem obcem mieście będzie miała kogoś znajomego, prawie bliskiego, kto ją podtrzyma i obroni w przykrym jakim wypadku.
— Pani jedzie prawdopodobnie do krewnych? — pytał Ałarin,.
— Nie — odrzekła i zasępiła się. — Jadę jako nauczycielka. — I spojrzawszy mu uważnie w oczy, czynie dojrzy w nich uśmiechu, mówiła dalej: — Do nas, do instytutu przychodzi wiele ofert na wychowawczy, nie, ale nie miałam ochoty wyjeżdżać, bo myślałam, że uda mi się wstąpić do konserwatorjum. Kosztowne to jednak, a mama moja nie ma na to środków. Aby zaś otrzymać stypendjum, trzeba mieć protekcję...
Wychowana w zasadach instytutu, Zena za nic nie przyznałaby się do ubóstwa matki, ale pan Ałarin zrobił na niej wrażenie takiego dobrego, życzliwego człowieka, że można było przed nim otworzyć serce.
— A więc uśmiecha się pani konserwatojum? — pytał Ałarin.
— O tak! uśmiecha... Przyjaciółka moja Pośnikowna, także Zeina jak ja, — wstąpiła już. Ma głos zwykły, estradowy, ale sama śliczniutka... więc jej nietrudno... — Ostatnie — słowa Zeny brzmiały nietajonym naiwnym smutkiem. — Musiałam więc przyjąć miejsce, jakie się trafiło. Nie wiem nawet, na jakie jadę warunki. Może pan zna tego pana... nazyiwa się Kaszpierow.
Ałarin, który w R. mieszkał już dwa lata nie mógł nie znać Kaszpierowa.
— Niechże mi pan powie, jaki to człowiek, co to za jeden? Czem się zajmuje? Czy dużo ma dzieci? — zasypywała pytaniami Zena.
— Niech się pani tak nie śpieszy, nie wiem sam, na które pytanie mam naprzód odpowiedzieć. Kaszpierow, o którego pani pyta, jest wdowcem, ma małą córeczkę — strasznie kapryśna mucha. Ugryzła mię kiedyś w palec. Kaszpierow jest bardzo przyzwoitym człowiekiem, a przystojny tak dalece, że kobiety uganiają się za nim. Niech pani sobie wyobrazi siwe włosy i czarną brodę. Jaki tryb życia prowadzi? Oczywiście taki, jaki prowadzić może człowiek bogaty, zwłaszcza wdowiec. Bo on ogromnie jest bogaty, ale nie marnuje pieniędzy i dużo dobrego robi. Wogóle jest to człowiek nieprzeciętny. Zresztą zobaczy pani sama.
— Tak — rzekła z zadumą Zena — wychowanie to rzecz poważna...
— E, co do wychowania, to jestem jego przeciwnikiem.
— Jakto? odrzuca pan wychowanie?? Nam san inspektor wykładał pedagogję, i tyle mówił o wielkich zadaniach.
— Może mi pani wierzyć, że sam się z tego śmiał w duchu zażartował Ałarin.
— E. niedobry pan jest! Nie będziemy więc mówili o wychowaniu. Dawno pan mieszka już w R.?
— Trudno powiedzieć, żeby bardzo dawno, ale mi każdy kamień już tam obrzydł. Pani nawet musiała już słyszeć o naszem błocie. Kiedyś sam burmistrz ugrzązł w niem przed miejskim klubem z całą trójką koni. Oprócz błota wszakże mamy jeszcze wiele osobliwości. Przedewszystkiem kłusaki, podobne do dobrze wypasionych kupców, a następnie kupców, którzy przypominają czasy pierwotne, przedhistoryczne. Poza tem w bogobojnem tem mieście, żyje się jakby w latarni. Niech pani sobie wyobrazi, że nietylko znam wszystkich mieszkańców, ale nawet psa każdego poznam po szczekaniu. Całe miasto również wie, co będę jadł na obiad i o czem wczoraj pod wielkim sekretem powiedziałem swemu przyjacielowi. A jak nasze paniusie zaczną kogoś obrabiać, to trzeba przyznać, że czynią to z doskonałością trudną do naśladowania, tembardziej że wprawę mogą mieć dobrą, albowiem miasto nasze znane jest z lekkich i miłych obyczajów.
— A pan gdzie pracuje? Jaki to mundur? — zainteresowała się Zena.
— Ja pracuję w inżynierji głównie... Mówię głównie, bo przystań i port to miejsca mego niby urzędowania, ale tkwię tani właściwie w charakterze dekoracyjnym. Mam za to wiele prywatnej pracy. Taki Kaszpierow też często.zwraca się do mnie.
Ałarin jako że lubił mówić o sobie, więc z przyjemnością udzielił nowej znajomej wiele szczegółów swego życia. Gdy jednak wspomniał o matce, a Zena zapytała naiwnie, kim był jego ojciec, sposępniał i krwawy rumieniec oblał jego twarz. Nie mógł wszakże wytrzymać i uniesiony dziwną szczerością wyjawił wszystko tej skromnej panience.
— Ja, proszę pani — mówił zwolna i znacząco — nikomu jeszcze o tem nie mówiłem... pani jednak... wiem, że jest dobra i nie będzie mi to za złe uważała... Jestem... nieślubnem dzieckiem!
Zena nie zrozumiała narazie. Po chwili, gdy pojęła, co to znaczy, wielki żal ścisnął jej serduszko. Zbudziła się w niej litość, ta dziwna bolesna litość, jaką się czuje dla kaleki lub ciężko chorego człowieka. Pojęła, że nie należy dotykać tej rany, milczała więc.
On zaś, przezwyciężywszy się, opowiedział jej całe swe życie, a mówił tak gorąco, szczerze, z wielkim współczuciem dla samego siebie, że Zenie znów ścisnęło się serce.
— Teraz wie pani już wszystko o minie — zakończył Ałarin. — A o tem tylko pani jedna wie, bo jestem pewien, że nie wykorzysta pani tego na złe... Niech pani spojrzy, jaka cudna moc! — zawołał nagle, spojrzawszy w okno.
Nachylili się oboje ku oknu tak, że głowy ich zetknęły się.
Noc istotnie była piękna. Wiatr rozpędził chmury i księżyc wypłynął na ciemnobłękitne sklepienie. Było coś baśniowego w tym obrazie. Płaty wody deszczowej, otoczone krzewami, zalane potokami księżycowego światła, wydawały się bezdennym jeziorem. Wysmukłe brzozy drzemały cicho, jakby oczarowane cichą nocą. Całe to urojone, zwodnicze królestwo świateł i cieni ukazywało się na mgnienie oka i ginęło, ustępując miejsca nowym obrazom.
— Cudna noc... — prawie szeptem powtórzył Ałarin — jest w niej coś tajemniczego, prawda?
— Tajemniczego i — smutnego — odrzekła Zena, a Ałarin dosłyszał drżenie jej głosu.
— Dlaczego smutnego? — zaprzeczył. — W takie noce czuję w sobie jakiś szczególny przypływ odwagi. Ach, teraz wskoczyć na konia i pędzić gdzie — bądź po stepie, tak, żeby aż zapierało oddech.... Ale już świt niedługo i widać już światła naszego R. Niech się pani zbiera, panno Zeno, bo jesteśmy już prawie w domu.
Pociąg zbliżył się do stacji, gdzie łączyły się trzy odnogi kolejowe. Ałarin wyprowadził drżącą, przeziębią Zenę, na front dworca.
— Czy depeszowała pani do Kaszpierowa o swym przyjeździe? — zapytał, zatrzymując się.
— Tak.
— W takim razie ¡powinny być konie — i krzyknął co sił: — Konie Kaszpierowa!
— Są! — odpowiedziano.
Podjechał powozik, zaprzężony w parę siwych okazałych koni.
— Przyjechała panienka? — zapytał stangret, unosząc czapkę.
Zena, drżąc z zimna, zaczęła żegnać się z Alaninom. Żal jej było żegnać się z tą piękną, tak szybko przeżytą nocą i, z tą piękną twarzą, która wydawała się dziwnie blada w świetle księżyca.
— Do widzenia, panie Aleksandrze — orzekła ze smutkiem, wyciągając rękę. — Nie wiem, jak mam panu podziękować....
— Cała przyjemność będzie po mojej stronie — odrzekł Ałarin, śmiejąc się dobrotliwie — jeżeli zechce pani zwrócić się do mnie w potrzebie.
— O, napewno! Konie ruszyły z miejsca i powóz zaturkotał po kamiennym bruku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: anonimowy.