Na forcie (Biała gwiazda)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Na forcie
Podtytuł Biała gwiazda
Pochodzenie Przymierze serc i inne nowele
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis“
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NA FORCIE
BIAŁA GWIAZDA
Dzień się plecie szary, mokry, po dalekich łąkach ugania mgła, droga leży opuszczona wśród pól, u brzegu Narwi na drutach kolczastych trzęsą się krople deszczu, a rosłe pnie spławianego przez Niemców lasu płyną z wodą bez ustanku.

Wielkie, twarde, sine, — jakby to były pogruchotane kości mojej nieszczęśliwej Ojczyzny.
Chcę sobie przypomnieć dlaczego kazano nam wyjść z Pułtuska i przeniesiono nas do Ostrowia? Podnoszę głowę z nad pustej stronicy, szukam w zatartym widoku, — okazuje się, że dokładnie nie pamiętam.
Tymczasem czarna kobyła naszego bataljonu z matem źrebięciem wysunęła się z za węgła i objada pod mojem oknem krzaki świeżego bzu.
Zaiste, bywa w życiu, że tyle wstydu dźwigamy na sobie, iż niema innej rady, jak tylko ramiona opleść wokół szyi zwierzęcia, z jego głową porównać swoją i razem, skromnie, wspólnem ciepłem myśleć.
Nasz pułk przeniesiono z Pułtuska, bośmy ukradkiem zabili kilku niemieckich żandarmów, oraz dlatego, że po naszej wilji mieliśmy w restauracji awanturę z niemieckim urzędnikiem.
Żandarmów zabiliśmy, bo się znęcali nad ludnością.
Znaleziono ich za miastem, na śniegu, z głowami przebitemi nawylot bagnetem.
Jeszcze przykrzejsze było zajście z urzędnikiem w restauracji.
Przed oświetlonemi jej oknami, na gościńcu czekały już powozy, mieliśmy zaraz wyjechać w gościnę do okolicznych dworów. Żal się nam było rozstawać, gwarzyliśmy jeszcze przy bufecie, gdy wszedł mały, otyły Niemiec w zielonym urzędniczym płaszczu. Na lince prowadził zgrabną suczkę, jamniczkę.
Przy bufecie zagadał do drugiego Niemca o tem, że wszyscy są teraz tak daleko od swych domów i dzieci.
— Bardzo się tęskni, zwłaszcza podczas świąt Bożego Narodzenia, które są właściwie świętem rodziny. Na jednych konie tu czekają, powozy, a o drugich, równie chyba zasłużonych, nikt nie pamięta.
Pożegnał się z towarzyszem, siepnął oczkami po nas wszystkich i rzekł na progu do pieska: — Chodź, chodź, moja mała Poleczko.
Otwarła się nam w piersiach nagła pustka.
Kujon, blady jak trup, zatrzymał urzędnika za złoty guzik od płaszcza i spytał, czy zechce powtórzyć raz jeszcze.
— Ma pan ładną jamniczkę, ale pragnęlibyśmy wiedzieć, co pan przed chwilą powiedział? Zdaje się, że coś bardzo zabawnego?
Urzędnik wyjął z ust cygaro, grubym językiem oblizał sine wargi — i powtórzył słowo za słowem, wyraźnie:
— Chodź, chodź, moja mała Poleczko.
Kujon wyciął mu głośny policzek, potem kopnął w brzuch.
Ze łzami dzikiego wzruszenia biliśmy Niemca po tłustych, wygolonych szczękach, po głowie, — póki nie zaczął krzyczeć, żeby go nie zabijać, — ma przecież dzieci!
Krew lała mu się z nosa i z ust. Tłusty, posiniaczony, leżał w kącie pod piecem i płakał.
Kujon oświadczył, że mamy litość dla jego dzieci, które zapewne spłodził z tą jamniczką, — później rozjechaliśmy się do dworów.
Na drodze pod wyiskrzonemi gwiazdami i w złotem cieple gościnny myślałem to samo: — Czy na to, by była jego ojczyzna i moja trzeba, by on mnie lżył, a ja, bym go pięściami po głowie tłukł? Czy też może, niech kraj jego przepada i z mojego niech śladu nie będzie, byleśmy mogli mijać się w życiu spokojnie?
Komuż to można powiedzieć dziś, — nikomu!
Komuż się można przyznać, żeby się chciało dzieci tego Niemca wziąć łagodnie za ręce i razem z niemi czekać lepszej pory?...
Ruszono nas z Pułtuska wielkim marszem, przez mróz i śnieg dobrnęliśmy do Ostrowia, śpiewając po drodze wśród samotnych chat i długich pól, z których wybiegał wiatr niespożyty.
Przybywszy między olbrzymie czworoboki koszar, ustawiliśmy się szarym zwartym murem, naprzeciw muru czekającej tu nas piechoty niemieckiej. Nasi dowódcy wyszli ku sobie i przemówili. Wielki honor prężył się w słowach, lecz w głosach zgrzytała nienawiść.
Wykonaliśmy zwroty wojskowej czci, orkiestra niemiecka zaintonowała hymn. Z nieruchomych zamarzniętych trąb rwał ryk ochrypły, nadymał policzki i oczy na wierzch wysadzał muzykantom. Stali sztywno, z źrenicami, jak błyszczące guziki, powyżej hełmów na srebrnej lirze czyneli skakał w takt akordów gęsty warkocz włosia — godło pułkowej orkiestry.
Ręce nam kostniały od mrozu, wiatr siekł przez oczy, zlepy zimna tężały w dziurawych butach, ale, rzecz prosta, staliśmy bez drgnienia, tylko godło miotało się wgórę i wdół, niby czarny, ślepy ptak.
Pokazałem to Kujonowi, chcąc mu wytłumaczyć, że tak samo zapewne wygląda przywiązana na wieki do odznak i dzwonków nasza wojskowa dusza.
Ale komuż to można powiedzieć dziś, — nikomu!
Trzeba się kryć, chować, ostrożnie przemykać, póki się nie spotkamy, jak tutaj ty i ja, w oknie na deszcz otwartem.
Nikt nas z boku nie widzi.
Myślmy razem, kochany, koński łbie.
Wyrywam ci z grubych warg aksamitnych świeże kiście bzu i mówię prosto do kosmatego ucha, — nikt nigdy nikogo w życiu nie obraził, choć się ludzie potem do krwi o honor bili.
Masz źrebię, tak samo już w życiu cierpiałaś, jak matka każdego z nas. Gdybym umiał spojrzeć głęboko w twoje mokre oczy bronzowe, wyznałbym wszystko dzieciom tego Niemca, przebaczyłbym, że po rzece płyną kości mojej Ojczyzny, że on, wróg, do psa mnie porównywa, — pasłbym się cicho wielkim zielonym światem...
Ale nikomu tego nie można mówić, — tylko długo całuję twoje czarne, szorstkie czoło, znaczone białą gwiazdą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.