Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jeszcze przykrzejsze było zajście z urzędnikiem w restauracji.
Przed oświetlonemi jej oknami, na gościńcu czekały już powozy, mieliśmy zaraz wyjechać w gościnę do okolicznych dworów. Żal się nam było rozstawać, gwarzyliśmy jeszcze przy bufecie, gdy wszedł mały, otyły Niemiec w zielonym urzędniczym płaszczu. Na lince prowadził zgrabną suczkę, jamniczkę.
Przy bufecie zagadał do drugiego Niemca o tem, że wszyscy są teraz tak daleko od swych domów i dzieci.
— Bardzo się tęskni, zwłaszcza podczas świąt Bożego Narodzenia, które są właściwie świętem rodziny. Na jednych konie tu czekają, powozy, a o drugich, równie chyba zasłużonych, nikt nie pamięta.
Pożegnał się z towarzyszem, siepnął oczkami po nas wszystkich i rzekł na progu do pieska: — Chodź, chodź, moja mała Poleczko.
Otwarła się nam w piersiach nagła pustka.
Kujon, blady jak trup, zatrzymał urzędnika za złoty guzik od płaszcza i spytał, czy zechce powtórzyć raz jeszcze.
— Ma pan ładną jamniczkę, ale pragnęlibyśmy wiedzieć, co pan przed chwilą powiedział? Zdaje się, że coś bardzo zabawnego?
Urzędnik wyjął z ust cygaro, grubym językiem oblizał sine wargi — i powtórzył słowo za słowem, wyraźnie:
— Chodź, chodź, moja mała Poleczko.
Kujon wyciął mu głośny policzek, potem kopnął w brzuch.