Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i oczy na wierzch wysadzał muzykantom. Stali sztywno, z źrenicami, jak błyszczące guziki, powyżej hełmów na srebrnej lirze czyneli skakał w takt akordów gęsty warkocz włosia — godło pułkowej orkiestry.
Ręce nam kostniały od mrozu, wiatr siekł przez oczy, zlepy zimna tężały w dziurawych butach, ale, rzecz prosta, staliśmy bez drgnienia, tylko godło miotało się wgórę i wdół, niby czarny, ślepy ptak.
Pokazałem to Kujonowi, chcąc mu wytłumaczyć, że tak samo zapewne wygląda przywiązana na wieki do odznak i dzwonków nasza wojskowa dusza.
Ale komuż to można powiedzieć dziś, — nikomu!
Trzeba się kryć, chować, ostrożnie przemykać, póki się nie spotkamy, jak tutaj ty i ja, w oknie na deszcz otwartem.
Nikt nas z boku nie widzi.
Myślmy razem, kochany, koński łbie.
Wyrywam ci z grubych warg aksamitnych świeże kiście bzu i mówię prosto do kosmatego ucha, — nikt nigdy nikogo w życiu nie obraził, choć się ludzie potem do krwi o honor bili.
Masz źrebię, tak samo już w życiu cierpiałaś, jak matka każdego z nas. Gdybym umiał spojrzeć głęboko w twoje mokre oczy bronzowe, wyznałbym wszystko dzieciom tego Niemca, przebaczyłbym, że po rzece płyną kości mojej Ojczyzny, że on, wróg, do psa mnie porównywa, — pasłbym się cicho wielkim zielonym światem...
Ale nikomu tego nie można mówić, — tylko długo całuję twoje czarne, szorstkie czoło, znaczone białą gwiazdą.