Na całe życie/Strona I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Na całe życie
Podtytuł Kilka kartek z albumu
Pochodzenie „Kurjer Warszawski“, 1885, nr 197-198
Redaktor Wacław Szymanowski
Wydawca Gustaw Gebethner
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia „Kurjera Warszawskiego“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


STRONA I.

Na pierwszy rzut oka ta kobieta piękną nie jest wcale. Wpatrzywszy się jednak w te duże rozumne oczy i szlachetne czoło, przyznasz pani, że czujesz się zaciekawioną.
Nawet na fotografji rysy te nie są martwe, lecz mówią, drga w nich życie i energja, słowem odbija się dusza.
Obok niej, profil brunecika z małemi oczkami jak pieprzyki i pretensjonalną grzywką. Istny pinczerek, nie brak mu nawet obrożki w postaci kołnierzyka ostatniej mody.
To „on“ i „ona“.
Rozmyślam nad tem często i odgadnąć nie mogę, co połączyło tych dwoje ludzi.
Niestety, jak w wielu razach, tak i tutaj, wypada chyba złożyć na karb fatalności, czyli przeznaczenia, co jest tylko brakiem rozwagi ze strony obojga.
Znałem ją jeszcze za panieńskich czasów. Oryginalna to była dziewczyna, lecz nie tą oryginalnością, co to każdemu w oczy się rzuca, bo celem jej zwrócić na siebie powszechną uwagę, przeciwnie, Lola odznaczała się zawsze taktownem obejściem.
Oryginalnym był tylko jej pogląd na świat i ludzi. Czytała dużo, chcąc uzupełnić zapas pensjonarskich wiadomości, filozofka z pozoru, chłodna i rozumująca, była w duszy krańcową marzycielką.
Znała życie tylko z książek — w jej wieku to bardzo naturalne — lecz do tych książkowych poglądów chciała je koniecznie stosować.
Śmiałem się nieraz, słuchając jej optymistycznych poglądów, a chociaż zachwycała mnie ich oryginalna samodzielność, lubiłem się sprzeczać, wywołując coraz bardziej ożywioną dysputę.
Rodzice przysłuchiwali się w milczeniu, ojciec czasem tylko szepnął z uśmiechem:
— Oj młode to, młode!
Matka podziwiała tylko jedynaczkę, wpatrzona w jej jasne, pogodne oczy.
Oboje kochali ją nad życie, a że mieli się dobrze, nie szczędzili wydatków na zaspokojenie wszelkich zachcianek Loli.
Uniesiona ogólnym prądem, postanowiła poświęcić się pracy, gdyż jak mi nieraz mówiła, rola panny na wydaniu przeraża ją i wstydzi.
— Czyż nie lepiej, powtarzała z ogniem, stworzyć sobie cel życia, stać się użyteczną społeczeństwu, zamiast jak wiele panien, myśląc tylko o strojach i podniesieniu wdzięków, oczekiwać męża.
Rozpoczęła się tedy owa praca, a że rodzice mieli trochę pieniędzy i nadarzyła się dość korzystna sposobność, na jednej z pierwszorzędnych ulic mieszkańcy *** ujrzeli wkrótce wspaniały szyld z napisem „Zakład fotograficzny Flory Z…icz.”
Moja interesująca znajoma była jedną z pierwszych kobiet, które ujęły ster podobnej pracowni; rzucono się też tłumnie z prostej ciekawości, aby podziwiać tak niezwykle widowisko.
Najbardziej zaintrygowani byli mężczyzni.
Nie dowierzając trochę uzdolnieniu młodej fotografistki, publiczność bezwiednie prawie poparła jej pracę; prowincjonalna ciekawość tym razem wyjątkowo sprowadzała dobre skutki. Zakład prosperował, dochody rosły, Lola była uszczęśliwiona. Odwiedzałem ją czasem w zakładzie, lecz najczęściej nie chciała nawet ze mną mówić, tak była zajętą.
Spostrzegłem po niejakim czasie, że pobladła trochę, lecz nie wydało mi się to znaczącym, a tem mniej groźnym symptomatem.
Pieszczona jedynaczka musi teraz wstawać rano, pomyślałem w duchu, nie dosypią, a więc pomizerniała troszkę.
Nadeszło lato, wyjechałem na wieś do krewnych a używając rzecznych kąpieli, konnej jazdy i tym podobnych przyjemności, zapomniałem o całym świecie.
Wróciwszy do kawalerskiego mieszkania, które mi się teraz dziwnie samotnem wydało, znalazłem na stoliku list, adresowany drobnem, kobiecem pismem.
Zdziwiło mnie to potrosze, gdyż nie mam wcale szczęścia do pięknej połowy rodu ludzkiego i mógłbym niemal przysiądz, że słodkich bilecików nie odbierałem nigdy w życiu.
List był krótki, gdyż zawierał tylko kilka wyrazów:
„Bądź pan u nas we czwartek wieczorem.
Flora.”
Wola kobiety jest dla nas rozkazem, nic też dziwnego, że choć zmęczony długą podróżą, przespawszy się cokolwiek, ledwie zmierzch zapadł, pośpieszyłem do mieszkania rodziców Loli.
Wybiegła do mnie aż do przedpokoju, na przywitanie obydwie rączki mi podając.
Nie jestem młokosem; siwych włosów doliczyć się już nie mogę; nawet widząc, że to nic nie pomoże, przestałem je wyrywać, a jednak zmiękło mi serce, uczułem się wzruszonym tą serdecznością mojej filozofki.
— Ach! jak to dobrze, żeś pan przyszedł — wołała Flora. — Sądziłam, żeś pan chory lub wyjechałeś do Ameryki...
— Tylko do Topolówki — rzekłem, dostrajając się do wesołego tonu jej mowy — a wróciłem zaledwie przed kilkoma godzinami.
— Jak to pięknie z pana strony — rzekła znowu, podając mi rękę.
Co jej się stało? — szepnąłem w duchu. — Moja filozofka zupełnie do siebie niepodobna.
— Ja mam do pana bardzo wielką prośbę... — rzekła, drobne rączki jak w modlitwie składając.
— Jestem na rozkazy! — krzyknąłem w uniesieniu, tak mnie dziś zachwyciło to dziewczę.
Oczy jej płonęły niezwykle silnym blaskiem, lecz ożywiona twarzyczka wyciągnęła się i pomizerniała od czasu, gdy ostatni raz byłem w zakładzie. Rodzice powitali mnie dość chłodno, matka zazwyczaj ożywiona i uśmiechnięta miała łzy w oczach i trudno było z nią się rozmówić, ojciec chodził po pokoju, chmurny także i milczący.
Do saloniku wszedł młody, smukły brunecik, z bezmyślną fizjognomją modnego eleganta, która mogłaby figurować w wystawie magazynu.
— Pan Lucjan M. — rzekła Lola — i podała mu rękę, wymawiając półgłosom moje nazwisko.
Elegancik ucałował jej rączkę z pewnem przesadnem uniesieniem, ja spojrzałem zdumiony, nie wiedząc co to znaczy.
— Teraz — odezwała się po chwili Lola, a blada jej twarzyczka zajaśniała żywym rumieńcem — muszę nareszcie panu powiedzieć, dlaczego dziś zaprosiłam go do nas. Mam pana prosić, byś mnie do ołtarza poprowadził — nie odmów mi tej przysługi. Pan Lucjan jest moim narzeczonym.
Pinczerek pokazał ostre ząbki, bezmyślnie się uśmiechając, ja ukłoniłem się tylko, bo doprawdy, w pierwszej chwili, nie byłem w stanie zdobyć się na odpowiedź.
Czy to podobna, aby ta rozumna i lepszego losu godna panienka, miała zostać żoną tego fircyka, który słynął w mieście z ulicznych awantur, zaczepiania kobiet i tym podobnych niedorzeczności.
Dowiedziałem się później, iż Flora kocha go do szaleństwa; rodzice opierali się z początku, widząc jednak, że dziewczyna rozpacza i więdnie, musieli nareszcie się zgodzić.
W ślubnej sukni, w mirtowym wianku nad białem czołem, wydała mi się niemal piękną, dotrwałem przecież do końca w roli starego przyjaciela i ani jeden komplement ust mych nie splamił.
Oddałbym wówczas kilka lat życia, aby to dziewczę z nad przepaści usunąć — bo — przyjrzyj się pani obojgu — czy to może być dobrane małżeństwo?
Rozczarowanie nastąpiło bardzo prędko, a dziś, gdy złamana, skarży się na smutną swoją dolę, gdyż jest to człowiek niskiego umysłu i charakteru, litować się tylko nad nią można, gdyż tak cierpieć już musi przez całe życie.
— Sama temu winna. Pocóż zrobiła tak fatalny wybór?
— A pani dlaczego chcesz wyjść za Alfreda?...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.