Na całe życie/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Na całe życie
Podtytuł Kilka kartek z albumu
Pochodzenie „Kurjer Warszawski“, 1885, nr 197-198
Redaktor Wacław Szymanowski
Wydawca Gustaw Gebethner
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia „Kurjera Warszawskiego“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NA CAŁE ŻYCIE.
KILKA KARTEK Z ALBUMU.

— Jesteś pan niedyskretny!
— Być może; z pięknych ust panny Marji przyjmuję ten zarzut i ośmielam się powtórnie zapytać, dlaczego pani wychodzisz za Alfreda? Mojem zdaniem, jest to człowiek, który pani szczęścia zapewnić nie zdoła.
— Powiedziałam stanowczo, iż tłumaczyć się nie myślę.
— Dobrze, pytać więc przestanę. Mam tylko jedną prośbę...
— Słucham…
— Racz pani przejrzyć ten album.
— Ha! ha! ha! co za niegustowne ugrupowanie osób!
— Cóż na to poradzę! Tak już obok siebie pozostać muszą.
— Dlaczego? czy można wiedzieć?
— Bo — to są pary małżeńskie.

STRONA I.

Na pierwszy rzut oka ta kobieta piękną nie jest wcale. Wpatrzywszy się jednak w te duże rozumne oczy i szlachetne czoło, przyznasz pani, że czujesz się zaciekawioną.
Nawet na fotografji rysy te nie są martwe, lecz mówią, drga w nich życie i energja, słowem odbija się dusza.
Obok niej, profil brunecika z małemi oczkami jak pieprzyki i pretensjonalną grzywką. Istny pinczerek, nie brak mu nawet obrożki w postaci kołnierzyka ostatniej mody.
To „on“ i „ona“.
Rozmyślam nad tem często i odgadnąć nie mogę, co połączyło tych dwoje ludzi.
Niestety, jak w wielu razach, tak i tutaj, wypada chyba złożyć na karb fatalności, czyli przeznaczenia, co jest tylko brakiem rozwagi ze strony obojga.
Znałem ją jeszcze za panieńskich czasów. Oryginalna to była dziewczyna, lecz nie tą oryginalnością, co to każdemu w oczy się rzuca, bo celem jej zwrócić na siebie powszechną uwagę, przeciwnie, Lola odznaczała się zawsze taktownem obejściem.
Oryginalnym był tylko jej pogląd na świat i ludzi. Czytała dużo, chcąc uzupełnić zapas pensjonarskich wiadomości, filozofka z pozoru, chłodna i rozumująca, była w duszy krańcową marzycielką.
Znała życie tylko z książek — w jej wieku to bardzo naturalne — lecz do tych książkowych poglądów chciała je koniecznie stosować.
Śmiałem się nieraz, słuchając jej optymistycznych poglądów, a chociaż zachwycała mnie ich oryginalna samodzielność, lubiłem się sprzeczać, wywołując coraz bardziej ożywioną dysputę.
Rodzice przysłuchiwali się w milczeniu, ojciec czasem tylko szepnął z uśmiechem:
— Oj młode to, młode!
Matka podziwiała tylko jedynaczkę, wpatrzona w jej jasne, pogodne oczy.
Oboje kochali ją nad życie, a że mieli się dobrze, nie szczędzili wydatków na zaspokojenie wszelkich zachcianek Loli.
Uniesiona ogólnym prądem, postanowiła poświęcić się pracy, gdyż jak mi nieraz mówiła, rola panny na wydaniu przeraża ją i wstydzi.
— Czyż nie lepiej, powtarzała z ogniem, stworzyć sobie cel życia, stać się użyteczną społeczeństwu, zamiast jak wiele panien, myśląc tylko o strojach i podniesieniu wdzięków, oczekiwać męża.
Rozpoczęła się tedy owa praca, a że rodzice mieli trochę pieniędzy i nadarzyła się dość korzystna sposobność, na jednej z pierwszorzędnych ulic mieszkańcy *** ujrzeli wkrótce wspaniały szyld z napisem „Zakład fotograficzny Flory Z…icz.”
Moja interesująca znajoma była jedną z pierwszych kobiet, które ujęły ster podobnej pracowni; rzucono się też tłumnie z prostej ciekawości, aby podziwiać tak niezwykle widowisko.
Najbardziej zaintrygowani byli mężczyzni.
Nie dowierzając trochę uzdolnieniu młodej fotografistki, publiczność bezwiednie prawie poparła jej pracę; prowincjonalna ciekawość tym razem wyjątkowo sprowadzała dobre skutki. Zakład prosperował, dochody rosły, Lola była uszczęśliwiona. Odwiedzałem ją czasem w zakładzie, lecz najczęściej nie chciała nawet ze mną mówić, tak była zajętą.
Spostrzegłem po niejakim czasie, że pobladła trochę, lecz nie wydało mi się to znaczącym, a tem mniej groźnym symptomatem.
Pieszczona jedynaczka musi teraz wstawać rano, pomyślałem w duchu, nie dosypią, a więc pomizerniała troszkę.
Nadeszło lato, wyjechałem na wieś do krewnych a używając rzecznych kąpieli, konnej jazdy i tym podobnych przyjemności, zapomniałem o całym świecie.
Wróciwszy do kawalerskiego mieszkania, które mi się teraz dziwnie samotnem wydało, znalazłem na stoliku list, adresowany drobnem, kobiecem pismem.
Zdziwiło mnie to potrosze, gdyż nie mam wcale szczęścia do pięknej połowy rodu ludzkiego i mógłbym niemal przysiądz, że słodkich bilecików nie odbierałem nigdy w życiu.
List był krótki, gdyż zawierał tylko kilka wyrazów:
„Bądź pan u nas we czwartek wieczorem.
Flora.”
Wola kobiety jest dla nas rozkazem, nic też dziwnego, że choć zmęczony długą podróżą, przespawszy się cokolwiek, ledwie zmierzch zapadł, pośpieszyłem do mieszkania rodziców Loli.
Wybiegła do mnie aż do przedpokoju, na przywitanie obydwie rączki mi podając.
Nie jestem młokosem; siwych włosów doliczyć się już nie mogę; nawet widząc, że to nic nie pomoże, przestałem je wyrywać, a jednak zmiękło mi serce, uczułem się wzruszonym tą serdecznością mojej filozofki.
— Ach! jak to dobrze, żeś pan przyszedł — wołała Flora. — Sądziłam, żeś pan chory lub wyjechałeś do Ameryki...
— Tylko do Topolówki — rzekłem, dostrajając się do wesołego tonu jej mowy — a wróciłem zaledwie przed kilkoma godzinami.
— Jak to pięknie z pana strony — rzekła znowu, podając mi rękę.
Co jej się stało? — szepnąłem w duchu. — Moja filozofka zupełnie do siebie niepodobna.
— Ja mam do pana bardzo wielką prośbę... — rzekła, drobne rączki jak w modlitwie składając.
— Jestem na rozkazy! — krzyknąłem w uniesieniu, tak mnie dziś zachwyciło to dziewczę.
Oczy jej płonęły niezwykle silnym blaskiem, lecz ożywiona twarzyczka wyciągnęła się i pomizerniała od czasu, gdy ostatni raz byłem w zakładzie. Rodzice powitali mnie dość chłodno, matka zazwyczaj ożywiona i uśmiechnięta miała łzy w oczach i trudno było z nią się rozmówić, ojciec chodził po pokoju, chmurny także i milczący.
Do saloniku wszedł młody, smukły brunecik, z bezmyślną fizjognomją modnego eleganta, która mogłaby figurować w wystawie magazynu.
— Pan Lucjan M. — rzekła Lola — i podała mu rękę, wymawiając półgłosom moje nazwisko.
Elegancik ucałował jej rączkę z pewnem przesadnem uniesieniem, ja spojrzałem zdumiony, nie wiedząc co to znaczy.
— Teraz — odezwała się po chwili Lola, a blada jej twarzyczka zajaśniała żywym rumieńcem — muszę nareszcie panu powiedzieć, dlaczego dziś zaprosiłam go do nas. Mam pana prosić, byś mnie do ołtarza poprowadził — nie odmów mi tej przysługi. Pan Lucjan jest moim narzeczonym.
Pinczerek pokazał ostre ząbki, bezmyślnie się uśmiechając, ja ukłoniłem się tylko, bo doprawdy, w pierwszej chwili, nie byłem w stanie zdobyć się na odpowiedź.
Czy to podobna, aby ta rozumna i lepszego losu godna panienka, miała zostać żoną tego fircyka, który słynął w mieście z ulicznych awantur, zaczepiania kobiet i tym podobnych niedorzeczności.
Dowiedziałem się później, iż Flora kocha go do szaleństwa; rodzice opierali się z początku, widząc jednak, że dziewczyna rozpacza i więdnie, musieli nareszcie się zgodzić.
W ślubnej sukni, w mirtowym wianku nad białem czołem, wydała mi się niemal piękną, dotrwałem przecież do końca w roli starego przyjaciela i ani jeden komplement ust mych nie splamił.
Oddałbym wówczas kilka lat życia, aby to dziewczę z nad przepaści usunąć — bo — przyjrzyj się pani obojgu — czy to może być dobrane małżeństwo?
Rozczarowanie nastąpiło bardzo prędko, a dziś, gdy złamana, skarży się na smutną swoją dolę, gdyż jest to człowiek niskiego umysłu i charakteru, litować się tylko nad nią można, gdyż tak cierpieć już musi przez całe życie.
— Sama temu winna. Pocóż zrobiła tak fatalny wybór?
— A pani dlaczego chcesz wyjść za Alfreda?...



STRONA II.

— Co to za ładna twarzyczka! Jestem pewna, że pan się w niej kochałeś lub kochasz jeszcze.
— Tak pani sądzisz?…
— Ależ bo ona jest prześliczna!
Nie przeczę; wszyscy też oglądają się za nią, gdy wystrojona podług ostatniej mody, lekkim krokiem przesuwa się po ulicach, lub bawiąc się wachlarzem wstępuje w progi balowej sali. Prześliczną jest zawsze i wszędzie, cóż dziwnego, że ogłaszaną bywa królową większych i mniejszych zabaw, a wszyscy unoszą się nad jej pięknością.
Lecz jest to tylko laleczka.
Śliczna Zosia może umie myśleć, lecz ma w tem tak mało wprawy jak siedmioletnie dziecię, bo, co prawda, brak jej nawet czasu.
Musi oglądać stroje na wystawach, dzienniki poświęcone tej specjalności, przymierzać suknie, żaboty, kapelusze, kwiaty i — buciki.
Ona przedewszystkiem musi zawsze pamiętać o tem, żeby piękną być i podziwianą.
Co za anielską minę robi w kościele, to cherubinek z niebieskiemi oczkami, długą czarną rzęsą i płowym włosem, do niego modlić się bierze ochota.
A w teatrze, gdy rozmarzona śpiewem przybiera odpowiednią pozę, zda się, że zapomniała o całym świecie, całą duszą chwyta każdą nutę, odczuwa i rozumie najlżejszy akcent myśli kompozytora. Ziewnęła — nie — własnym oczom wierzyć trudno... To biedactwo się nudzi…
Bo jakże ma się bawić, gdy szmer uwielbienia wywołany jej widokiem, ucichnął zaraz, gdy ulubiona artystka ukazała się na scenie!…
Ci kompozytorowie muzyczni to bardzo niegodziwy naród!
Każą słuchać tylu tysięcy tonów, zachwycać się niemi, gdy tam, w loży, piękna kobieta oddana na pastwę nudom, niby lwu ryczącemu, który pożreć ją pragnie.
Autorom dramatycznym nie jest też obcą podobnie grzeczna niewyrozumiałość.
Zdarza się jednak, że nie wszyscy ulegają tym przesądom, lecz zbrojni w lornetkę, odwróceni od sceny, podziwiają laleczkę.
Mój przyjaciel Artur Z. był tak nieszczęśliwym, że poszedł raz za tym przykładem, tak go oczarowała piękna Zosia z melancholijnem wejrzeniem, wsparta o balustradę loży, zamyślona — marząca.
Artur jest człowiekiem niepospolitych zdolności, zajmuje też odpowiednie tym zdolnościom stanowisko, a praca jego na polu nauki zyskuje coraz szersze uznanie.
Zawsze stroniący od kobiet, oddany ulubionym zajęciom, nieszczęśliwym trafem spotkał laleczkę w teatrze i zakochał się w niej szalenie.
Na weselu Artura byłem — jadłem i piłem i to co widziałem, pani opowiem.
Znudzona już nieco zbyt poważnym konkurentem, którego rozmowa nie mogła jej do gustu przypadać, piękna Zosia ożywiła się trochę w świetnym stroju oblubienicy, była miłą jak nigdy, przestała pozować.
Kto wie — pomyślałem z pewną otuchą — może ona go kocha, bo czyż można nie kochać tak zacnego i rozumnego człowieka.
Łudziłem się, niestety! Dziś tworzą oni wcale niedobraną parę.
Artur podwoił prace, gdyż laleczka, oprócz upodobania do strojów, innego posagu mu nie wniosła, a dręczy męża tysiącem wymagań, którym nastarczyć trudno.
Jeździ z zabawy na zabawę, a mała ich córeczka w nieobecności matki, która była właśnie na koncercie w Dolinie, pozostawiona na opiece sług, wypadła oknem i zabiła się na miejscu.


STRONA III.

— Co za śmieszny staruszek! Zapewne ojciec tej panienki?
— Mylisz się, panno Marjo, to jej mąż.
— Pan chyba żartujesz?
— Bynajmniej, jest to moja kuzyneczka Józia, dobre i miłe stworzenie, którem się dziś jeszcze zachwycić można.
Ojciec jej, Hilary W., poczciwe człeczysko, pracował przez lat dwadzieścia kilka w jednej z rządowych instytucyj.
Dom prowadzony był porządnie, z tą nieopatrznością, która cechuje klasy urzędnicze w naszym kraju, nad stan, bez myśli o jutrze. Oboje z żoną oszczędzać nie umieli, a Józieczka, ukochana i jedyna córeczka (mieli dwóch synów znacznie starszych) odbierała edukację w jednym z pierwszorzędnych zakładów naukowych.
Przed czterema laty umiera mój kuzyn, zostawiając żonę i córkę prawie w nędzy. Pochowano go porządnie, powiedziałbym nawet zbytkownie, wziąwszy na uwagę ich fundusze, a gdy nieszczęśliwa żona wzięła się do rachunków, rezultat jej przymusowego ćwiczenia w matematyce bardzo smutnym się okazał.
Oprócz sporej sumki długów, które spłacić uważała za święty obowiązek sumienia, nic im nie pozostało, a mała emeryturka ledwie mogłaby wystarczyć na opłatę mieszkania, które zajmowali od lat kilkunastu.
Zapytywały mnie o radę. Trudna tu była odpowiedź, bo jakże powiedzieć starej kobiecie, przyzwyczajonej do wygód i dostatku: weź się pani do pracy; lub, broń Boże, każ swej córce ująć za igłę lub szukać lekcyj po mieście. Pierwsze byłoby jeszcze do wybaczenia, bo matka możeby jeszcze po ciężkiej walce z sobą i łzach w cichości wylanych, zdecydowała się nawet pójść za szafarkę lub doglądać chorych; ale Józia — ta delikatna, ciasteczkami karmiona Józia, czyż mogłaby pracować?
Matka nie chcąc jej trudzić, z powodu ciężkich czasów odprawiwszy przed dwoma laty młodszą, zajmowała się sama kołnierzykami swojej córusi, bo szkoda białych rączek, drobnych i wątłych jak u dziecka. Wie pani, że gdy patrzę na podobne wychowanie, gdy spotykam matki pracujące niemal na równi ze sługą, wobec córek grających rolę księżniczek, to mnie taka złość ogarnia, że pozapędzałbym te wszystkie damy do roboty w polu lub w ogrodzie. Jeszcze dawniej, za lepszych czasów, rozmawiałem o tym przedmiocie z panią Hilarową, która usiłowała mnie przekonać najniedorzeczniejszem dowodzeniem....
— Niech tam — mówiła — biedactwo pamięta na całe życie, że było jej dobrze w rodzicielskim domu. Kto wie, co ją czeka na świecie. Może na swoim chlebie ciężko przyjdzie pracować.
— Ale córka pani pracować nie umie — wtrąciłem, przerażony własnem zuchwalstwem.
— Nauczy się, nauczy — odparła żałośnie kiwając głową — i ja też nie umiałam, a dziś i kuchnią zarządzę i prasować się nauczyłam, i uszyję też jako tako....
Umilkłem, bo i cóż można odpowiedzieć na podobny argument?
Trzeba więc koniecznie, aby los zmuszał później kobietę do uczenia się tego, w czem przewodniczką i mistrzynią powinna być matka.
Jakim cudem przeżyły rok cały po śmierci męża i ojca, nie zmieniwszy nawet mieszkania, które w obecnych warunkach było trochę za kosztowne, Bogu to tylko wiadomo, w następnym zaś Józia wyszła za starego radcę, który był zwierzchnikiem Hilarego i często bywał w ich domu.
Na weselu znajdować się nie chciałem, tak mi żal było tego kwiatka, skazanego na smutną wegetację przy boku zgryźliwego staruszka.
Józia choć zmieniła się bardzo, jest niemal piękną, lecz ta jej uroda wydaje mi się ostatnim promieniem gasnącego słońca.
Uśmiech nigdy na jej ustach nie gości, blada twarzyczka nosi ślady łez, a w sercu zagłuszyć pragnie pierwszą miłość, którą żywiła dla innego, składając przysięgę na całe życie.
Ani wygody, któremi mąż ją otoczył, ani kosztowne kuracje, wyjazdy za granicę, nie zdołają życia jej przedłużyć.
Jestem pewny, że nie doczeka przyszłej zimy.
O Boże! jak było można zezwolić na tak niestosowny związek!
— A dlaczego pani chcesz zaślubić Alfreda?..


STRONA IV.

— Czy uwierzysz pani, że to jest fotografja kobiety mającej zaledwie lat dwadzieścia kilka?
— Nie może być! kobiety lubią czasem odejmować sobie lata...
W tym razie tak nie jest, gdyż znam ją od dzieciństwa i wiem dokładnie datę jej urodzenia.
Felcia wyszła za mąż bardzo młodo i była w tym związku szczęśliwą. Eugenjusz, człowiek zamożny i zacny, lecz trochę zapaleniec, widząc że rodzice wahają się i termin ślubu odwłóczą, wykradł potajemnie dziewczynę i z nią się ożenił.
Bywałem u nich często, bo mnie widok podobnego szczęścia zachwycał i do ożenienia zachęcał, Felcia zaczęła mnie swatać i kto wie czybym się nie zdecydował, lecz znalazł się ktoś bardziej stanowczy a energiczny, i pannę mi zdmuchnięto.
Wkrótce potem Eugenjusz odziedziczył niewielki folwarczek i młoda para wyprowadziła się na wieś.
Słyszałem tylko, że mają dwie córeczki i nieźle im się powodzi.
Upłynęło lat kilka.
Pewnego razu, gdy głodny jak wilk śpieszyłem z biura do restauracji na obiad, głos dobrze mi znajomy odezwał się serdecznym tonem:
— Kochany pan Michał! Ach Boże, co za miłe spotkanie!
Podniosłem oczy — przedemną stała kobieta w mocno podniszczonem ubraniu, trzymając za rękę małą dziewczynkę, o chorobliwie bladej cerze, z pięknemi niebieskiemi oczyma.
Były to oczy Felci w całym dawniejszym blasku, duże, otwarte szeroko, jak gdyby ze zdziwienia, podczas gdy jej własne spłowiałe i zamglone, bardzo słabo przypominały przeszłość.
— Pani Felicja — szepnąłem.
— Tak, dobry panie Michale — rzekła podając mi rękę, a potem zawołała z tą nieśmiałością, jaka cechuje ludzi biednych — może ja panu przeszkadzam, zatrzymując go tutaj… doprawdy, niech mi pan wierzy, nie chciałabym być natrętną, proszę mi wybaczyć…
Upoważniony stosunkiem tak dawnej znajomości, wyznałem otwarcie, że jestem bardzo głodny i na obiad mi pilno, jeżeli zatem, tu skłoniłem się małej Jani, trzymającej w buzi paluszek, panie raczą pozwolić, to możemy iść razem do jednej z restauracyj, gdzie kobietom bywać wypada.
Wymawiając się z początku, przystała jednak na moją propozycję, ja ująłem rączkę Jani, która dziwnie przypadła mi do serca i poszliśmy na obiad.
Biedna Felcia przeszła smutne koleje. Opowiedziała mi całą przeszłość, płacząc rzewnie, podczas gdy Jania posiliwszy się rosołem, usnęła na moich kolanach.
Eugenjusz umarł po bardzo krótkiej chorobie, a kuzynki i sąsiadki, ubolewające nad samotnością i opuszczeniem młodej wdówki, wyswatały ją niemal przemocą.
— Czemuż — powtarza płacząc biedna Felcia — my kobiety, tak nieoględne jesteśmy. Nie zastanowiłam się wcale nad ważnością tego kroku, którego nawet nie usprawiedliwia miłość.
— Czy to jest zły człowiek?
— Próżniak, to najgorsze, a teraz, gdy doprowadził mnie i dziecko do ostatniej nędzy, gdy brakuje nam środków do życia, tłumacząc się, że powoduje nim rozpacz, której oprzeć się nie jest w możności, wynosi z domu co tylko ma jaką wartość i przepija.
Odwiedziłem ją potem w mieszkaniu. Widok, jaki mnie spotkał, do tej pory stoi w mej pamięci.
Mąż Feli spał po sutej libacji w sąsiednim szynku, parę tapczanów, stół i krzesełko, stanowiły całe umeblowanie ich stancyjki. Przez wzgląd na biedną kobietę i dziecko, które cierpi tak niewinnie za lekkomyślność matczyną, usiłowałem postawić ich na nogi.
Pan Filip zajmował przez cały tydzień z wielkiem trudem zdobytą posadę, którą wyżebrałem niemal u jednego z naczelników. Potem zrobił sobie święto, bo jak mówi, niedziela stokroć lepsza od poniedziałku, a ciężka praca nie dla niego, który przecież jest dobrze wychowanym człowiekiem i z prostakami bratać się nie myśli. Słowem w walce o byt nie chce brać udziału.
— A ona?
— Sprzedaje co może i tak żyją do pewnego czasu. Czy jednak wystarczy to na całe życie?..
— No, panno Marjo, idźmy dalej, gdyż mój album ma jeszcze dużo kartek.
— O, dość już, dość mi tego!…
— Powiedz mi pani, dla czego chcesz wyjść za Alfreda?
— Ani myślę.
— Dla czego?
— Bo… nie wiem sama…

Karolina Szaniawska.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.