Na bialskim zamku/Tom pierwszy/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na bialskim zamku
Tom Tom pierwszy
Wydawca Spółdzielnia Wydawniczo-Oświatowa „Czytelnik”
Data wyd. 1950
Druk Drukarnia nr 2 Spółdzielni Wydawniczo-Oświatowej „Czytelnik”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Smutny był wieczór zimowy, na dworze wicher niósł śnieg drobny, suchy, gęsty, zmiatając go po płaszczyznach a kupami zasypując doły i kąty. O trzy kroki przed sobą świata bożego widać nie było. W powietrzu jakby duchy niewidzialne kocią wyprawiały muzykę, odzywały się dziwne jęczące, wyjące, grzmiące niemal głosy. Uciekały one gdzieś daleko, inne goniły za nimi, nadbiegały, wirowały, opadały ku ziemi i nagle unosiły się w górę. Był to prawdziwy sabbat szatański, o którym lud zwykł mawiać, że śmierć potępieńca zapowiada i wielką z niej piekła uciechę.
Obnażone z liści gałęzie drzew uginały się, łamały i padały potrzaskane. Niejeden słomiany dach i kruchy płot musiał się obalić tej nocy. W małych chatkach, niczym nie osłonionych, drżały ściany i brzęczały okienka, o które biły okiennice. Można się było nazajutrz spodziewać pozasypywanych dróg i przerwanych komunikacji; a kogo nocna ta zawierucha schwyciła w polu, ten cudem się chyba mógł uratować.
Chociaż godzina wcale późną nie była, w miasteczku Białej Radziwiłłowskiej, na zamku i gościńcu żywa się już dusza nie pokazywała. W oknach domostw jeśli się gdzie świeciło, to zawiane drobnym śniegiem szyby ledwie blask jakiś przepuszczały. Zamek od przodu i brama z wieżą, która stała od wjazdu, czarno się i posępnie na niebiosach jaśniejszych malowały. Drzewa otaczające jak szkielety sterczały na wałach. Jedno maleńkie okienko w kordegardzie, gęstą kratą żelazną przeplecione, czerwonawym światłem jak okiem gniewnym na zewnątrz patrzało.
W pośrodku, w wielkim podwórcu pusto było, a w oknach mieszkań mało gdzie jeszcze świeciło. Wiatr i tu zakradłszy się harce wyprawiał, pod ściany książęcego zamku zmiatając śniegu kupy, z których czasem porwawszy połowę, w górę ją rzucał, by potem cisnąć gdzieś indziej. W prawym skrzydle, w małej izdebce na dole, u rozpalonego na kominie ognia, który mimo wichru spokojnie gorzał, siedział zadumany, z fajką krótką w zębach (do której właśnie w tym czasie na wzór króla Augusta III ludzi wielu nawykało) pan Marcjan Butrym, podłowczy nadworny księcia Hieronima Floriana Radziwiłła, chorążego litewskiego. Z ubioru jego widać było, że wieczorem musiał dopiero z lasów powrócić, bo miał jeszcze na sobie kurtkę lisami podbitą, długie buty myśliwskie i pas skórzany. Czapkę tylko bobrową zamienił był w izbie na małą i zużytą czapeczkę wyszywaną, która, od niechcenia włożona, mało co mu głowę okrywała. Na kominie paliły się wesoło suche olszowe drewka, których płomień wszystkimi barwami tęczy bawił oczy — żadne bo na świecie drzewo tak nie płonie pięknie jak olszyna — począwszy od purpury, fioletu, zieleni, aż do złota, gdy umierając się stroi.
Oczy też pana Butryma zabawiały się tym widokiem, choć myśl jego była gdzie indziej. Marcjan Butrym, starej rodziny zubożałej potomek, który teraz księciu chorążemu służył, miał w twarzy i postawie coś, co starą krew szlachecką a rycerską wydawało. I pewnie lepiej by mu było przystało w husarskim stroju niż w tej kurcie zielonej, ale nie każdemu na skrzydła stało i na husarską zbroję. Piękny chłop, choć już dobrze trzydziestkę przeszedł, Marcjan wyglądał świeżo, zdrowo, silnie, a z twarzy tak pięknie, że mu niejeden panicz mógł zazdrościć. Oczy rozumnie patrzyły; czoło miał piękne, usta wyrazu pełne, a choć służbę miał bardzo skromną i na dworze zajmował podrzędne stanowisko, zdawał się być do rozkazywania stworzonym.
Zapalony myśliwy — wielki miłośnik psów i koni — winien był temu, że mu książę chorąży dał podłowczego urząd u siebie, bo choć sam, ociężawszy, mniej już teraz polował, wyprawiał jednak często łowy wspaniałe i nie chciał, aby łowiectwo u niego zaniedbanym było.
Butrym bodaj też dla miłości lasów i łowów przyjął ten urząd, który mu niewiele przynosił, a przy księciu porywczym, dziwaku dumnym i okrutnym, niełatwy był do piastowania.
Lecz cóż miał robić Marcjan, gdy ich z małego dziedzictwa wyzuto i rąk nie było za co zaczepić? Starym obyczajem należało się pańskiej klamki trzymać.
Któż wie, właśnie może zapatrzony w ogień, zadumany Butrym rozważał: czy ta klamka, za którą chwycił, prowadziła do czego?
U nóg podłowczego leżący duży legawiec, który się przed ogniem wyciągał i drzemał, poglądał niekiedy w oczy panu i zasypiał znowu.
Nagle podniósł głowę, zwrócił ją ku drzwiom, nastawił uszy i zdawał się coś wietrzyć; a że podłowczy nie spodziewał się nikogo — zdziwiony, powoli głowę też ku drzwiom obrócił. Nagle zapukano do nich; Marcjan nie miał czasu się odezwać, gdy pies zaszczekał niespokojnie, drzwi się otworzyły i słusznego wzrostu mężczyzna, cały śniegiem obsypany, w kożuchu i czapce barankowej ukazał się w progu.
Z wejrzenia i postawy podłowczego przypatrującego się przybyłemu poznać było można, iż gość to być musiał niespodziewany, a nawet nieznajomy może, gdyż Butrym począł mu się przyglądać pilno, a pies jego porwał się na nogi i szczekał zajadle.
Otulonego kożuchem, którego kołnierz twarz mu zasłaniał, a czapka górną część twarzy zakrywała — trudno też poznać było.
Głosem, w którym zziębnięcie czuć było, pozdrowił przybyły gospodarza.
— Niech będzie pochwalony!
To mówiąc zrzucił z głowy nakrycie, odwinął kołnierz, ukazał twarz urodziwą, młodą i uśmiechającą się — i czekał, aż Butrym go pozna.
Ten siedział z oczyma pilno wlepionymi, zdziwiony, w niepewności jakiejś — jakby go zdumienie do stołka przykuło.
Podróżny stał, ręce rozstawił, czekał, aż mu się z piersi wyrwało:
— Marcyś!
Stołek runął na podłogę, tak szparko rzucił się podłowczy z okrzykiem biegnąc i zawisł na szyi gościa.
Uścisk długi, w ciągu którego wyrywały się niezrozumiałe a wesołe wykrzykniki, połączył ich i prawie do łez radosnych rozrzewnił.
— Skądże ty tu? W imię Ojca i Syna i Świętego Ducha! Skąd ty tu! — począł gospodarz pomagając zrzucić kożuch przybyłemu. — Co się stało? jakim sposobem?
Gość się rozbierał i mówić nie mógł, tak był wzruszony. W izdebce niewielkiej ledwie na nich dwu dosyć miejsca było. Marcjan wysunął drugi stołek, miskę z niego zrzuciwszy, i podał przybyłemu patrząc mu w oczy.
— Czekaj, niech trochę rozmarznę! — odparł gość oglądając się dokoła. — To całe twoje mieszkanie?
— Mam drugą izbę obok, ale nie opaloną — odparł Marcjan — ja dla siebie jej nie potrzebuję, bo rzadko w domu siedzę.
Patrzyli sobie w oczy — i gospodarz, za ręce go pochwyciwszy, powtórzył:
— Ale mówże, skąd ty tu się wziąłeś? Ciarki po mnie chodzą, gdy pomyślę, że Lunewil porzuciłeś i taką dobrą służbę, o którą się inni dobijają. Chyba cię z czym posłano?
W miarę jak Marcjan mówił, smutniało oblicze gościowi, począł patrzeć na podłogę i wzdychał.
— Łaj mnie, jako chcesz, bo może na to zasługuję — rzekł. — Nie mogłem tam na obczyźnie wytrzymać — nie mogłem! Zatęskniłem się, oszalałem, koniam okulbaczył i — uciekłem!
Marcjan ręce załamał.
— Jezu miłosierny! Cóżeś ty najlepszego zrobił! — smutnie szepnął — mój drogi Damazy!
Brat rękę mu na ramieniu położył i zawołał butno:
— Co się stało, odstać się nie może — łaj nie łaj, do Lunewilu nie powrócę.
— A cóż tu robić będziesz! — wykrzyknął podłowczy.
Damazy ruszył ramionami lekceważąco.
Milczeli obaj. Podłowczy namarszczył się mocno, zafrasowany. Ponieważ w sionce się jakiś szelest dał słyszeć, a pies jego poszedł wietrzyć coś ku drzwiom, Marcjan przeto dał znak bratu, aby milczał także.
Wstał po chwili Marcjan.
— Na dworze zawierucha? — spytał.
— Wściekła — rzekł przybyły. — Na nogach trudno się utrzymać. Dopiero wieczorem się tu dobiłem, gdy już zmierzchało — i, prawdę powiedziawszy, nawet do zamku z miasteczka dostać się było trudno, ale mi tak pilno, tak pilno było do ciebie!
Uścisnęli się raz jeszcze, Marcjan spoważniał i zachmurzył się. Na ucho rzekł bratu:
— Jak ono jest, to jest; już lepiej, żebym ja ciebie do gospody przeprowadził i żebyśmy się tam rozmówili.
Obejrzał się wkoło.
— Tu nie bardzo bezpiecznie — westchnął — a my o wielu rzeczach musimy mówić.
— Jeżeli każesz, to i do gospody — odparł Damazy, trochę zdziwiony — ale nie lepiejże by tu było?
Marcjan głową potrząsnął.
— Nie lepiej — rzekł krótko.
Po chwilce zwrócił się ku niemu i dodał:
— Widział cię tu kto, gdyś do mnie szedł?
— Nie sądzę — rzekł Damazy — wietrzysko wyje okrutnie, więc mnie przez bramę idącego pewnie nie słyszał nikt, a nie spotkałem też nikogo.
Wiadomość ta zdawała się gospodarzowi pożądaną.
— Wdziejże kożuch na powrót — odezwał się — ja wezmę opończę i pójdziemy. Gdzieś stanął? Masz kogo z sobą?
Damazy się uśmiechnął.
— Pawluczka tylko — rzekł — tyle całego dworu. Stanąłem w rynku u Chai.
— Poznała cię? — spytał brat.
— Juści by też nie miała poznać! — uśmiechnął się Damazy, a Marcjan skrzywił się trochę, co zdziwiło brata.
Tymczasem śpiesznie się przyodzieli; gospodarz ogień w kominie do kupki zgarnął, obejrzał się dokoła i choć na podwórzu wicher wył szalony, wyszli nic nie mówiąc w podwórze. Zależało na tym podłowczemu, aby go z zamku wychodzącego niekoniecznie postrzeżono; nim więc ze drzwi się wysunęli, rozpatrzył się po podwórzu i prowadził brata pod ścianami, miękki śnieg wybierając, aby kroków ich nie posłyszano, choć szum wiatru ostrożność tę czynił zbyteczną. Tak samo weszli w bramę ciemną i przebyli ją szczęśliwie, nie spotka wszy nikogo — mijając drzwi kordegardy, nieszczelnie przymknięte, przez które z wnętrza świeciło.
Podłowczy odetchnął dopiero swobodniej, gdy się sami jedni na pustej drodze wiodącej mimo Akademii ujrzeli.
Rozmowa byłaby się pewnie poczęła zaraz, lecz dla wichru, choć szli pod ręce się wziąwszy, jeden by drugiego nie słyszał.
W miasteczku takie pustki były jak na drodze do zamku, a zajazd Chai, choć się w nim świeciło, zamknięty już był i dobijać się doń musieli.
Wierny ów Pawluczek Damazego, nie spodziewając się z powrotem tak rychło swego pana, siedział za stołem w szynkowni przy kwarcie grzanego piwa i zrazu stukanie do wrót na wicher składał. Musiał podłowczy do okna szturm przypuścić, dopiero im otworzono.
Chociaż w izdebce, w której gość miał nocować, w piecu już Żyd napalił — zimno tu jeszcze było, a mimo okien i okiennic drobny śnieżek się wciskał szparami.
Dwaj bracia jednak, a szczególniej podłowczy, wolał tę mizerną izbę w karczmie niż swój kąt zaciszny na zamku.
Chaja im miodu przyniosła, stół z kąta bliżej ku piecowi przysunięto, obaj zwierzchnich sukni nie zrzucali. Siedli obok siebie w oczy sobie patrząc.
— Jak Boga kocham! — rzekł Damazy — tyś prawie odmłodniał, tak dobrze wyglądasz.
Uśmiechnął się Marcjan.
— Choćbym rad ci się tąż samą wywdzięczyć monetą — rzekł — nie mogę; juści nie postarzałeś, aleś spasował. Mizerny jesteś.
Damazy westchnął.
— Namęczyłem się — rzekł — okrutna to rzecz tęsknica. Jak człowieka porwie, jak go uciśnie, żebyś olbrzymem był, żebyś nie wiem jaką wolę i siłę miał, złamie cię ona, zdusi i na ziemię powali.
— A za kimżeś tak się zatęsknił? — przerwał Marcjan — juściż nie za mną? Na świecie zaś my dwaj, jako dwa palce, nikogo więcej nie mamy.
— Dlaczegóżbym za tobą nie miał tęsknić? — przerwał Damazy spuszczając oczy i rumieniąc się.
— Gadaj zdrów! — rozśmiał się drugi. — Nie wątpię ja, że ty mnie kochasz, jak ja ciebie, ani o tym, że gdyby ratować było trzeba, jeden by za drugim z końca świata przybiegł, ale...
Spojrzał mu w oczy i głową potrząsł.
— Nie bałamuć — rzekł smutnie.
Damazy popił z lampeczki.
— Domyślajże się, jako chcesz — zamruczał.
— Ani zgadywać, ani się domyślać nie potrzebuję — odparł ciszej. — Wiem, co cię tu przyprowadziło, no i...
Nie dokończył.
— I co? — zawołał nagląco brat — mów bo jasno.
— Wolałbym, żebyś mnie nie pytał — rzekł niechętnie Marcjan — i żebym ja ci o tym mówić nie potrzebował.
Pobladł Damazy i gdy w oczy bratu spojrzał, już mu odwagi do dalszego badania zbrakło.
Dwuznaczne słowa Marcjana tyle dawały do myślenia, iż uląkł się.
Milczeli czas jakiś.
— Hej! hej! — zamruczał podłowczy — jak ono jest, to jest, nie dziwuj się, żem zdumiony był zobaczywszy cię, a zamiast ci być z serca rad, ledwiem się nie zasmucił. Źleś zrobił, żeś przyjechał, źle — tyle ci tylko powiem. Trochę się było zapomniało tego, o czym potrzeba było zapomnieć... a tu w ogień leziesz znowu!
Uderzył kubkiem po stole. Damazy w ogień patrzał zadumany.
— Wszystko to ja wiem, co ty mi prawisz — odparł tęskno — mówiłem to sobie sto razy — nie pomogło. Co człowiekowi przeznaczonym, nie minie!
I zebrawszy się na męstwo, Damazy dodał rezolutnie:
— Mów otwarcie! nie szczędź mnie. Złego się czegoś mam dowiedzieć: niech wiem.
— No, to wiedz, ino ci to powiem — odezwał się podłowczy — nie miałeś tu po co jechać. Maszli rozum, nie popasaj długo, nie pytaj więcej i nie oglądaj się — na koń siadaj, a jedź, czy do Nieświeża, czy do Wilna, staraj się służby. Tu nie masz co robić.
Wstał powiedziawszy to i po izbie chodzić zaczął. Damazy, blady jak ściana, oczyma za nim wodził.
— No, to niechże choć wiem, za co mnie ten los ma spotkać — rzekł głosem złamanym.
— Nie pytaj — odparł podłowczy.
— Poszła za mąż? — odezwał się Damazy.
— Gorzej, gorzej! — zawołał Marcjan i siadł naprzeciw brata.
Ten już i pytać nie umiał.
— Matka wszystkiemu winna — mówił podłowczy — ona nic. Najnieszczęśliwsza jest. Znałeś starą Zaborską, jaką całe życie była, taką i pod siwym włosem została. Kiedyś do Lunewilu jechał, siedziały naówczas z Faustysią we dworku na Wólce, który im tanio policzono. Można było żyć i lepszych czasów czekać. Brat starej, Lubiszewski, przecie wioskę ma, bezdzietny i kiedyś jej ze sobą na tamten świat nie zabierze. Niechby były cierpliwość miały.
— Sknera przebrzydły! — w stół stukając przebąknął Damazy.
— Zaborskiej się czekać sprzykrzyło — mówił podłowczy. — Było to przed trzecim księcia mariażem z wojewodzianką czernihowską, Miączyńską. Stary książę za kobietami tęsknił; na polowania jeżdżąc, po chatach chłopskich, mówili, upatrywał, czy mu co w oko nie wpadnie. Zaborska sobie naumyślnie dobrała taką chwilę, aby o miejsce we dworze księcia prosić.
— Szatan, nie baba! — łamiąc ręce krzyknął Damazy, któremu oczy się paliły.
— Zobaczył chorąży Faustysię — dodał podłowczy — no i nazajutrz na zamek się im do bielizny sprowadzić kazał. Od tego czasu — ho! ho! do Zaborskiej nie przystępuj! ani jej poznać! U księcia w łaskach, Faustynkę prezentami obrzuca, a ludzie Bóg wie co plotą.
— Nie! nie! nie może to być — oburzył się Damazy. — Ona! Faustynka, a! nie!
Wstał ze stołka, chwytając się za włosy. Podłowczy za rękę go ujął.
— I ja dziewczyny nie posądzam — rzekł — poczciwą była i hardą. Nie wierzę, aby się miała tak zmienić, ale pozory wszelkie są! Choć książę wkrótce potem z Miączyńską się ożeni), choć niby do niej się przywiązał, Zaborska z córką z łask nie wypadły. Faustynka się tak stroi jak żadna, matka tak przewodzi tu, że, dosyć powiedzieć, Wolski ten, pierwsze oko w głowie u chorążego, a jej się boi. Dzieje się im jak u Pana Boga za piecem.
— Nie może to być! — rozpaczliwie powtórzył Damazy.
— Z taką matką? wszystko może być — odpowiedział podłowczy. — Nie chcę wierzyć i ja, ale oczy widzą moje wiele rzeczy, których wytłumaczyć trudno. Księżna chorążyna powzięła była zazdrość, próbowała, słyszę, ze dworu wydalić Zaborską i z córką. U ojca w Zawieprzycach dawała im miejsce. Doszło to do księcia: w pasję wpadł i do żony przez tydzień mówić nie chciał, a dąsał się, że go ledwie ksiądz biskup Riokur z nią przejednał. Zaborska została i jeszcze jej pensji przyczyniono.
Damazemu, który z głową obwisłą siedział, łzy się w oczach zakręciły. Ręką zamachnął nad głową i zawołał na głos wielki:
— O stokroć głupi, kto białejgłowie zawierzył, w ręce jej oddał szczęście swoje! Słowa ich pajęczyny, przysięgi ich mgły, które lada wiatr rozwieje. Mój Boże, mój Boże, pomyśleć tylko, aby ten anioł, ten ptaszek, to śliczne cacko popadło w ręce tego... bydlę...
Podłowczy usta mu zatknął ręką, nie dając dokończyć.
— Milcz, chceszli żyw być! — zawołał — nie wieszże, gdzie jesteś? że tu i ściany uszy mają, a kto się do lochu pod wieżą dostał, ten żyw nie wyjdzie! Siebie, mnie i ją zgubić możesz, człowiecze!
Damazy spojrzał mu w oczy ponuro.
— Mnie o siebie już nie idzie — rzekł — ginąć, no! to ginąć! Nie mam na co życia żałować.
Podłowczy, nic nie mówiąc, ruchami rąk i głową błagał go, aby milczał. Damazy w końcu uśmierzył się nieco. Nalał sobie kubek i wychylił go duszkiem.
Brat przysiadł się do niego i cicho szeptać mu zaczął:
— Nie gub siebie i mnie. Nie krwaw sobie serca. Wiesz już, co się święci; robić tu nie masz co: jutro na koń i precz jedź. Ty naszego dworu nie znasz: tu jeden drugiego szpieguje, śledzi, wydaje, a u księcia dosyć podejrzenia, aby do lochu wrzucić kazał. Są tacy, co po dziesięć lat światła bożego nie widzieli, choć winy na nich innej nie ma, tylko ta, że o nich zbój ten, Wolski, doniósł, iż krzywo na pana patrzeli. Mrą po tych podziemiach ludzie niewinni, że o nich nie wie nikt, kiedy ich nocą na wozie bez trumny wywiozą i na rozdrożu gdzieś pogrzebią. A któż się porwać może przeciwko temu panu, który tu jak król rządzi, wojsko swe ma, sądy swoje i kata, a co powie, to się spełni bezkarnie? Dokazywał i dokazuje niejeden, szalał krajczy czarnawczycki, ale i ten nielepszy! tylko nie tyle o nim słychać, bo ludzie się i gadać boją. Zbiegł ze dworu Zaranek, którego książę skrzywdził, począł się po Warszawie ze skargami nosić. Doszło to do chorążego... ano, patrzcie, naraz Zaranka przestano widzieć w Warszawie i nigdzie go nie ma, przepadł — albo on jeden?
— A ty mu służysz? — odparł z wyrzutem Damazy.
Marcjanowi po ustach przeszedł uśmiech bolesny.
— Nie znałem go tak jak dziś, gdym się nastręczył — rzekł — teraz i odejść trudno. Miałem to nieszczęście, żem mu się podobał w sprawach łowieckich. Psiarni takiej, jako żywo, nigdy nie miał jak dzisiaj. Gdy w Nieświeżu na polowaniach raz wraz przypadki bywają, u nas idzie jak z płatka. Łowczy do posłuchów dobry, ale w pole niezdatny: na mnie wszystko. Myślisz, żeby mnie puścił, gdybym za służbę podziękował?... Okuć by może kazał, a gdybym zbiegł, nie miałbym kąta, żeby się przed nim skryć.
Damazy słuchał, prawie uszom nie wierząc.
— W Koronie jak w Koronie — dodał Marcjan — jeszcze się przed tą prepotencją Radziwiłłowską można gdzie skryć albo i opiekę znaleźć; ale tu, na Litwie? oni wszystkim trzęsą, wolno im, co chcą. Z królem trzymają. Król i Brühl dla nich ślepi, widzą tylko, co oni im pokażą.
Słuchał Damazy jak odrętwiały.
— Dziej się wola Boża! — odezwał się, gdy brat dokończył — ale czy już ja się jego ulęknę i pójdę precz, jak wy mi radzicie? Nie darmom dla Faustynki z Lunewilu uciekł i tu się przywlókł.
— Ano — odparł brat ironicznie — zrób, jakeś obmyślił. Zostań. Jutro już Wolski o tobie wiedzieć będzie i księciu zaraportuje. Około Faustynki mało tego, że matka na straży, ale sto oczów na nią patrzy... ByLeś się spróbował zbliżyć, doniosą; książę zazdrosny, słyszę, o nią; najmniejszego podejrzenia dosyć, aby się mścił. Znajdą łatwo za co się przyczepić, a i pozoru szukać nie będą. Gdy się raz w ich ręce dostaniesz, żadna siła ludzka cię z nich nie wydobędzie żywym. A i to wiedzieć ci potrzeba, że dosyć ci Butrymem się zwać, aby cię Wolski nienawidził. On też o łaski pańskie zazdrosny, a że książę dotąd względny dla mnie i chwali, Wolski by mnie w łyżce wody utopił. Ze mnie nienawiść ta łacno na ciebie spadnie.
Zadumał się Damazy.
— Już ty mnie strachami tymi nie odegnasz — rzekł. — Jestem tu nie widząc się z Faustynka; nie pójdę, choćbym miał głową nałożyć. Możesz mnie nie znać za brata; jam się gotów inaczej nazwać.
— Albo ludzie tu cię, począwszy od Chai, nie znają? — zawołał Marcjan.
— Są na wszystko sposoby — przerwał Damazy.
— Tylko na to nie ma sposobu, aby się do ich rąk dostawszy, z nich się wydobyć — rzekł smutnie podłowczy.
I zbliżywszy się do brata padł mu w objęcia.
— Damazku mój! — zawołał — dwóch nas na świecie jest; tyś mi drogi jak życie własne. Nie gub się dla głupiego dziewczęcia, które ciebie nie jest warte. Jedź, zapomnij, znajdziesz drugą; dla tej życia na kartę nie staw, na rany Zbawiciela!
Milczał Damazy, lecz wyrwał się z uścisku, nie zachwiany w postanowieniu.
— Nie bój się o mnie — zawołał. — Wiem ci ja, że tu nie przelewki i czym mi to grozi; wiem, że serce mam miękkie: ale ja głupi nie jestem — zobaczysz. Gdzie przebojem nie można, potrafię inaczej.
Zatrzymał się nieco i zamyślił.
— Wolski więc u niego pierwsze oko w głowie? — zapytał.
— A tobie co po nim! — krzyknął podłowczy.
Damazy nic nie odpowiedział.
Siedzieli tak długo, słowa do siebie nie mówiąc. Marcjan niekiedy przyszedł Damazego uścisnąć w milczeniu i westchnął; Damazy chodził zadumany, z brwiami namarszczonymi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.