Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Milczał Damazy, lecz wyrwał się z uścisku, nie zachwiany w postanowieniu.
— Nie bój się o mnie — zawołał. — Wiem ci ja, że tu nie przelewki i czym mi to grozi; wiem, że serce mam miękkie: ale ja głupi nie jestem — zobaczysz. Gdzie przebojem nie można, potrafię inaczej.
Zatrzymał się nieco i zamyślił.
— Wolski więc u niego pierwsze oko w głowie? — zapytał.
— A tobie co po nim! — krzyknął podłowczy.
Damazy nic nie odpowiedział.
Siedzieli tak długo, słowa do siebie nie mówiąc. Marcjan niekiedy przyszedł Damazego uścisnąć w milczeniu i westchnął; Damazy chodził zadumany, z brwiami namarszczonymi.

Po przybyszu z Lunewilu widać było, że pracował biedny głową, jakby w położeniu tym radę sobie znalazł brata nie narażając; bo że o własnej skórze nie myślał i obawy o nią wielkiej nie miał, z buty jego i miny wnieść było można. Marcjan, który już na dworze księcia chorążego pod żelazną ręką jego i despotyzmem magnata nie lękającego się ni Boga, ni ludzi znacznie był onieśmielony i oględniejszy, spoglądał na brata ze trwogą, którą w nim buta przybysza rodziła.
Kilka razy już zaczynał mu coś opowiadać, aby pożądaną trwogę i ostrożność w bracie obudzić; ale obawiał się ścian, podsłuchów, szpiegów, i choć na dworze była zawieja, zajazd zamknięty, nie dowierzał jednak.
Zadumani tak siedzieli u pieca, w którym się mokra sośnina paliła, pasami światła rzucając po izbie, której górna część stała ciemną, gdy drzwi się uchyliły ostrożnie i z trudnością wysoki próg przestępując wdrapała się do izby stara gospodyni, Chaja.

20