Nędznicy/Część czwarta/Księga ósma/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
Pełnia światła

Czytelnik się domyślił, że Eponina, poznawszy przez kratę mieszkankę ulicy Plumet, dokąd ją wysłała Magdusia, naprzód oddaliła rozbójników od tej ulicy, a potem zaprowadziła tam Marjusza, który po kilku dniach zachwycania się przed kratą, party siłą, ciągnącą żelazo ku magnesowi, a kochanka ku kamieniom, z których składa się dom jego ulubionej, w końcu wszedł do ogrodu Cozetty, jak Romeo do ogrodu Julji. A nawet przyszło mu to łatwiej niż Romeo’wi; Romeo musiał przeskakiwać mur, Marjusz poruszył tylko zardzewiałą kratę, chwiejącą się w osadzie niby zęby starych ludzi. Marjusz był szczupły i łatwo się przesunął.
Nikogo nie było na ulicy, a przytem Marjusz tylko nocą przedzierał się do ogrodu, nikt więc go nie widział.
Od błogosławionej i świętej godziny, w której pocałunek połączył te dwie dusze, Marjusz przychodził tam co wieczór. Gdyby w tej dobie życia Cozetta zakochała się w człowieku mało skrupulatnym i rozpustnym, byłaby zgubioną; są bowiem natury wspaniałomyślne, które powierzają się szlachetności mężczyzny, a Cozetta do takich należała. Ustąpić, należy do wspaniałomyślności kobiety. Miłość, gdy dosięgnie szczytu, w którym staje się bezwzględną, ma jakieś niebiańskie zaślepienie wstydu. Lecz na ileż niebezpieczeństw narażacie się, o dusze szlachetne! Często oddajecie serce, a my bierzemy ciało. Serce zostaje przy was i ze drżeniem patrzycie na nie w cieniu. Cały los ludzki jest w jednem z tych dwojga. Żadna fatalność nie stawia nieubłaganiej tego dylemmatu zguby lub ocalenia, jak miłość. Miłość jest życiem, jeśli nie jest śmiercią. Kolebką i grobem także. Toż samo uczucie mówi tak i nie w sercu ludzkiem. Ze wszystkich stworzeń bożych serce ludzkie najwięcej wydaje światła i niestety! najwięcej mroku.
Bóg chciał, by serce Cozetty napotkało jedną z tych miłości, które zbawiają.
Dopóki trwał miesiąc maj roku 1832 każdej nocy w tym biednym dzikim ogrodzie, wśród zarośli co dzień gęstszych i wonniejszych, były przy sobie dwie istoty, złożone z samej czystości i niewinności, pełne rajskiego szczęścia, podobniejsze do archaniołów, — niż do ludzi, czyste, zacne, upojone radością, promieniejące i jaśniejące jedno dla drugiego w ciemnościach. Cozecie się zdawało, że Marjusz miał koronę, a Marjuszowi, że Cozefta była w aureoli. Dotykali się, patrzyli na siebie, brali się za ręce, tulili jedno do drugiego; ale była przestrzeń, której nie przekroczyli nigdy. Nie przeto, żeby ją szanowali, lecz po prostu dlatego, że jej nie znali. Marjusz czuł zawadę w czystości Cozetty, a Cozetta czuła wsparcie w uczciwości Marjusza. Pierwszy pocałunek był zarazem ostatnim. Później Marjusz ledwie się ośmielił dotknąć ustami rąk, szalika lub pukli włosów Cozetty: Cozetta była dla niego wonią nie kobietą. Oddychał nią. Nie odmawiała niczego, a on nic nie żądał. Cozetta była szczęśliwą, a Marjusz zadowolonym. Żyli w tym stanie zachwycającym, który nazwaćby można olśnieniem jednej duszy przez drugą. Był to niewysłowiony uścisk dwóch dusz dziewiczych, spojonych w ideale. Dwa łabędzie, spotykające się na Jungfrau.
W owej godzinie miłosnego zachwytu, gdy rozkosz milczała bezwładna pod wszechpotężnym wpływem oczarowania, Marjusz czysty i anielski, Marjusz, raczejby poszedł do nierządnicy, niż ośmielił się podnieść do kostki suknię Cozetty. Razu jednego, przy blasku księżyca, gdy Cozetta pochyliła się, by podnieść coś z ziemi, stanik jej się otworzył i pierś odsłoniła. Marjusz odwrócił oczy.
Co się działo między temi dwoma istotami? Nic. Ubóstwiali się.
W nocy, gdy byli z sobą razem, ogród wydawał się miejscem żyjącem i świętem. Wszystkie kwiaty otwierały się dokoła nich i przesyłały im wonie, a oni otwierali swe dusze i udzielali ją kwiatom. Rozkoszna i bujna roślinność, pełna soków i upojenia, drżała do koła tych dwojga niewinnych; oni mówili słowa miłości, które dreszczem przejmowały drzewa.
Czem były te słowa? tchnieniem. Niczem innem. Westchnienia dostateczne były, by wzruszyć i zaniepokoić te istoty. Czarodziejska potęga, której pewnieby nie zrozumiano, czytając w książce te rozmowy, które wiatr, szumiący między liśćmi, unosił i rozpraszał. Odejmcie tym szeptom dwojga kochanków anielską melodję, pochodzącą z duszy i towarzyszącą im niby dźwięki liry, a pozostanie tylko cień; i mówicie: Jakto! nic więcej? Ależ tak, dzieciństwa, powtarzamy, śmiechy z byle czego, błahostki, śmiesznostki, wszystko cokolwiek jest na świecie najszczytniejszego i najgłębszego! jedyne rzeczy warte tego, by je mówić i słuchać!
Tych dzieciństw, tych śmiesznostek, jeśli ich człowiek nigdy nie słyszał i nigdy nie mówił, jest albo złym lub niedołęgą.
Cozetta mówiła do Marjusza:
— Czy wiesz?
(W tej niebiańskiej dziewiczości oboje, nie wiedząc dlaczego, mówili sobie ty).
— Czy wiesz? Mam na imię Eufrazja.
— Eufrazja? Ależ nie, nazywasz się Cozetta.
— O! Cozetta to brzydkie imię, dano mi je, gdym była małą. Ale prawdziwe moje imię jest Eufrazja. Alboż nie lubisz tego imienia Eufrazja?
— Lubię. Ale Cozetta nie jest brzydkie.
— Może je wolisz, niż Eufrazja?
— Ale... tak.
— Więc i ja wolę. Prawda, to bardzo ładne imię Cozetta. Nazywaj mię Cozetta.
I uśmiech, towarzyszący tym słowom, czynił tę rozmowę idyllą godną niebiańskich gajów.
Innym razem spojrzała mu w oczy i zawołała:
— Mój panie jesteś piękny, jesteś ładny, masz dowcip, wcale nie jesteś głupi, jesteś uczeńszy odemnie, ale cię wyzywam tem słówkiem: ja cię kocham!
Marjusz, uniesiony w niebiosa, zdawał się słyszeć strofy śpiewane przez gwiazdy.
Albo też uderzyła go po ramieniu, gdy kaszlnął i rzekła.
— Proszę nie kasłać, mój panie. Nie życzę sobie, by kasłano u mnie bez pozwolenia. To bardzo brzydko kasłać i niepokoić mię. Chcę, żebyś był zdrów, bo naprzód ja byłabym nieszczęśliwą, gdybyś zachorował. Coby się wtedy ze mną stało?
Było to po prostu boskie.
Innym razem Marjusz rzekł do Cozetty:
— Wyobraź sobie, przez pewien czas myślałem, że nazywasz się Urszula.
Cały wieczór śmieli się z tego oboje, jak szaleni.
Wśród innej rozmowy zdarzyło mu się zawołać:
— O! pewnego dnia w Luksemburgu miałem ochotę dobić jednego inwalida!
Ale nagłe uciął i przestał mówić. Należałoby wspomnieć Cozecie o podwiązce, a to przechodziło jego siły. Spotykał nieznaną przeszkodę, ciało przed którem ta niezmierna miłość niewinna cofała się ze świętem przerażeniem.
Marjusz wyobrażał sobie, że życie z Cozettą tak przejdzie, że więcej nic im nie potrzeba; przychodzić co wieczór na ulicę Plumet, usunąć starą, usłużną kratę bramy prezydenta, usiąść przy Cozecie na ławce, patrzeć przez drzewa na iskrzące gwiazdy nocy, dotykać kolanem obszernej sukni Cozetty, pieścić się z jej palcami, mówić jej ty, wąchać kolejno kwiaty — zdawało mu się, że można tak żyć zawsze, bez końca. Tymczasem chmury zbierały się nad ich głowami. Ilekroć wiatr zawieje, zabiera więcej marzeń człowiekowi, niż obłoków niebiosom.
Nie powiemy, żeby ta czysta, prawie dzika miłość była bez pewnych pieszczot. Mówić grzeczności tej, którą się kocha, jest pierwszym sposobem szukania z nią rozkoszy, małem zuchwalstwem, którego się próbuje. Grzeczność to niby pocałunek przez zasłonę. Rozkosz, choć się ukrywa, wyciska tu delikatne swe piętno. Serce, by więcej kochać, cofa się przed rozkoszą. Pieszczoty Marjusza, choć nasycone złudzeniem, miały coś niebiańskiego w sobie. Ptaki, gdy ulatują ku aniołom, muszą słyszeć podobne słowa. A jednak było w nich życie, człowieczeństwo, cała potęga rzeczywistości, do której Marjusz był zdolny. Było to, co się mówi w prozie, zwiastun tego, co się powie w sypialnym pokoju, liryczne wylanie, pomieszane sonety i strofy, wdzięczne hyperbole gruchania, wszelkie wykwintności ubóstwienia złożone w bukiet i dyszące delikatną niebiańską wonią, niewymownym szczebiotem serca, rozmawiającego z sercem.
— O! — szeptał Marjusz — jakże jesteś piękną! nie śmiem spojrzeć na ciebie. Jesteś uosobionym wdziękiem. Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale gdy się ukaże twój trzewiczek z po za rąbka sukni, drżę cały. Jakie czarowne światło tryska ze słów twoich! Mówisz przedziwnie, rozumnie. Chwilami zdaje mi się, że jesteś snem tylko. Mów, słucham cię, podziwiam. O Cozetto, jak to dziwne i zachwycające: prawdziwie odchodzę od zmysłów. Przecudna jesteś, pani. Przez mikroskop patrzę na twą nóżkę, przez teleskop na twą duszę.
A Cozetta odpowiadała:
— Kocham cię coraz bardziej od owego poranku.
Zapytania i odpowiedzi krzyżowały się w tych rozmowach i zawsze, niechybnie zgadzały się w jednem — w miłości.
Cozetta całą, postacią wyrażała szczerotę, niewinność, przezroczystość, białość, jasność, promień. Możnaby o niej powiedzieć, że była przejrzystą. Kto ją ujrzał, sprawiała na nim wrażenie kwietnia i brzasku dziennego. W oczach jej błyszczała rosa. Cozetta była zgęszczeniem światła, jutrzenką w postaci kobiety.
Rzecz prosta, że Marjusz, ubóstwiając ją, podziwiał. Ale też przyznać trzeba, że ta wychowanka klasztorna rozmawiała z niepospolitem uczuciem i niekiedy mówiła rzeczy głębokie i prawdziwe. Szczebiot jej był rozmową. W niczem się nie omyliła i o wszystkiem wydawała sąd trafny. Kobieta czuje i mówi z tkliwym instynktem serca, który jest nieomylny. Nikt tak, jak kobieta nie potrafi mówić rzeczy zarazem miłych i głębokich. Słodycz i głębokość — w tem cała kobieta, w tem całe niebo.
W tem szczęściu zupełnem co chwila stawały im łzy w oczach. Gdy zdeptali robaczka, gdy piórko spadło z gniazda, gdy złamała się gałązka tarniny, zdejmowała ich litość i w zachwycie, pełnem melancholji, czuli potrzebę zapłakać. Najwyższym symptomatem miłości jest rozczulenie, niekiedy nieznośne prawie.
A obok tego, te sprzeczności są błyskawicami miłości — chętnie się śmieli, z zachwycającą swobodą i tak poufale, że niekiedy mieli minę dwóch chłopców. Jednakże mimo wiedzy serc, upojonych czystością, odzywała się natura, której zapomnieć nie można. Była obecną ze swym celem zwierzęcym i szczytnym, i jakkolwiek dusze są niewinne, czują w tem wstydliwem sam na sam cudowny i tajemniczy odcień, dzielący parę kochanków od pary przyjaciół.
Ubóstwiali się.
Co jest nieustające i niewzruszone — istnieje. Kochają się, uśmiechają do siebie, śmieją, dotykają się końcem ust, splatają swe palce, tykają się — ale to nie przerywa pochodu wieczności. Dwoje kochanków kryje się w zmroku wieczornym, w niewidzialnej gęstwinie z ptakami, z różami, czarują się wzajem sercami jaśniejącemi w oczach, szepczą i szczebioczą rozkosznie, a tymczasem niezmierne kołysania gwiazd zapełniają nieskończoność.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.