Morituri/Część trzecia/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jeszcze przed obiadem odjechała panna Antonina do Brańska, ażeby tam znowu dopomóc Stelli do przyjęcia gości, księżniczka bowiem przyświecała salonowi, jak gwiazda, ale do gospodarstwa wcale się jej mieszać nie dopuszczano. Stary książę pilnował surowo, żeby do zbytku temi powszechnemi sprawy domowemi się nie zajmowała, upatrując w tem niebezpieczeństwa, przez ocieranie się o służbę, odciągnięcie od wyższych zajęć i utratę ogłady salonowej, do której wielką przywiązywał wagę.
Księżniczka Stella wychowała się w tych warunkach do życia salonu, do wyższego towarzystwa, jakgdyby nigdy nie miała potrzebować sama się czemś zaprzątać, bo od tego był dwór, fraucymer i służba. Nieraz to ją smuciło, gdy jej zabraniano pospolitować się przy zajęciach gospodarskich, które ją zabawić mogły — wreszcie nawykła do swych krosienek, fortepianu i książek. Dla towarzystwa miała jedną pannę Antoninę. Pomimo wieku, była dziecinna prawie, a świata znała tylko tę cząsteczkę, na którą jej patrzyć było wolno w salonie i w troskliwie dobranych książkach.
Nikt mniej nad nią przygotowany nie był do zmiany, do nieszczęścia, do osierocenia i samoistnego władania sobą. Służyło jej wszystko na skinienie i Stella znajdowała to wkońcu tak naturalnem, jakby inaczej nigdy być nie mogło.
Szczęściem była to jedna z tych dusz i temperamentów spokojnych, które życie bez troski do jakiegoś półsnu kołysze; nie pragnęła więcej nad to, co miała, nie marzyła o niczem, prócz tego, do czego była nawykła. Uśmiechem witała ludzi, życie płynęło dla niej niezmąconym kryształem, nie ciężyło jej to nawet, że powtarzało się z dnia na dzień z nużącą jednostajnością.
Panna Antonina, która była usposobienia i charakteru całkiem różnego, zastosowywała się do niej myślą i mową, z pewnym rodzajem poszanowania, nie chcąc odsłaniać przed jej oczyma tego, czemby przerazić się mogła — kochała ją jak dziecko, któremu się wielu rzeczy nie mówi, boby ich nie zrozumiało. Kochali też wszyscy tę idealną Stellę, która zdawała się z innego świata spadłym brylantowym aerolitem.
— Po obiedzie będziemy mieli gości! gości! gości! — zawołała Żurbianka, wpadając jeszcze w kapelusiku do księżniczki. — A doprawdy ciekawych i osobliwych, nadewszystko jednego młodzieńca, niejakiego Garbowskiego, syna bardzo majętnego obywatela, którego ojciec wygląda na ekonoma, a on na królewicza Żwawy, dowcipny, muzyk wielki, artysta, trochę podobno poeta, nadewszystko oryginał, i — tu się roześmiała, pokazując ząbki białe — zakochany w kimś, w kimś...
Księżniczka wielkiemi oczyma spojrzała.
— W tobie?
— Ale gdzież znowu! w księżniczce.
— Przecież mnie nie zna.
— Widział raz w kościele i naturalnie głowę stracił.
Stella się zarumieniła.
— Jest to ciche, zdala, nieśmiałe uwielbienie Parsów dla słońca, tak on sam swe uczucie określa.
— I mówi o tem tak?
— Zupełnie otwarcie — przyznał się odrazu przede mną. — A jaki zabawny! jaki miły! — dodała Antonina. — Ojciec przy nim mógłby za jego arendarza uchodzić. Śliczny chłopiec, śmiały, ale przyzwoity.
Paplała tak urywanemi słowy panna Antonina, ściskając księżniczkę i patrząc w jej jasne, spokojne oczy.
— Pan Zygmunt i jego niepozorny ojciec, to już dwóch, za tymi idzie mecenas, któregośmy tu już mieli, ów z Warszawy, co raz był na herbacie przy księdzu biskupie. Któż jeszcze więcej? A! jakaś milcząca figura, którą zdala czuć atramentem i kancelarją. Otóż wszyscy podobno. Zenon także przyjedzie, Gozdowski wróci, ale to nie goście. Coś tam, jakieś interesa u ojca umawiali.
Stella, mimo obojętności swej, zajęła się tym zachwalonym Zygmuntem, z którego Antonina śmiała się, ale się go odchwalić nie mogła.
— Gra jak Liszt! Napamięć całe poematy umie! U nas na wsi to zjawisko niepospolite. Gdyby bliżej mieszkał, czasemby się bardzo przydał na zimowe wieczory, bo miałby nas czem zabawić. Ręczę, że i księciu szambelanowiby się podobał. Generał do niego przylgnął, książę Robert nawet się, z nim mówiąc, rozchmurzył.
Słuchając o tem, księżniczka milczała z pozorną obojętnością, lecz ciekawość jej mocno była pobudzona. Antonina pobiegła wydawać rozkazy, zdawało jej się, że należało wystąpić okazale, aby obcym, a jeszcze w interesach przybyłym, starą książęcego domu zamożność i przepych okazać: kazano dobyć do wieczerzy, podawanej zwykle z herbatą, zastawę staroświecką srebrną, wazy, kosze do owoców, samowary, wanienki, oświecić salony, przystroić je w kwiaty.
Antonina tak dbała była o sławę kobiet, jakby część jej do niej należała. Wyświeżono więc stary pałac brański, a gdy Garbowscy z mecenasem weszli doń, przechodząc szereg cały sal, aż do jadalnej i bawialnej, musieli być uderzeni wspaniałością, która dziwny stanowiła kontrast ze stanem zrozpaczonym majątku i nieodzowną tego starego gniazda ruiną. Być może, iż Garbowski pomyślał sobie nawet, jakby on tu w opustoszałym gmachu się urządzał. Nie obudził jednak przepych i wystawa w żadnym z nich współczucia dla właścicieli, ani chęci ratowania ich. Mówili w duchu:
— Tak to się majątki tracą...
Oglądali się, liczyli, oceniali, co też to kosztować mogło i za ile dziś nabytem być powinno. Gozdowski zbliżył się do zamyślonego kuzynka.
— Nie widziszże ty tu dopiero niedorzeczności swego projektu? Córkę tego domu chciałbyś mieć za żonę dla syna takiego dorobkiewicza, jakim ty jesteś — z motyką na słońce.
Garbowski się odwrócił, ruszając ramionami.
— A cóżby to było tak dziwnego? Trafiało się po świecie i gorzej. Mnie się przecie może większy honor należy, żem się dorobił, niż im, że takie dostatki stracili.
Nie było co z nim mówić.
Nadzwyczaj śmiało, ale z wielkiem uszanowaniem przedstawił się księżniczce pan Zygmunt Garbowski. Stella przywykła była do ludzi, którzy ją spotykali z uniżonością przesadzoną; ten zdawał się przy wielkiem uwielbieniu stawać z nią zupełnie narówni i nie okazywał najmniejszego pomieszania. Siadł, zawiązał rozmowę, śmiał się, dowcipkował, z tą śmiałością nietylko że nie obraził księżniczki, ale się jej podobał. Zdawał się ją z długiego snu przebudzać, powołując z marzeń do życia.
Panna Antonina pomagała robić Stelli honory domu, a że młodzieniec bardzo był ciekawy i unosił się nad wspaniałością brańskiego pałacu, panny poszły mu pokazywać jego osobliwości, obrazy, starożytne sprzęty, widoki, ogród i t. p.
W tej małej przechadzce, w której Stella była ciceronem, pan Zygmunt okazał, że niezawsze siedział w Lublinie w Warszawskim hotelu, że też po świecie bywał, widział i pamiętał wiele. Stąd bardzo wesoła i ożywiona zawiązała się rozmowa, do której przyłączył się książę Robert.
— W istocie — rzekł Zygmunt — piękniejszej rezydencji nie znam u nas w kraju, gdzie dotąd tak mało się starano o upiększenie siedzib wiejskich, wyjąwszy Puławy i Nieborów. Zagranicą więcej tego lubownictwa... niebezpiecznego zresztą, bo ono człowieka, jak każda namiętność, ciągnie za daleko.
— O! myśmy tu — przerwała księżniczka Stella — z łaski mojego ojca nie mieli nic do robienia, potrzeba tylko było utrzymać. On to w początku tego wieku Brańsk stary dźwignął i na tym stopniu postawił.
— Trzeba wyznać, że dał książę dowody wybornego smaku. Nie dziwię się teraz, — dodał pan Zygmunt — iż nikt z mieszkańców Brańska nie ma ochoty na świat się wychylać. Tak tu miło i dobrze!
Książę Robert mimowolnie westchnął; przyszło mu na myśl, że to stare gniazdo przyjdzie może rzucić i oddać na pastwę jakiej fabryce cukru lub warsztatom sukiennym, żal ścisnął mu serce.
— Trzeba być w duszy artystą, aby taki krajobraz odmalować, — ciągnął dalej pan Zygmunt — te stare mury na tle ciemnej zieleni; te wód zwierciadła, te ulice ciemne, a we wnętrzu gmachu przeglądające się w lustrach krajobrazy ogrodu, to coś czarodziejskiego. A gdy — dodał grzecznie — jeszcze wśród murów i cieniów tych wystąpią dwie takie urocze postacie, jak księżniczka i wy, mości książę, i pani — rzekł, zwracając się do Antoniny — i tak jakby z grobu wskrzeszona postać księcia generała... toć najpiękniejsze dzieło sztuki nie dorówna rzeczywistości.
Stella się zarumieniła.
— O! to nic jeszcze, — rzekła — gdybyś pan widział siwowłosą postać majestatyczną, patrjarchalną ojca mojego, z jego uśmiechniętem spokoju i dobroci pełnem obliczem...
— Bardzo mi żal, że się jej pokłonić nie mogę, — zawołał Zygmunt — lecz dość mi tego, co widzę, bym na zawsze pamięć dnia dzisiejszego zachował.
Zręczne te słodycze nie mogły się nie podobać, spojrzano sympatycznie na chłopaka, Stella się ożywiła. Wszyscy z podziwieniem patrzyli na rozjaśnioną jej twarzyczkę i na pełną życia rozmowę wesołą, w której Zygmuś rej wodził. Ojciec miał łzy w oczach.
— To djabeł, nie chłopiec, — powtarzał — ale tylko gdy chce, szalona pałka!
Gozdowski był zły widocznie i gniewny.
— Wiesz, że ten młody człowiek, co się zowie sprytny i do rzeczy — szepnął mu generał. — Jak się znaleźć umie, co za aplomb! a przytem i na takcie nie zbywa.
— A tak, tak, szkoda tylko, że wisus na wielki kamień — szepnął Gozdowski.
— To się utemperuje — wrzucił książę Hugon.
— I marnotrawca — dokończył wujaszek.
— Zczasem będzie skąpy.
— Byle nie po czasie, — rzekł Gozdowski — ja go nie lubię.
Wieczór przeszedł tak najmilej, a że panna Antonina zachwaliła bardzo talent Zygmunta na fortepianie, zmuszono go grać. Siadł i nową jeszcze zagrał „Berceuse“ Schumanna, potem parę „Pieśni bez słów“ Mendelssohna, dobrawszy najrzewniejsze, aby inną stronę swojego talentu pokazać.
Potem powrócił do księżniczki Stelli, rozpoczął coś o kwiatach, które wiedział, że lubiła, zabawił generała opowiadaniem o swej bytności na wyspie Malcie, zajął księcia Roberta dowcipnemi ucinkami z towarzystwa warszawskiego — podobał się wszystkim. Gdy wreszcie pora przysyła odjeżdżać, żałowano powszechnie, że go zatrzymać nie było można, bo Garbowski oświadczył, iż odjeżdża jutro — książę Robert prosił go, by o Brańsku nie zapominał. Wogóle wieczór upłynął, jak wśród najszczęśliwszych i najswobodniejszych czasów.
Na wychodnem, gdy już do powozów siadać mieli, Gozdowski zaprosił Garbowskich do siebie. Chciał się ze starym rozmówić ostatecznie. Zgodził się na to wolarz. Wysiedli przed dworkiem plenipotenta.
— Napijemy się u mnie ponczu, — rzekł, kryjąc swe nieukontentowanie, Gozdowski — a potem wrócicie do Żurbów.
— I na to zgoda! — odezwał się Zygmuś. — Tu przynajmniej u kochanego stryjaszka gębę wolno puścić mogę, bo mnie aż boli od sznurowania. A!
Plenipotent zbliżył się do ucha kuzyna.
— No, cóż ty teraz? Nie żalże ci będzie tego domu? Nie pięknieżby to było dla ciebie przyjść rodzinie na ratunek?
Wolarz kiwał głową.
— Wujaszku kochany, — ozwał się Zygmunt — jeśli są sekrety jakie, chyba mnie precz odprawicie stąd, inaczej odgadnę. O co to idzie? Może ja się też na co przydam? Ja jestem à toute sauce.
— Potrzebują pieniędzy książęta — odezwał się ojciec.
— I do tatka się z tem udali — westchnął syn. — O mój Boże! nie spytawszy mnie, który wiem najlepiej, jak u tatka kieszeń ciasna. Jest to skarbona, w którą zawsze wrzucić coś można, ale nigdy z niej dobyć.
— Mówże, panie Zygmuncie, za nami! — wrzucił Gozdowski.
— Za wami, a przeciwko sobie? nie mogę — odparł Zygmunt.
— Ja im propozycję uczyniłem, — pociągając ponczyk i zadowolony z syna, zwracając się do niego, odezwał się wolarz — hę? niech ci księżniczkę wyswatają, a pieniędzy dam! A co?
I począł się okrutnie śmiać.
— Dajno pokój tym żartom! — surowo oparł Gozdowski.
Zygmunt zmierzył go oczyma.
— Przyznam się wujaszkowi, — dodał — że ojca myśl nader praktyczna i szczęśliwa. Ja jej przyklaskuję. Lecz ojciec, jak ja, musi to wiedzieć, że gdy uratuje książąt, najmniejszej dla mnie nie będzie nadziei; przeciwnie, gdy zubożeją, kto wie?
— Nigdy w świecie! obaście warjaty! Co z wami mówić? — obruszył się Gozdowski — dosyć!
— Zygmuś niegłupi! o, niegłupi! — wtrącił ojciec. — Ano, dosyć, ja jutro jadę.
Plenipotent począł chodzić po pokoju.
— Bracie, — rzekł — namyśl się, uczyń coś dla tego szanownego domu bezinteresownie, uratuj ich! Zyskasz sobie najczcigodniejszych ludzi.
— Zyskasz ludzi, a stracisz pieniądze! zły handel! — odparł Garbowski. — To do niczego. Ludzi ja zawsze znajdę, gdy zechcę, a pieniędzy trudno.
Gozdowski próżno się na argumenty wysilał, napróżno chciał Zygmunta w pomoc pozyskać; chłopak zbywał go żartami, a ojciec twardą odmową.
— Wysokie progi na moje nogi. Zobaczymy, gdy się zniżą, to i Zygmusiowi przystęp będzie łatwiejszy. Dziewczyna (o zgrozo! tak zwał księżniczkę) podobała mi się, mógłbym mieć ładną synową.
Obu ich z tej myśli szalonej wywieść nie było podobna; naostatek Zygmunt, poncz wypiwszy, wstał i zakończył:
— Jedźmy, tatku, nie mamy tu co robić, trzeba czekać lepszych czasów.
Gozdowski wstrzymał starego w progu.
— Na miłość Boską cię zaklinam, daj pieniędzy! Nie stracisz ich, ręczę ci! Wybij sobie z głowy projekty niedorzeczne, a zrób poprostu spekulację. Poczekasz, to ci się może część dóbr dostać w najgorszym razie.
— Nie mogę, nie mogę, — odparł Garbowski — to darmo. Jechałem tylko dlatego, żeby coś dla Zygmusia zrobić i starać się jego uratować, bo inaczej chłopiec mi się zmarnuje. Jak nie można, szukać będę gdzie indziej. Dobranoc.
Gozdowski żegnał się, stał i sam wreszcie w ganku, gdy odjeżdżali, zawołał:
— Niech was wszyscy djabli porwą! Syn godzien ojca, a ojciec syna! Warjaty!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.