Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/286

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To djabeł, nie chłopiec, — powtarzał — ale tylko gdy chce, szalona pałka!
Gozdowski był zły widocznie i gniewny.
— Wiesz, że ten młody człowiek, co się zowie sprytny i do rzeczy — szepnął mu generał. — Jak się znaleźć umie, co za aplomb! a przytem i na takcie nie zbywa.
— A tak, tak, szkoda tylko, że wisus na wielki kamień — szepnął Gozdowski.
— To się utemperuje — wrzucił książę Hugon.
— I marnotrawca — dokończył wujaszek.
— Zczasem będzie skąpy.
— Byle nie po czasie, — rzekł Gozdowski — ja go nie lubię.
Wieczór przeszedł tak najmilej, a że panna Antonina zachwaliła bardzo talent Zygmunta na fortepianie, zmuszono go grać. Siadł i nową jeszcze zagrał „Berceuse“ Schumanna, potem parę „Pieśni bez słów“ Mendelssohna, dobrawszy najrzewniejsze, aby inną stronę swojego talentu pokazać.
Potem powrócił do księżniczki Stelli, rozpoczął coś o kwiatach, które wiedział, że lubiła, zabawił generała opowiadaniem o swej bytności na wyspie Malcie, zajął księcia Roberta dowcipnemi ucinkami z towarzystwa warszawskiego — podobał się wszystkim. Gdy wreszcie pora przysyła odjeżdżać, żałowano powszechnie, że go zatrzymać nie było można, bo Garbowski oświadczył, iż odjeżdża jutro — książę Robert prosił go, by o Brańsku nie zapominał. Wogóle wieczór upłynął, jak wśród najszczęśliwszych i najswobodniejszych czasów.
Na wychodnem, gdy już do powozów siadać mieli, Gozdowski zaprosił Garbowskich do siebie. Chciał się ze starym rozmówić ostatecznie. Zgodził się na to wolarz. Wysiedli przed dworkiem plenipotenta.
— Napijemy się u mnie ponczu, — rzekł, kryjąc swe nieukontentowanie, Gozdowski — a potem wrócicie do Żurbów.
— I na to zgoda! — odezwał się Zygmuś. — Tu