Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Plenipotent począł chodzić po pokoju.
— Bracie, — rzekł — namyśl się, uczyń coś dla tego szanownego domu bezinteresownie, uratuj ich! Zyskasz sobie najczcigodniejszych ludzi.
— Zyskasz ludzi, a stracisz pieniądze! zły handel! — odparł Garbowski. — To do niczego. Ludzi ja zawsze znajdę, gdy zechcę, a pieniędzy trudno.
Gozdowski próżno się na argumenty wysilał, napróżno chciał Zygmunta w pomoc pozyskać; chłopak zbywał go żartami, a ojciec twardą odmową.
— Wysokie progi na moje nogi. Zobaczymy, gdy się zniżą, to i Zygmusiowi przystęp będzie łatwiejszy. Dziewczyna (o zgrozo! tak zwał księżniczkę) podobała mi się, mógłbym mieć ładną synową.
Obu ich z tej myśli szalonej wywieść nie było podobna; naostatek Zygmunt, poncz wypiwszy, wstał i zakończył:
— Jedźmy, tatku, nie mamy tu co robić, trzeba czekać lepszych czasów.
Gozdowski wstrzymał starego w progu.
— Na miłość Boską cię zaklinam, daj pieniędzy! Nie stracisz ich, ręczę ci! Wybij sobie z głowy projekty niedorzeczne, a zrób poprostu spekulację. Poczekasz, to ci się może część dóbr dostać w najgorszym razie.
— Nie mogę, nie mogę, — odparł Garbowski — to darmo. Jechałem tylko dlatego, żeby coś dla Zygmusia zrobić i starać się jego uratować, bo inaczej chłopiec mi się zmarnuje. Jak nie można, szukać będę gdzie indziej. Dobranoc.
Gozdowski żegnał się, stał i sam wreszcie w ganku, gdy odjeżdżali, zawołał:
— Niech was wszyscy djabli porwą! Syn godzien ojca, a ojciec syna! Warjaty!

Nazajutrz rano z mecenasem ostatecznie rozmówić się było potrzeba. Książę Robert już nie przybył,