Moralność pani Dulskiej (1907)/Akt III
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Moralność pani Dulskiej |
Podtytuł | Komedya w trzech aktach |
Wydawca | Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów |
Data wyd. | 1907 |
Druk | Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Andziu! Andziu!... zbudź się.
Ha? co?...
Zbudź się — moja biedna Andziu!...
A!... to wielmożna panienka... ja zaraz... po mleko... (trze oczy).
Nie — nie. Ty już teraz nie pójdziesz po mleko. Już kucharka przyniosła. Ja się śniadaniem zajęłam.
Mama słaba — leży... Masz trochę kawy. Napij się. I bułkę zjedz.
A... tak... tak... Zapomniałam, teraz już wiem (zaczyna płakać). O Jezu! Jezusieczku!
Czego płaczesz? Teraz wszystko na najlepszej drodze. Najgorsze przeszło. Już mamcia wie o wszystkiem. Niechce pozwolić — ale musi. Tylko teraz ty i Zbyszko musicie być stałymi i przemódz wszystko swoją miłością. Mama sama będzie wzruszona...
Ja pójdę w piecach palić.
Nie... nie. Daj spokój. Lepiej żebyś już się do niczego nie mieszała. Bo jak zaczniesz znów być służącą, to będzie jeszcze gorzej. Siedź tu spokojnie i czekaj co będzie.
A bielizna niezmaglowana...
Nie turbuj się. Teraz się przyjmie pokojową i ona już za ciebie to wszystko zrobi. Ty teraz jesteś narzeczona Zbyszka, to przecież nie możesz chodzić do magla ani w piecach palić. Pij kawę... moja złota...
Dziękuję panience — nie mogę. Mnie tak od tego wczorajszego, że aż no... ha... (obciera nos). O Jezu!...
Moja Andziu — ja wiem, że to przykre przejścia, ale to trudno. Zobaczysz, że jeszcze będziesz bardzo szczęśliwa za Zbyszkiem. Ubierzesz się inaczej — natrę ci ręce gliceryną — nauczę cię ładnie pisać — nie będziesz nic robić.
E! gnić bez roboty...
Ha — będziesz mieć inne zajęcie. Potem ja będę zawsze z tobą i przy tobie. Ja za mąż nie pójdę, bo ja nie mam zdrowia, a mamcia mówi, że do zamążpójścia to trzeba mieć końskie zdrowie. I właśnie chciałam ci powiedzieć, że... co do tego jakiegoś dziecka, coś ty mówiła, a co ja nie rozumiem... to jeżeli ty już byłaś zamężna i boisz się, że niby podobno mężczyzni niechętnie się żenią z wdowami co mają dzieci... to nie bój się. Ja się tem dzieckiem zajmę — wychowam. A co by mi mamcia dała na wyprawę czy na posag, to dla dziecka oddam... Ja sobie tak umyśliłam dziś w nocy. Ja chciałam iść do klasztoru, bo tam cicho i tak miło musi być za murami, jak dzwonek rano dzwoni w maju. Ale przecież i na świecie można mieć ciszę. I wolę się dla ciebie poświęcić. No... jedz bułkę... jedz... A ty za to musisz być dla mnie bardzo dobra i mówić do mnie — moja złota, dobra, kochana Melu... no... powtórz...
Co też panienka... co też panienka...
Mów mi Melu — a ja tobie... Andziu.
Kiedy ja Hanka.
Nie, jak Zbyszkowa żona — to Andzia.
Pycha... dziewiąta blisko — w domu cisza — pensya się wściekła na dziś... pycha!...
Cicho! mamcia chora.
Hesiu, jakże tak można.
Cóż ty to na seryo bierzesz? Przecież to cała komedya. Gzy, nic więcej. Hu... zimno tu... W piecu nie palą. Co to są zaburzenia familijne (nagle siada przy Hance). Powiedz!... czy ty pierwsza zaczepiałaś Zbyszka, czy on ciebie?
Że też się panienka Boga nie boi...
O! już się nauczyłaś Boga wzywać nadaremno. Jeszcze do naszej familii nie należysz. Hi! hi! Czy ty sobie wyobrażasz, ciućmo jedna, że się Zbyszko z tobą naprawdę ożeni?
Hesia — nie rób jej przykrości.
Ale nie — nie. Przyobiecuję być nawet drużką i powieść do ołtarza uroczą oblubienicę. Patrz, Mela, jak mi nogi urosły od wczoraj.
Zaziębisz się.
Co się tu dzieje? Wy tutaj? Nie na pensyi?
Niema nas kto odprowadzić.
Ja pójdę.
Ty? — odprowadzać panienki? no! no!... idźcie się ubierać.
Ale z pensyi nici, mamciu.
Naturalnie. Wszystko tak i to przez... (Mela całuje matkę w rękę). Czego chcesz?
Proszę się do tego nie mieszać. (Mela odchodzi do swego pokoju ze spuszczoną głową). (do Hanki) Ty idź do pokoiku, gdzie się składa brudną bieliznę. Tam siedź — nie ruszaj się, aż cię zawołam. Z kucharką ani słowa, ani z nikim. Rozumiesz? Twoja matka chrzestna, ta Tadrachowa, co prała dwa razy, zawsze mieszka na Św. Józefa?
Tak, proszę wielmożnej pani.
Dobrze — a teraz idź! (Hanka odchodzi do sypialni małżeńskiej). (do Hesi) Posłałaś list do ciotki?
Posłałam. I powiedziałam, żeby stróż prosił, że mamcia prosi żeby ciocia zaraz przyszła (Dulska siada zgnębiona). Proszę mamci — może prochy pościerać? (Dulska robi gest, że jej wszystko jedno. — Chwila milczenia). Proszę mamci... czy Zbyszko naprawdę się z tem czemś ożeni?
Daj ty mi spokój!
Daj ty mi spokój.
Zresztą Mela to mniejsza, bo ona i tak idzie na starą pannę, ale ja...
A ja ci mówię, daj ty mi spokój, bo się na tobie skrupi.
Tylko proszę mamy... ja nie rozumiem, jak mamcia tego nie widziała. Ja to już oddawna wypenetrowałam... ja...
Gdzie Hanka? (milczenie). Pytam się, gdzie Hanka?
Oblubienica z Lammermooru rądle myje.
Na stołeczku pod piecem — ręce w małdrzyk, a buzia w ciup.
Trzeba inaczej się nią zająć (milczenie). Bo... jeżeli... no... zresztą — ja wychodzę, za chwilę wrócę. Muszę jakiś porządek zrobić.
Postaw łoże pod baldachimem w salonie...
Milcz!
Niechce mi się... niechce mi się... Cake walk! cake walk! (robi kilka pas). Hanuś, słodka narzeczona... — dziewczę z buzią jak malina...
Idź... ty... (wychodzi szybko).
Idź no, idź... (wychodzi Hesia — Dulska zawiązuje mocniej głowę — słyszy trzepanie dywanów — nadsłuchuje — porywa się — biegnie do okna — otwiera i krzyczy całkiem innym głosem). Nie wolno... na dziedzińcu się trzepie... nie wolno!... (wraca).
Ciocia powiedziała, że przyjdzie zaraz.
Teraz idź, ubierz się.
A potem żeby trochę na spacer? co?
Co ci w głowie? tu taki szkandał za pasem, a ona na spacer?
No dobrze... dobrze... już idę! (wybiega do siebie).
Tak.
Właściwie nie powinnam przyjść po tak dotkliwej obrazie, ale w nieszczęściu powinno darować się winy. Cóż zatem ciocia sobie życzy?
Zlituj się! ratuj!... wybaw mnie z tego położenia. Przecież taki ożenek dla Zbyszka to ostatnia zguba. Jak ja ludziom w oczy spojrzę?
Moja ciociu... sama ciocia piwa nawarzyła. Ja radziłam — odprawić Hankę.
Ale kiedy ci wytłumaczyłam dlaczego ją trzymam, sama się zgodziłaś, że tak lepiej. Ja to przecież zrobiłam dla jego dobra. Patrzeć już nie mogłam, jak się wisusował. To się nieraz robi. Ja nie pierwsza i nie ostatnia.
Tak... zapewne...
Radź! ratuj! ty masz doskonały złodziejski spryt — ty coś wymyślisz. Przedewszystkiem — weź tę, tę Hankę, do siebie. Wyrzucić jej nie mogę, bo obniesie nas po mieście. U ciebie będziesz ją pilnować, żeby z nikim nie pyskowała.
A już co to — to nie... Dziękuję za taki mebel. Nigdy nie wiadomo z takiemi co w trawie piszczy. Ale trzeba rzeczywiście coś zrobić, bo i dla nas samych to bardzo nieprzyjemne. Mój mąż aż jeść kolacyi nie mógł, jak się o tem dowiedział. Czy ona ma jaką rodzinę?
Ma tu tylko matkę chrzestną — praczkę...
Trzeba ją tu sprowadzić.
Posłałam po nią kucharkę.
Może się wyda coś o tej Hance... może ona już dobrze tam na wsi się bawiła. Jeżeli się Zbyszko dowie... choć według mego przekonania, Zbyszko jedynie tylko na złość cioci to wszystko zrobił.
Proszę cioci się uspokoić. To nic nie pomoże. Tu trzeba radzić energicznie. Co ona mówi?
A cóż ona może mówić. Nic.
To jeszcze całe szczęście, że ona zdaje się głupia — bo jakby tak wzięła na kieł. Niech jej ciocia da wódki i chleba z masłem.
Co?
Już ja wiem co mówię. Miodem się muchy bierze, nie octem.
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
A to wy!... (do Juljasiewiczowej) Ta praczka.
Niech mnie ciocia pozwoli! (do Tadrachowej) Nie, moja dobra kobieto — my tu was zawezwali całkiem o co innego.
Rączki całuję...
Tu chodzi o Hankę...
A...
Widzicie, tak się stało. Hance trafia się doskonały mąż.
Cóż ty...
Zaraz ciociu — doskonały mąż. Otóż, ponieważ to jest poczciwy rzemieślnik — wychowanek cioci, więc my chcemy naprzód wiedzieć, jaka też to uczciwość Hanczyna. Bo to w takiej małej mieścinie, to rozmaicie, jak to pani Tadrachowa wie...
Właśnie... więc co do Hanki. Jak się ona tam sprawiała w domu. Tylko niech Tadrachowa powie pod przysięgą — jak na spowiedzi, bo to ważna sprawa.
Niby... co do Hanki? A, wielmożna pani — to dziewczyna była jak szklanka. Nawet rysy nie było.
Moglibyście na to przysiądz?
Przed Przenajświętszym Sakramentem. Za nią, jak za siebie.
No... a ten finanz wach?
To insza inszość. On się z nią zaręczył. Ale co do tamtego — to o!... tylko że nie było pieniędzy, niby na gospodarstwo, więc bez to się to ślimaczy. Ale to całkiem uczciwie i honorowo — to sam ksiądz proboszcz może poświadczyć.
A... to już... chyba wielmożna pani gospodyni wie, bo przecie dziewczyna niby tu... jakby pod opieką... (chwila milczenia).
Może się pani Tadrachowa wódki napije.
Rączki całuję wielmożnej pani — ja przysięgłam od wódki (śmieje się).
Ale od likierku?
No... chyba...
Daj, Anielko, coś słodkiego (Dulska wychodzi). Pani Tadrachowa myśli, że Hanka może z czystem sumieniem iść za tego co jej się trafia?
Proszę wielmożnej pani, jak się jemu podoba, to chyba nie będzie taki skrupulant. To u państwa takie wymysły. A potem, czy ja wiem (Dulska wraca z kieliszkiem likieru i stawia przed Tadrachową).
Rączki całuję — rączki całuję (pije) hi, hi, hi...
Dobre?
Aż mgli, takie dobre.
Więc...
Rączki całuję wielmożnemu młodemu panu gospodarzowi... rączki całuję...
Czekajcie no... to wyście mi kiedyś nosili ubranie do krawca?
Ja, wielmożny panie — po ostatniem praniu.
Wy jesteście krewna Hanki?
A to się doskonale składa. Muszę was zawiadomić, że ja się z Hanką żenię.
Wielmożny pan ze mnie głupią robi!
Żenię się! (patrzy na Dulską) żenię się i to bardzo prędko. Chodziłem się dowiedzieć, jakie formalności. Gdzie Hanka chrzczona? Trzeba prędko jej metrykę. Rozumiecie? Zresztą przyjdźcie jutro, to się wszystko ułoży (wychodzi do siebie).
W imię Ojca i Syna... chyba wielmożny młody gospodarz jest pomylony, albo bardzo na honorze delikatny.
Jak wy to rozumiecie?
A cóż wy myślicie, że ja pozwolę na to małżeństwo!
A, broń mnie Boże! Bez błogosławieństwa mamusi my ta do ołtarza nie pójdziemy. Ale chyba wielmożna pani gospodyni nie będzie dęba stawać, żeby się uczciwa rzecz nie stała... Skoro młody pan tak chce, to już od Boga natchniony, aby sierocie krzywdy nie robić. Całe jej wiano była ta uczciwość, a dziś nikt jej nie weźmie, bo bogactwem swego pohańbienia nie przykryje, a jeno jeszcze pieniędzami ludziom oczy mydlić można...
Tak... macie racyę... pieniędzmi... Może jeszcze kieliszeczek? — Anielciu!
Nie mam więcej.
Ciociu! może ofiarować pewną summę...
Jezus, Marya — tylko się za kieszeń trzymaj!
Pomów ty jeszcze ze Zbyszkiem — moja droga — może on ciebie usłucha. Bój się Boga... płacić... Jak on powie, że niechce, to wszystko się ułoży. Pomów z nim!...
Dobrze. Ale wie ciocia, że to będzie twardo. (do Tadrachowej) Więc powiadacie, że pieniądze...
To grunt, wielmożna pani. Taki już teraz świat. Jeden Judasz drugiego za pieniądze sprzeda. Oj czasy! czasy nastały. Ani paszy dla bydła, ani uczciwości ludzkiej.
Macie racyę. My tu jeszcze z panią gospodynią chcemy się naradzić.
Co do Hanki? Jakaż tu rada? Młodzi chcą jedno drugie. Wielmożna pani nie będzie twarda. Przecie dzieje się to i po hrabskich domach, że się z niższymi żenią, a Hanka znów jest i ślubna, i znowu nie takie tam co, bo też z familii zasiedziałej, choć stanu murarskiego.
Całuję rączki pani gospodyni. Idę już — Panu Jezusowi oddaję — całuję rączki. A niech mamusia nie będzie twarda... (wychodzi).
Słyszałaś?... mamusia? jak to sobie prędko taka pani pozwala... Dusi mnie formalnie... No! no
Będę mówić ze Zbyszkiem. Niechże ciocia idzie do swego pokoju — proszę cioci.
Zlituj się... rób wszystko co można... powiedz, że ja i Felicyan tego nie przeżyjemy — że się go wydziedziczy... że złamanego centa nie dostanie nigdy — że...
Dobrze, dobrze — już wiem. Tylko niech ciocia mnie zostawi samą.
Pst... pst... ciociu!...
A! czego chcesz?
Cóż mama? pozwala?
Proszę Meli iść do siebie i nie pokazywać się tutaj!
Ach, Boże! Boże! co to będzie! (znika).
Zbyszko! proszę cię tu na chwilę.
O co chodzi?
Właściwie czego chcesz.
Przedewszystkiem — nie patrz na mnie jak na wroga, bo ja twoim wrogiem nie jestem, mimo twego obchodzenia się ze mną. Mnie się zdaje, że ty nawet będziesz rad pomówić z kimś, kto ma zdrowy rozsądek i z boku patrzy na twoje postępowanie. Chodź-no tu... nie ciskaj się. Przecież o wszystkiem można podyskutować.
Jeżeli o Hance, to niema żadnej dyskusyi. Tak będzie i basta.
Naturalnie. I nie wyobrażaj sobie, że ja jestem przeciwna twemu projektowi. Owszem. Skoro chcesz „naprawiać” — tylko namawiać cię na to należy. Ciocia chciała, żebym twoją narzeczoną wzięła do siebie — ale...
No?
Odmówiłam.
Mam męża i... c’est le premier pas qui coûte — a tam, gdzie niema zmysłu moralnego, jak u takiej dziewczyny — to nigdy niewiadomo co i jak.
Czy to mi miałaś do powiedzenia?
Ach, czekaj!... coś z Hanką trzeba zrobić. Na nową służbę nie pójdzie. Na „stancyę“ ją oddasz — Boże drogi! — takie milieu to ostatnia zgnilizna i rozpusta... a przy takich instynktach do dnia ślubu. Może na pensyę... ale wątpię czy wezmą, a potem...
To są wszystko drwiny.
Wątpię czy mamcia ją będzie mogła długo trzymać w składziku... Cóż więc zrobisz?
Naturalnie — już o jakichkolwiek relacyach ze światem mowy być nie może.
Masz racyę. I ja także. Ale... żyjemy w ciągłym kontakcie.
Pluję na kontakt!...
Naturalnie. Tylko... musicie sobie sami wystarczyć. Nie znam jej — musi mieć dużą inteligencyę wrodzoną.
Ty to rozwiniesz — więc z moralnej strony niema obawy. Tylko materyalna.
Mam ją w pięcie.
Tak się mówi. Ale ty masz pensyi 60 złr. I oprócz tego masę długów. Kondykt w powietrzu. Z tego we troje — to nędza. Hanka nie zarobi nic, chyba że będzie u siebie samej sługą... no, ale i to... a ty przyzwyczajony do puszczania pieniędzy swoich i nie swoich...
Tak. Ale głównie o te pieniądze. Bo niby z czego żyć? Wieczorami możesz pisać. Mój mąż ci da jakie kawałki do odrabiania w domu... ale... i to...
Daj ty mi spokój.
Bądźmy logiczni. Mieszkanie już jeden pokój z kuchenką 25 do 30-tu. Na życie — gulden, co jest nędzą. Ale — skoro się kochacie... To już cała pensya. A gdzież reszta?
Będę robił długi.
Mamcia ogłosi — nikt centa nie da. A rodzice jeszcze żyć mogą i trzydzieści lat. Będziesz nędzarzem długo, bardzo długo... no — ale...
Daj ty mi spokój.
Puść mnie!
Nie puszczę... Tu się rozchodzi o coś więcej, jak o głupie na złość... matce.
To nie na złość... Ja chciałem raz zetrzeć w proch to podłe, to czarne, co tu jest duszą złych czynów w tych ścianach. Chciałem raz wziąść się za bary z tem czemś nieuchwytnem i...
I wziąłeś się za bary — szamotałeś — pokazałeś kły, a teraz musisz uledz.
Nie muszę... nie ulegnę...
Masz siły do takiej ciągłej walki?
Aha! aha!... nawet nie odpowiadasz. Ty jesteś zupełnie już wyczerpany. Ciebie ta jedna noc zmogła, a cóż dopiero całe takie życie...
Cóż ja? Ciocia powiedziała, że ja mam złodziejski spryt. Tak! Bo zgodziłam się z życiem i kradnę to, co jest najmilszego. To jest szczyt mądrości. Walczyć? Don Kiszot!... Śmieszne... zresztą, sam powiedziałeś — wyciągniemy kopytka.
Ty umiesz budzić we mnie kołtuna...
Ależ on na chwilę w tobie nie zasnął. Ty się z nim nie borykaj. To na nic. Wiesz sam. Zresztą, co ty od cioci chcesz? Ona cię kocha. Dała ci życie.
Ha! ha!... ja się na świat nie prosił.
To komunał. Wychowała cię, według niej, najlepiej.
Najlepiej!... to zgroza słuchać co ty mówisz.
Według niej. Wszystko to zrobiła przez miłość dla ciebie. I teraz ona płacze, Zbyszku... ona płacze...
Nie — e!... to jest... matka.
No... i co będzie, Zbyszko?
No... no...
Jest jeszcze czas.
Nie, nie — takie rzeczy przecina się odrazu. Raz, dwa... Zobaczysz — odetchniesz, jak z tem skończysz.
Ale jak?
Już my na to poradzimy.
Będzie skandal.
I przeprosisz matkę?
Za co?
Zrób to — obraziłeś ją bardzo. Ona chora, ona biedna (biegnie do drzwi). Ciociu!
Ale... krzywda się jej nie stanie.
Proszę cię, już ja w tem będę. Ciociu.
Ciociu! Zbyszko cofa, co powiedział. Powrócił do rozumu... i przeprasza ciocię.
No widzisz... znów klnie.
Ach, to głupstwo. To niema znaczenia.
Ma! ma! znaczenie... ma!
Cofasz się?
Tak... tak... będę tym, kim byłem!... a! możecie być dumni. (z wybuchem nerwowym) Ach! jak ja się będę teraz łotrował! jak ja się będę łotrował!...
Dopóki się nie ożenisz... dobrze nie ożenisz... z panną fajną, z dobrego domu.
Dopóki się dobrze nie ożenię... z posagiem, z kamienicą — z dyabłem — z czortem... (wybiega do swego pokoju).
Boże! Boże!
Nie rozumiem.
Tadrachowa!
Rączki całuję... jestem... jestem...
Moja Tadrachowa, zaszły tu pewne zmiany. Młody pan żenić się z Hanką nie chce.
Jakże to! sam mi to godnie oświadczył.
Ale się namyślił.
Tak niby — mir nichts, dir nichts?
Pod błogosławieństwem matki.
Nikt jej ukrzywdzić nie chce. Pani gospodyni jest bardzo zacna osoba i może tam coś nie coś... Hance da jako odszkodowanie.
Nie galopuj się (Tadrachowa milczy).
No... czy ja wiem co i jak...
Proszę wielmożnej pani — święty związek małżeński, a pieniądze to całkiem insza inszość.
No... tak. Ale dobre i to. Każda inna matka to by dziewczynę wygnała bez dobrego słowa. A tu się jeszcze troszczą i chcą coś dodać... No, moja Tadrachowa — przyznajcie, że takich ludzi to mało na świecie.
Ja zawsze mówiłam, że to święte państwo. Ale... krzywda krzywdą...
Może być.
Jak myślicie — co i jak?
Proszę wielmożnej pani — to już Hanki rzecz. Trzeba mi z nią pogadać...
Naturalnie. Zaraz wam Hankę przyślemy. Chodźmy, ciociu.
Całuję rączki wielmożnym paniom (Dulska wychodzi).
I... miejcie rozum. Bo to tylko dobre serce pani, a żaden mus. Rozumiecie?
Niby... (wchodzi Hanka — Juljasiewiczowa wychodzi).
Jak się macie.
A to ci dopiero! a to ci dopiero!
Wiecie? no!
A jakże... chciał się żenić.
A!...
A teraz nie chce.
A niech go pokręci z jego żenieniem. Co mi tam po takim ożenku. Ja do tego, czy co? Poniewierajom mną już od wczoraj. Myśleli, że wielki cymes.
Zawszeć to — honorowo.
E!...
I byłabyś panią — kamieniczną.
Lepiej, jak za tego twego finansa. Bo choć to niby coś, ale zawsze trybelulka.
To moja rzecz. Ale by mną nikt nie poniewierał. Każden ma swój honor.
To ty nie obstajesz, żeby się pan z tobą żenił.
Powiedziałam — co mi taki morowicz. Niech ta będzie moja krzywda.
Oni cię ta nie ukrzywdzą. Chcą ci dać coś na rękę.
Daj ta matka chrzestna spokój... daj ta matka chrzestna spokój...
Daj ta matka chrzestna spokój...
Ta to żadna łaska — ja już za ciebie będę gadać... ja cię skrzywdzić nie dam.
Daj ta matka chrzestna spokój.
No i cóż? naradziłyście się? Trzeba się spieszyć, bo już późno. Czas iść do miasta.
Proszę wielmożnych pań — to tak. Hanka gada, że wielmożny pan sam obiecywał ożenek...
Pan żartował. Hanka tego na seryo nie myśli.
Byli świadkowie, proszę łaski wielmożnej pani.
Wielmożna pani gospodyni.
To bezczelność.
Zaraz, zaraz. Tu już mowy niema o ożenku. Pan żartował, powtarzam wam! Hanka dobrze wiedziała, co robi.
Ja za nią, jak za siebie...
A że ciocia chce coś z łaski zrobić, to powinniście być wdzięczni... Więc ja tak myślę, że...
Nie galopuj się.
No... kilkadziesiąt koron... (nagle Hanka podstępuje do stołu i staje zuchwale pomiędzy nimi).
Ja ta będę gadać.
Daj ta matka chrzestna spokój. Jak chcą mi moją krzywdę płacić — niech płacą!!!
Patrzcie, jak się rozzuchwaliła.
A ino... płaćcie! płaćcie!... A nie — to chodź matka chrzestna, i tak zapłacą. Są sądy i alimenta, a ja przysięgnę...
Jezus, Marya! tego tylko brakuje.
Dziewczyno! i ty miałabyś sumienie?
O! a ze mną to mieli sumienie zrobić to, co zrobili? Jak nie mieli sumienia, to niech teraz płacą!
Hanka... ta nie krzycz.
Zlituj się — daj jej, co chce — tylko nie dopuść do skandalu...
Ileż chcesz?
Dajcie tysiąc koron.
Co?
Tysiąc koron (chwila milczenia — kobiety mierzą się długiemi spojrzeniami).
Niech ciocia da, bo będzie skandal.
Boże mój drogi!... (do Hanki) Cóż ty ze skóry mnie chcesz obedrzeć?
A mnie tu w tym domu nie obdarli z uczciwości. Ja prosiłam się, żeby mnie puścić. Chodźcie, matko chrzestna!
Podpiszę!
I nigdy się nas czepiać nie będziesz?
Ja nigdy. Ale co ta ono zrobi jak dorośnie, to już jego rzecz i Pana Boga.
Do tej pory ja już żyć nie będę. Chodźcie!... (wychodzą do sypialni).
Ciociu!
Czego?
Ciociu, co się dzieje? Hesia, cały czas podsłuchuje i tak się śmieje... co się dzieje?...
Chwała Bogu!... (Juljasiewiczowa wchodzi do sypialni — po chwili wychodzi Hanka, Tadrachowa, Dulska).
A teraz kuferek i jazda — żeby mi was w minutę nie było.
Idziemy, proszę łaski pani. Całujemy rączki.
Ta chodźcie, matko chrzestna, ta co się kłaniacie (wychodzi z Tadrachową).
Ach!... (upada na sofę). Jezus, Marya! co za dzień!... no!... ledwo żyję... przecież to straszne, co ja przejść musiałam. Tysiąc koron!...
Widziała ciocia, że był nóż na gardle.
Dowidzenia cioci. Idę do siebie. I ja dostałam migreny z tego wszystkiego. Ale... może teraz ciocia mogłaby nam mieszkanie wynająć.
Nigdy... u mnie dom spokojny, moja droga... potem, możecie niezapłacić, a ja teraz muszę odbić to, co mi wydarli.
Ciocię to nic już nie nauczy...
A czegóż to ma mnie uczyć i kto? Ja sama, dzięki Bogu, wiem co i jak się należy. (Juljasiewiczowa wzrusza ramionami i wychodzi — Dulska biegnie do drzwi Zbyszka) Zbyszko — idź do biura! (do dziewcząt) Hesia, kurze ścierać... Mela, gammy... (do sypialni) Felicyan... do biura... (wpada Hesia) Żywo... Mela!... (wchodzi Mela) Otwieraj fortepian... no! będzie znów można zacząć żyć po Bożemu... (wybiega do kuchni — w głębi przez przedpokój widać jak Tadrachowa z Hanką przenoszą kufer).
Całuję rączki panience... jedna panienka tu co warta. Niech się ta panience powodzi... a innym to niech... (robi groźny gest ręką).
Zbyszko! Hanka się wyprowadza!... Zamknął się... Zbyszko!
Mela! zwaryowałaś!... (słychać ciężkie zamknięcie drzwi).
Mama ją wyrzuca, Zbyszko!... Już drzwi się za nią zamknęły. (biegnie do okna) Nie widać jej... o!... idzie — niesie kuferek... Gdzie ona idzie? Taki śnieg!... znikła za rogiem. Boże mój! (płacze).
A ja wiem! a ja wiem! wszystko słyszałam — co to? świeci się coś... papierek... (na czworakach pełza pod fortepian).
Gdzie ona tak poszła? ona była zapłakana...
Hesia, nie śmiej się... tu stało się coś bardzo złego. Jakby kogoś zabili... Hesia! Ona się jeszcze utopi!
Ona się nie utopi!... wzięła tysiąc koron i pójdzie za swojego finanz wacha!
Cicho, Hesia! Cicho! nie śmiej się, Hesia!
Ona wzięła tysiąc koron! i pójdzie za swego finanz wacha. (Kurtyna zapada).