Mohikanowie paryscy/Tom XIV/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XIV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Gabinety oddzielne.

W niedzielę, kiedy miało nastąpić pierwsze posiedzenie do portretu Pszczółki, Petrus oczekiwał w swej pracowni od ósmej zrana, chociaż goście jego przybyć mieli dopiero o dwunastej.
O dziesiątej kazał się zapytać kapitana, czy chce zjeść razem z nim śniadanie. Ale Jan trochę tajemniczo doniósł mu, że kapitan nie wrócił wczoraj do domu. Petrus na tę wiadomość uczuł zadowolenie. Obawiał się, aby Regina nie spotkała czasem kapitana.
Jeżeli natury takie, jak Ludowik i jak Jan Robert, czuły czasami wstręt do tego człowieka, cóż dopiero w porównaniu arystokratyczna organizacja Reginy?
Zdawało mu się teraz, że wolałby jej powiedzieć, iż jest zrujnowany i zmuszony sprzedać wszystko, aniżeli przyznać, że ma wszelką szansę zostać miljonerem, odziedziczając majątek swego ojca chrzestnego.
To też wydał rozkaz Janowi, aby na wypadek gdyby ojciec chrzestny powrócił w czasie bytności Reginy w jego pracowni, powiedział mu, że ma posiedzenie.
Poczyniwszy te ostrożności, zjadł śniadanie ze wzrokiem utkwionym w zegar.
O jedenastej przyrządził sobie paletę, jak można najwolniej. O wpół do dwunastej zaczął kreślić obraz białą kredką na płótnie. O dwunastej powóz zatrzymał się przed bramą. Petrus położył na krześle paletę i wybiegł na schody.
Od pierwszego dnia traf był mu przyjaznym Regina sama tylko towarzyszyła Pszczółce.
Powiedzieliśmy już, że Regina na pierwszy raz obrała niedzielę. Margrabina de la Tournelle nie mogła w żaden sposób opuścić wielkiej mszy w swojej parafji Saint-Germain de Pres. Regina więc na ten raz przybyła sama z Pszczółką.
Pszczółka podbiegła do swego przyjaciela Petrusa z oznakami radości. Nie widziała go już bardzo dawno.
Regina podała rękę malarzowi. Petrus ujął tę rękę, odsunął brzeg rękawiczki i złożył na niej długi i serdeczny pocałunek. Poczem pokazał im przygotowania. Regina potwierdziła we wszystkiem układ obrazu.
Co do Pszczółki, ta zachwycona była kwiatami.
Petrus w wigilię dnia tego, chcąc ich dostać, zrabował oranżerję Luksemburskiego i Botanicznego ogrodu.
Rozpoczęto posiedzenie. Malować portret Reginy, było rozkoszą. Robić portret Pszczółki, było upojeniem. Przy pierwszym Regina była modelem.
Przy drugim stała się jego doradzcą. Ten tytuł doradzcy dawał jej prawo zbliżania się do Petrusa, oparcia się na jego ramieniu, zniknięcia wraz z nim po za płótnem. A wtedy, w tych chwilach szybkich jak błyskawice, włosy młodej kobiety dotykały zlekka twarzy Petrusa, oczy jej opowiadały mu cuda miłości; usta pieściły go swym oddechem, który umierającego byłby przywrócił do życia, a żywego uniósł w niebiosa.
Następnie, po danej radzie, Petrus brał się nanowo do pracy, patrząc na Reginę. Czyż potrzebował patrzeć na Pszczółkę? wszak byłby zrobił portret dziewczęcia z zamkniętemi oczyma...
Nakoniec trzeba było powiedzieć coś przecie, nie dlatego, aby młodzi ludzie czuli tego potrzebę, gdyż byłoby im wystarczyło patrzeć i uśmiechać się do siebie; a spojrzenia i uśmiechy więcej daleko od słów mówiły. Jednakże trzeba było mówić.
Petrus opowiedział zatem o zniknięciu Róży, o rozpaczy Ludowika, o obietnicy Salvatora, że ją odnajdzie i dziwnej przysiędze Ludowika, który obiecał ją poślubić, choćby była bogatą.
Ze swej struny Regina opowiedziała, że Karmelita dała się słyszeć u niej panu Sosthene de la Rochefoucauld, że miała tamże świetne powodzenie i otrzymała upoważnienie do wystąpienia w Operze.
Poczem Petrus zapytał się o panią de Marande.
Pani de Marande była zawsze najszczęśliwsza z kobiet na świecie. Prawda, że pan de Marande robił różne szaleństwa dla nowej kochanki, ale był zarazem tak pełen względów dla swej żony, zastawiał jej wolność działania tak nieograniczoną, że w usposobieniu serca i umysłu, w jakim znajdowała się pani de Marande, mogła tylko być mu za to nieskończenie wdzięczną. Zresztą interesy pieniężne i polityczne bankiera szły jak najlepiej, wybierał się właśnie do Londynu, aby ułożyć się o pożyczkę dla Hiszpanji w sumie sześćdziesięciu miljonów i było niewątpliwem, że przy pierwszem przechyleniu się króla ku opiniom liberalnym, obrany zostanie ministrem.
Następnie Regina zapytała o Fragolę.
Widywała rzadko młodą dziewczynę; jak owoc, którego nosiła nazwę, ukrywa się wśród trawy, tak Fragola ukrywała się w swem szczęściu. Chcąc ją widzieć, Regina musiała sama iść do niej, ale będąc tam, wracała zawsze z sercem uspokojonem i twarzą uśmiechniętą, jak anioł przeglądający się w niebiosach.
Petrus przez Salvatora miewał o niej częste wiadomości. Nic więc dziwnego, że Regina dopytywała się o Fragolę.
Łatwo pojąć, jak szybko uciekał czas przy tem słodkiem zatrudnieniu.
Malować zachwycającą twarzyczkę dziecka, patrzeć w zachwycającą twarz młodej kobiety, zamieniać z dzieckiem uśmiechy, z młodą kobietą spojrzenia, słowa, prawie pocałunki!
Zegar zwrócił uwagę Reginy.
— Czwarta! zawołała.
Spojrzeli na siebie. Zdawało im się, że zaledwie dwadzieścia minut byli z sobą. Trzeba było się rozłączyć. Ale pojutrze miało być znowu posiedzenie, a wieczór z poniedziałku na wtorek, to jest nazajutrz, Regina spodziewała się, że będzie mogła poświęcić godzinkę Petrusowi w oranżerji bulwaru Inwalidów.
Wyszła nareszcie z Pszczółką.
Petrus patrzał za niemi przechylony na poręczy dopóki nie zniknęły na dole. Poczem pobiegł do okna, aby je widzieć jeszcze w chwili, gdy wsiadać będą do powozu. Nakomec patrzał za powozem, dopóki nie zniknął mu z oczu. Wtedy zamknął drzwi i okiennice pracowni, jak gdyby się obawiał, aby woń tej czarującej wizyty nie ulotniła się czasem. Dotykał się wszystkich przedmiotów, które miała w ręku Regina i znalazłszy jej batystową chusteczkę oszytą brukselską koronką, którą zostawiła przez zapomnienie, czy też może z umysłu, wziął ją w obie ręce, zanurzył w niej twarz i oddychał jej wonią.
Cały był zatopiony w słodkiem marzeniu, gdy nagle wszedł kapitan z głośnemi objawami radości. Znalazł nakoniec w tych nowych Atenach dom, który mu się podobał. Nazajutrz akt sprzedaży miał być przeprowadzony u notarjusza. Petrus winszował serdecznie kapitanowi.
— A! chłopcze! powiedział marynarz, zdaje się, że jesteś zadowolony z mego przeprowadzenia?
— Ja? zapytał Petrus. Przeciwnie, i na dowód tego proszę cię ojcze, abyś zatrzymał nadal u mnie swój lokal, pod tytułem letniego mieszkania.
— Dlaczegóżby nie, odrzekł kapitan, ale pod tym tylko warunkiem, że będę ci płacił komorne w cenie, jaką sam oznaczę.
Układ został przyjęty przez obie strony.
Trzej przyjaciele mieli się zejść na obiad.
Jan Robert i Ludowik przybyli o piątej. Ludowik był bardzo smutny, nie otrzymano żadnej pewniejszej wieści o Róży, Salvator rzadko i tylko na chwilę powracał do siebie dla zaspokojenia Fragoli, która oczekiwała go zawsze tylko nazajutrz wieczór, lub na trzeci dzień rano.
Dla rozerwania Ludowika, którego smutek żywo podzielał kapitan, zdecydowano się obiadować u Legriela w Saint-Cloud.
Ludowik i Petrus mieli jechać powozem, Jan Robert i kapitan konno. O szóstej wyruszyli, o trzy kwadranse na siódmą zasiedli już wygodnie w osobnym gabinecie u Legriela.
Liczne i wesołe towarzystwo zebrane było w restauracji, szczególniej też z przyległego gabinetu rozlegały się hałaśliwe rozmowy i śmiechy.
Z początku nowoprzybyli nie zwracali na to uwagi.
Byli głodni, a zatem szczęk łyżek i talerzy głuszył rozmowy i śmiechy. Wkrótce jednak Ludowik zaczął słuchaj uważniej. Był on najbardziej smutny i wskutek tego najmniej roztargniony ze wszystkich. Uśmiechnął się zlekka.
— Dosyć! powiedział, słyszę tu głos, mógłbym nawet powiedzieć dwa głosy znajome.
— Czyżby to był głos milutkiej Róży? zapytał kapitan.
— Nie, na nieszczęście, odrzekł Ludowik z westchnieniem, jestto głos weselszy, ale nie tak czysty.
— Jaki zatem? zapytał Petrus.
W tej chwili głośny wybuch śmiechu przebiegłszy cala gamę tonów, odbił się z przyległego gabinetu. Wprawdzie wszystkie gabinety, które na wypadek większego zebrania mogły być zamienione na jeden duży pokój, przedzielone tylko były ściankami z papieru naklejonego na płótnie.
— W każdym razie śmiech ten jest szczery, powiedział Jan Robert, za to ręczę.
— O! możesz zaręczyć, kochany przyjacielu, gdyż te dwie kobiety w przyległym gabinecie są to: księżniczka Vanvres i hrabina du Battoir.
— Chante-Lilas? zawołali jednocześnie dwaj przyjaciele.
— Tak, ona sama; słuchajcie tylko...
— Panowie, odezwał się Jan Robert, trochę zmieszany, czyż wolno nam podsłuchiwać to, co mówią w przyległym pokoju?.
— A, nie nasza w tem wina, jeżeli mówią tak głośno abyśmy słyszeli; widać, że nie mają sekretów, powiedział Petrus.
— Masz zupełną słuszność, mój synu, odezwał się Berthaut, ja mam co do tego takie samo zdanie. Ale zdaje się, że do tych głosów kobiecych miesza się także głos męski.
— Zapewne jest ci wiadome, kochany kapitanie, dorzucił Jan Robert, że każdy głos ma swoje echo; tylko w ogólności echem głosu kobiety jest głos męski, gdy na odwrót, echem głosu męskiego, jest głos kobiecy.
— Jeżeli jesteś tak zręczny w rozpoznawaniu głosów zwrócił się Petrus do Ludowika, czy wiesz, czyj jest ten głos męski?
— Zdaje mi się, odrzekł Ludowik, że mogę równie śmiało wymienić nazwisko kawalera, jak pierwej wymieniłem kobiety i wy sami posłuchawszy tylko z uwagą, nie mielibyście zapewne żadnej wątpliwości.
Młodzi ludzie zaczęli słuchać.
— Pozwól zadać sobie kłamstwo, w najgrzeczniejszy sposób, księżniczko, mówił głos za ścianą.
— Ależ przysięgam ci, że to czysta prawda!
— Cóż obchodzi ta prawda, jeżeli jest nieprawdopodobną! Powiedz mi prawdopodobne kłamstwo, a będę ci wierzył.
— No, to zapytaj Paqueretty.
— O! dobra mi rękojmia! Zofia Arnold odpowiadająca za panią Dubarry! Hrabina du Battoir odpowiadająca za księżniczkę Vanvres! Paqueretta za Chante-Lilas!
— Słyszycie? powiedział Ludowik.
— Puszczamy więc ciągle petardy, panie Kamilu? mówiła Chante-Lilas.
— Więcej niż kiedykolwiek, księżniczko! ale tym razem mam powód: to na cześć twego pałacu przy ulicy la Bruyere, twojej bułanej czwórki, i dwóch wiśniowych dżokejów, a wszystko to ofiarowane darmo.
— Nie mów mi o tem, zdaje się, że szuka on wieńców z róż i ma zamiar mnie ukoronować.
— Lub może zachowuje cię na małżonkę.
— Niedołęgo! przecież jest żonaty.
— Fe! księżniczko! żyć z człowiekiem żonatym! to bardzo niemoralnie.
— Proszę! a czemże ty jesteś Och! ja jestem żonatym tak mało! a wreszcie nie żyję z tobą.
— Nie, jadasz tylko ze mną obiad, i to wszystko. O! panie Kamilu, byłbyś lepiej uczyni! żeniąc się z Karmelitą, lub też oznajmiając jej na czas jeszcze, że już ją przestałeś kochać; byłaby poszła za pana Kolombana i nie chodziłaby tak jak teraz w żałobie.
I Chante-Lilas westchnęła głęboko.
— Ale któż u djabła mógł się tego domyśleć? odpowiedział niedbający o nic kreol, można starać się przypodobać kobiecie, być jej kochankiem, a mimo to nie zmuszonym do małżeństwa.
— Cóż to za potwór! odezwała się hrabina du Battoir.
— Przecież ja gwałtem nie zdobywałem Karmelity, równie jak i ciebie; no bądź szczerą, Chante-Lilas, czyż wziąłem cię gwałtem?
— O! panie Kamilu, nie porównywaj nas ze sobą, panna Karmelita jest uczciwą dziewczyną.
— A ty?
— O! ja jestem tylko dobrą dziewczyną.
— Masz słuszność, jesteś dobrą, wyśmienitą dziewczyną.
— I jeszcze gdybym nie była raz spadła z osła i nie pozostała zemdlona na trawie, wszystko byłoby poszło inaczej.
— A z twoim bankierem?
— Mój bankier nie wymaga nic odemnie.
— Mniejsza o to! kiedy tak utrzymujesz.
— Wiem to tylko, panie Kamilu de Rozan, że przenoszę o wiele nad ciebie mego bankiera, prawda, dał mi sto tysięcy franków, a ty nie dałeś mi nic.
— Jakto! ja nic ci nie dałem, niewdzięczna?... A moje serce, czy liczysz je za nic?
— Och! twoje serce, rzekła Chante-Lilas, wstając z miejsca i odepchnąwszy krzesło, podobne jest do owego papierowego kurczaka, którego podają w teatrze Porte-Saint-Martin; częstują nim na każdem przedstawieniu, a nikt go nie spróbuje nigdy. Ale proszę się dowiedzieć, czy powóz czeka?
Kamil zadzwonił. Garson zjawił się natychmiast.
— Rachunek najpierw, a potem zapytaj, czy powóz księżnej czeka.
— Stoi właśnie przed bramą. — Czy odwieziesz mnie do Paryża, księżniczko?
— Dlaczego nie?
— A twój bankier?
— Mój bankier zostawia mi wszelką wolność; a wreszcie o tej godzinie jest zapewne w drodze do Anglji.
— A zatem korzystając z tego, pokażesz mi swój pałac przy ulicy la Bruyere.
— Z przyjemnością.
— No, hrabino du Battoir, powiedział Kamil, spodziewam się, że to powodzenie powinno i ciebie natchnąć nadzieją.
— Ach! rzekła Paqueretta, alboż jest na świecie dwóch Marandów!
— Jakto! zawołali razem Petrus i Ludowik, więc to pan de Marande popełnia te szaleństwa dla księżniczki Vanvres! Czy to prawda, Janie Robercie?
— Nieinaczej! odrzekł śmiejąc się Jan Robert, nie chciałem go wymieniać; lecz gdy Paqueretta była już tyle niedyskretną, powiem wam, że słyszałem o całej tej historji od kogoś, który dokładnie był uwiadomiony.
W tejże chwili księżniczka Vanvres w pomiętej tualecie przeszła koło okna gabinetu, wsparta na ramieniu Kamila de Rozan, a za niemi Paqueretta, gdyż droga nie była dość szeroką, aby pomieścić przy sobie dwie kobiety w szerokich i bufiastych sukniach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.