Przejdź do zawartości

Mohikanowie paryscy/Tom XIV/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XIV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Jakie było zdanie trzech przyjaciół o kapitanie.

Po śniadaniu kapitan wysłał chłopca, aby mu sprowadził powóz, a gdy Petrus go zapytał:
— Więc nie wracamy razem?
— Dobryś! odrzekł, a pałac, który muszę kupić.
— Prawda, czy chcesz ojcze, abym ci dopomógł w poszukiwaniach?
— Mam swoje interesy, a ty także swoje, choćby tylko odpowiedź na liścik, który otrzymałeś dziś z rana, zresztą jestem trochę dziwakiem i nie wiem nawet czy pałac zbudowany podług własnych mych planów, podoba mi się dłużej niż tydzień, osądź zatem, czem by był dla mnie pałac kupiony gustem innego... Nie rozpakowałbym nawet w nich swoich kufrów.
Petrus poznał już dosyć swego ojca chrzestnego, by zrozumieć, iż chcąc być z nim w dobrych stosunkach, trzeba go zostawić panem swojej woli. Powiedział zatem tylko:
— Jedź, mój ojcze, wiesz, że o którejkolwiek porze powrócisz, będziesz serdecznie przyjęty.
Kapitan skinął lekko głową i wskoczył do powozu.
Petrus wrócił do siebie, było mu dziwnie lekko na sercu, Spotkał Ludowika, i poznał natychmiast po smutku rozlanym na jego twarzy, że przytrafiło mu się jakieś nieszczęście.
W istocie Ludowik przyszedł oznajmić przyjacielowi o zniknięciu Róży. Petrus bolał szczerze nad młodym doktorem; poczem wyrwało mu się pytanie:
— Czy widziałeś się z Salvatorem?
— Widziałem, odrzekł Ludowik.
— I cóż?
— Salvator pozostał spokojny i surowy, jak zawsze, wiedział już o wypadku...
— Cóż ci powiedział?
— Powiedział mi: Odszukam Różę, Ludowiku, ale po to, aby ją umieścić w klasztorze, gdzie będziesz ją widywał tylko jako lekarz, lub też gdy zdecydujesz się pojąć ją za żonę. Czy kochasz ją?
— I cóż mu odpowiedziałeś? zapytał Petrus.
— Prawdę, przyjacielu: że kocham to dziecię całą duszą! Przywiązałem się do niej, nie jak bluszcz do dębu, ale jak dąb do bluszczu; nie wahałem się zatem.
— „Salvatorze, odrzekłem, jeżeli mi powrócisz Różę, na honor, w dniu gdy będzie miała lat piętnaście, zostanie moją żoną!
— „Bogata lub uboga?“ zapytał Salvator.
Zawahałem się. Nie słowo „uboga“, mnie wstrzymało, ale słowo „bogata“...
— „Jakto! bogata, czy uboga? powtórzyłem.
— „Tak bogata, czy uboga, podjął znowu Salvator. Wiesz przecie, że Róża jest dzieckiem zgubionem, albo raczej znaleziona, wiesz także, że w innych czasach znała Rolanda; otóż Roland jest psem arystokratycznym i mogłoby się przytrafić, że Róża pewnego dnia poznana zostanie kim jest, ma więc jednakową szansę być bogatą lub uboga, czy weźmiesz ją z zamkniętemi oczyma?
— „A rodzice Róży, przypuszczając, że ich odnajdzie, czyż będą mnie chcieli?
— „Ludowiku, powiedział Salvator, to mnie już tylko obchodzi. Czy bierzesz Różę za żonę bogatą lub ubogą, taką, jaką będzie w piętnastu latach?“
Podałem rękę Salvatorowi, i jestem zaręczony, tylko Bóg wie, gdzie jest to biedne dziecię!
— A gdzie jest Salvator?
— Nie wiem, zdaje mi się, że opuszcza Paryż, prosił mnie o tydzień czasu dla zajęcia się poszukiwaniem Róży i naznaczył schadzkę u siebie przy ulicy Macon w przyszły czwartek. A ty co porabiasz? co ci się przytrafiło? Zdaje się, że zmieniłeś zdanie?
Petrus opowiedział z entuzjazmem Ludowikowi wypadek dnia wczorajszego ze wszystkiemi szczegółami, ten ostatni jednak sceptyczny, jako lekarz, nie poprzestał na prostych słowach i zażądał dowodów.
Pokazał mu dwa bilety bankowe, pozostałe z dziesięciu pożyczonych przez kapitana. Ludowik wziął z nich jeden i przyglądał mu się z uwagą.
— I cóż? zapytał Petrus, czyż byłby przypadkiem podejrzany, i podpis Garat fałszywy?
— Nie, odrzekł Ludowik, jakkolwiek mało w mojem życiu widziałem i miałem biletów bankowych, ten zdaje mi się być być pewnym.
— A zatem, cóż jeszcze?
— Powiem ci, mój drogi, że nie wierzę w wujaszków przyjeżdżających z Ameryki, a mniej jeszcze w chrzestnych ojców; trzebaby to powiedzieć Salvatorowi.
— Ależ, odrzekł z żywością Petrus, czyż nie powiedziałeś sam dopiero, że Salvator wyjeżdża na kilka dni z Paryża i wróci dopiero w przyszły czwartek?
— Prawda, odpowiedział Ludowik, ale pokażesz nam przecie swego nababa?
— Spodziewam się, odrzekł Petrus. A teraz, który z nas pierwej zobaczy Jana Roberta?
— Ja, rzekł Ludowik, gdyż idę na próbę jego utworu.
— Opowiedz mu zatem o kapitanie.
— O jakim kapitanie?
— O kapitanie Piotrze Berthaut Monte-Hauban, moim ojcu chrzestnym.
— Pisałeś o nim do ojca
— O kim?
— O twoim ojcu chrzestnym.
— Było to pierwszą moją myślą, ale Piotr Berthaut chce mu zrobić niespodziankę i zaklinał mnie, abym milczał.
Ludowik potrząsnął głową.
— Czyż pawątpiewasz jeszcze? zapytał Petrus.
— Wydaje mi się to tak nadzwyczajnem!
— Mnie wydawało się to bardziej jeszcze nadzwyczajnem, niż tobie, zdawało mi się i zdaje jeszcze, że to sen jakiś. Wstrząsnij mną Ludowiku, chociaż przyznaję, lękam się przebudzenia.
— Mniejsza o to, podjął Ludowik umysłu więcej pozytywnego, zawsze to bieda, że Salvatora nie ma.
— Zapewne, powiedział Petrus, kładąc rękę na ramieniu przyjaciela, tak, to bieda; ale cóż chcesz Ludowiku! nie może być dla mnie biedy większej nad tę, na którą zostałem skazany. Nie wiem dokąd nowe wypadki mnie zawiodą, ale wiem tylko, że zwracają mnie one z pochyłości. U dołu tej pochyłości było nieszczęście, ale czy ta druga pochyłość jest równie spadzistą? czy zakończona jest przepaścią? tego nie wiem; lecz z tej przynajmniej staczam się z zamkniętemi oczyma i jeżeli się przebudzę w głębi, to zanim tam stanę, przebiegnę cały kraj nadziei i szczęścia.
— Niech i tak będzie! Czy przypominasz sobie Jan a Roberta, który w ostatni wtorek wieczór żądał romansu od Salvatora? Otóż mamy ich dosyć! liczmy: najpierw Salvator i Fragola, przeszłość ich nieznana, ale w teraźniejszym czasie romans; Justyn i Mina, romans; Karmelita i Kolomban, romans posępny i smutny; Jan Robert i pani de Marande, romans najweselszy ze wszystkich, romans o szafirowych oczach i różanych ustach, ale zawsze romans, ty, i...
— Ludowiku!
— Prawda... romans tajemniczy, ponury i złocony zarazem, ale romans, mój drogi! Nakoniec ja i Róża, ja zaręczony z dzieckiem znalezionem, zgubionem nanowo, które Salvator obiecuje odnaleźć. Słowem, aż do księżniczki Vanvres, pięknej Chante-Lilas, która także snuje swoją nić romansu.
— Jakto?
— Widziałem ją przedwczoraj na bulwarach, w powozie zaprzężonym w czwórkę a la Daumont, z dwoma żokiejami w białyah kurtkach, w kamizelkach z wiśniowego aksamitu. Nie mogłem jej poznać, ma się rozumieć, i dziwiłem się podobieństwu, ale ona zrobiła mi znak ręką, a ta ręka, ubrana w rękawiczkę od Privat lub Boivin, trzymała chusteczkę za trzysta franków... romans, Petrusie, romans! A teraz, który z tych romansów skończy się źle, a który dobrze? Bóg to wie! Bądź zdrów Petrusie, idę na próbę Jana Roberta.
— Przyprowadź go z sobą.
— Będę się starał; dlaczego nie idziesz ze mną?
— Niepodobna! muszę uporządkować moją pracownię; mam posiedzenie w niedzielę.
— A więc w niedzielę?...
— W niedzielę drzwi będą zamknięte, kochany przyjacielu, od dwunastej do czwartej godziny, a resztę czasu, drzwi, serce, ręka, wszystko otwarte.
Młodzi ludzie, zamieniwszy jeszcze jedno pożegnanie, rozłączyli się.
Petrus zabrał się do porządkowania pracowni. Przyjęcie Reginy było dla niego ważnym wypadkiem. Regina nie była u niego od czasu pierwszej i jedynej wizyty, którą mu oddała w towarzystwie margrabiny de la Tournelle. Prawda, że dzień ten rozstrzygnął o życiu Petrusa, W godzinę wszystko było przygotowane. Nietylko płótno rozciągnięte na stalugach, ale nawet portret lekko naszkicowany.
Pszczółka, siedząc na świeżym trawniku pod drzewem pachnącem, wśród zwrotnikowej roślinności panującej w oranżerji, tak dobrze znanej Petrusowi, bawiła się układaniem bukietu z fantastycznych kwiatów, przysłuchując się zarazem śpiewowi ptaszka, ukrytego nawpół wśród liści mimozy.
Gdyby Petrus był się dał pociągnąć swej fantazji, naszkicowawszy portret, wziąłby był paletę i dziś jeszcze rozpoczął pracę, która za tydzień byłaby skończoną. Ale pojmował dobrze, że przyspieszając tak robotę, skraca swoje szczęście, i zmazał wszystko.
Usiadł tylko naprzeciw czystego płótna i widział już swój obraz wykończony zupełnie, tak jak czasami poeta, nim zacznie pisać dramat, widzi go przedstawionym od pierwszej do ostatniej sceny.
Możnaby to nazwać odbiciem geniuszu.
Kapitan powrócił dopiero o ósmej wieczorem. Przebiegi on wszystkie nowe części miasta, chcąc wynaleźć dom do nabycia; dowiadywał się we wszystkich kantorach, lecz nie znalazł nic stosownego. Obiecywał sobie powtórzyć nazajutrz te same poszukiwania.
Od tej chwili kapitan Monte-Hauban rozgościł się u swego chrzestnego syna, jak w swym własnym domu.
Petrus przedstawił go Ludowikowi i Janowi Robertowi.
Trzej młodzi ladzie przepędzili z nim wieczór sobotni i umówiono się, że dopóki będzie u Petrusa, poświęci im wieczór co tydzień. Gdyż o poświęceniu dnia nie można nawet było myśleć.
Pod pozorem szukania lokalu, czyli raczej kupna domu, kapitan wyruszał w drogę zrana zaraz po śniadaniu, a często nawet o świcie.
Gdzież mógł tak chodzić? Pan Bóg, lub djabeł wiedział zapewne, ale dla Petrusa było to tajemnicą. Parę razy jednakże chciał się dowiedzieć i zadawał pytania. Ale kapitan zamknął mu usta, mówiąc:
— Nie pytaj mnie chłopcze, gdyż nie mogę ci odpowiedzieć; jest to tajemnica. Jednakże muszę przyznać, że miłość nie jest zupełnie obcą w tej sprawie. Niech cię więc to nie kłopocze, że po całych dniach jestem nieobecny. Mogę zniknąć nagle na dzień, na noc, na kilka nawet dni i kilka nocy. Jak wszystkie wogóle stare wilki morskie, tam gdzie mi dobrze, siedzę. Gdzie widzisz swoje dobro, tam się zahacz, mówi przysłowie. Jestto sposób równie dobry, jak inny, dla wytłómaczenia ci, że gdybym przypadkiem jednego wieczora znalazł się w pewnem znajomem kółku, nie powrócę do domu, aż nazajutrz.
— Rozumiem, powiedział Petrus, ale dobrze robisz ojcze, dając mi to objaśnienie.
— Ułożyliśmy więc, chłopcze, że jeden drugiem u nie będzie stał na zawadzie, ale mogą być także dni pewne, które przepędzać będę w domu; czuję w niektórych chwilach potrzebę skupienia myśli i medytacji. Byłoby więc bardzo grzecznie z twej strony, gdybyś kazał zanieść do mego mieszkania kilka książek strategicznych jeżeli je masz, lub poprostu historji i filozofji, dodając do nich ze dwanaście butelek wina.
— Wszystko to będzie u ciebie, ojcze, za godzinę.
Umowa stanęła i wszystko poszło pospiesznie.
Zresztą, zdania trzech młodych łudzi co do kapitana, zupełnie się między sobą różniły.
Dla Ludowika był on do wysokiego stopnia antypatycznym, czy dlatego, że jako stronnik Lavatera i Galla, znalazł linie jego twarzy i wypukłości czoła nie zupełnie zgodne ze sposobem jego mówienia, czy też, że rozmowa kapitana, jako prawdziwego marynarza, zanadto swą ziemską prozą raziła to serce wypełnione najczystszemi myślami, dość, że jak powiedział za pierwszem widzeniem, Ludowik nie mógł strawić tego przybysza.
Jan Robert, dziwak pod każdym względem, namiętny zwolennik wybitnych postaci, odkrył w nim pewną cechę oryginalności charakteru i nie uwielbiając go zanadto, doznawał wobec niego pewnego zajęcia.
Co do Petrusa, ten zapłaconym był, aby go kochać. Nie byłoby to zresztą na miejscu, przyznać trzeba, aby rozbierał równie ściśle jak Ludowik charakter tego człowieka, który żądał jedynie, aby mu wolno było obsypać młodzieńca bogactwem.
Niemożna jednak zaprzeczyć, że pewne wyrażenia, których zwykle używał kapitan, a szczególniej też wyrazy: wilk morski, drażniły niezmiernie jego uszy.
Koniec końców, jak widzimy, kapitan nie wzbudzał bezwzględnej sympatji pomiędzy trzema młodymi ludźmi; i w istocie, nawet Jan Robert i Petrus, najbardziej usposobieni do pobratania się z Piotrem Mont-Hauban, nie mogli zaprzyjaźnić się z człowiekiem tak fantastycznym, tak skomplikowanym, jakim był kapitan, na pozór naiwny, uwielbiający wszystko, kochający wszystko, idący otwarcie za każdym popędem swych wrażeń.
Niektóre jednak słowa zdradzały człowieka głęboko zużytego, nie wierzącego w nic i nie kochającego nic; jowialny chwilami, w innych znowu okolicznościach mógł być wzięty za przewodnika pogrzebowych orszaków. Było to połączenie różnorodnych żywiołów, mieszanina niewytłómaczona najświetniejszych przymiotów i najgorszych skłonności, najszlachetniejszych uczuć i najbardziej niskich namiętności.
Uczony, jak mówiliśmy, czasami aż do pedantyzmu, wydawał się być chwilami najbardziej ograniczonem stworzeniem. Mówił o malarstwie, jak prawdziwy artysta, a nie umiał pociągnąć pęzlem po płótnie; rozprawiał o muzyce z zadziwiającą znajomością rzeczy, a nie znał ani jednej nuty.
Dnia jednego zażądał, aby mu przeczytano wieczorem Gwelfów i Gibelinów, a po skończonem czytaniu wskazał Janowi Robertowi główny błąd tego dramatu, z sądem tak dokładnym i sprawiedliwym, że aż Jan Robert zapytał:
— Czy mam honor mówić z kolegą?
— Z kandydatem na kolegę co najwyżej, odrzekł skromnie kapitan, chociaż mogę sobie rościć prawo do współpracownictwa w kilku tragedjach przedstawianych w końcu zeszłego stulecia, a mianowicie w tragedji „Genowefa Brabanckau, napisanej wspólnie z obywatelem Cecile i przedstawionej po raz pierwszy w teatrze Odeonu 14-go brumera roku VI.
Tydzień upłynął tym sposobem.
Zaprowadzono kapitana do wszystkich teatrów paryskich; zawieziono go konno na spacer do lasku Bulońskiego, gdzie okazał się jeźdźcem znakomitym; nakoniec starano się dla niego o wszelkie możliwe rozrywki, a kapitan do łez wzruszony, napomknął Petrusowi, że niezadługo dwaj jego przyjaciele, otrzymają od niego oznaki wdzięczności i przyjaźni.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.