Mohikanowie paryscy/Tom XIII/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.
Ojciec chrzestny z Ameryki.

Nastała chwila milczenia, a Piotr Berthaut utkwił w swego chrzestnego syna wzrok, który zdawał się chcieć czytać w głębi jego duszy.
— A ileż też wynoszą nasze długi... mniej więcej?
— Mniej więcej? zapytał Petrus uśmiechając się.
— Długi, mój chłopcze, to jak grzechy, człowiek nigdy nie wie dokładnej liczby.
— Ja wiem jednak liczbę moich, rzekł Petrus.
— Ty?
— Ja.
— No, to dowodzi, że jesteś człowiekiem porządnym. Jak aż więc cyfra?
Piotr Berthaut oparł się w fotelu, mrugając oczyma, i kręcąc wielkiemi palcami.
— Długi moje wynoszą trzydzieści trzy tysiące franków, rzekł Petrus.
— Trzydzieści trzy tysiące franków! zawołał kapitan.
— Aha! odezwał się Petrus, którego zaczęły bawić oryginalności jego drugiego ojca, jak się sam tytułował kapitan, to suma niepospolita, prawda?
— Niepospolita! ależ ja nie mogę sobie tego wytłómaczyć, żeś ty jeszcze nie umarł z głodu, mój biedny chłopcze!... Trzydzieści trzy tysiące franków! Ależ w twoim wieku, gdybym ja żył na lądzie, tobym był winien dziesięć razy tyle. A byłoby to jeszcze bardzo mało wobec tego, co winien był Cezar!
— Ale my nie jesteśmy Cezarami, ojcze chrzestny; więc pozwolisz mi nazwać tę sumę niepospolitą.
— Niepospolitą! kiedy ktoś ma sto tysięcy franków w każdym włosku swego pędzla; bo ja widziałem twoje obrazy, a znam się na tem, widziałem Flamandów, Hiszpanów, Włochów. Otóż twoje malowanie poprostu należy do wielkiej szkoły.
— Dajże pokój, ojcze chrzestny, odparł Petrus skromnie.
— Jestto wielka szkoła, mówię ci, nalegał kapitan. Otóż, kiedy ktoś ma zaszczyt być wielkim malarzem, to nie maluje mniej, jak za trzydzieści trzy tysiące franków na rok. To cyfra stała; talent przedstawia przecież, do djabła, kapitał miljonowy, a nawet przy redukcji, jaką zaprowadza pan minister Villele, to trzydzieści trzy tysiące franków wyobrażają procent od miliona.
— Ha, ha! rzekł Petrus, czy wiesz co ci powiem, mój chrzestny ojcze?
— Cóż takiego?
— Oto jesteś dowcipny.
— Ph!
— Nie mów ph! znam wielu ludzi, którzyby na tem poprzestali.
— Ludzi uczonych?
— O, o! jeszcze dowcipkujesz!
— Nie, dosyć już; wracajmy do twych długów.
— Bardzo na to nastajesz, ojcze chrzestny?
— Tak, bo chcę ci zrobić jedno przełożenie.
— Względnie do moich długów?
— Tak.
— Słucham: jesteś tak szczególnym człowiekiem, ojcze chrzestny, że z twej strony nicby mnie nie zdziwiło.
— Oto jest moje przełożenie: proponuję ci, ażebyś od tej chwili sam pozostał jedynym swoim wierzycielem.
— Jakim sposobem?
— Ty winien jesteś trzydzieści trzy tysiące franków, dla zapłacenia ich sprzedajesz sprzęty, obrazy i cały kram.
— Niestety! nic pewniejszego, rzekł Petrus.
— Otóż ja płacę trzydzieści trzy tysięcy franków, a ty wszystko to zatrzymujesz przy sobie.
Petrus poważnie spojrzał na marynarza.
— Co pan mówi? zapytał.
— Czy tak! Widać żem mojego chrzestnego syna pogłaskał pod włos, rzekł Piotr Berthaut. Wybacz mi, panie hrabio de Courtenay: mnie się wydawało, że mówię de syna mojego starego przyjaciela.
— Tak, tak, odparł żywo Petrus, tak, kochany ojcze chrzestny, mówisz do syna swego dobrego przyjaciela Herbela, i on to odpowiadając mówi ci: To niedosyć jest pożyczyć trzydzieści trzy tysiące franków, nawet od swego chrzestnego ojca, trzeba jeszcze wiedzieć, jak się je odda.
— Jak mi je oddasz, chrzestny synu? To bardzo łatwo: zrobisz mi obraz według tego szkicu. I ukazał na bitwę „Pięknej Teresy“ z „Kalypsą.“ Obraz trzydzieści trzy stóp szeroki, a szesnaście wysoki, mówił dalej. Postawisz mnie na pokładzie obok swego ojca, w chwili, gdy mu mówię: „Ja będę chrzestnym ojcem twego pierworodnego, Herbelu, i skwitujemy się.“
— A gdzież, ojcze, podziejesz obraz tej wielkości?
— Postawię go w moim salonie.
— Ależ nie znajdziesz nigdzie domu, któryby miał salon ze ścianą trzymającą trzydzieści trzy łokcie szerokości.
— Każę zbudować umyślnie.
— Więc jesteś miljonerem, ojcze chrzestny?
— Gdybym był tylko miljonerem, mój chłopcze, rzekł? Piotr Berthaut tonem wzgardliwym, kupiłbym papierów na trzy od sta, miałbym czterdzieści do pięćdziesięciu tysięcy franków dochodu, i żyłbym potrosze.
— Ho, ho, ho!
— Pozwól mi, mój drogi, mówił dalej kapitan, ażebym: ci w dwóch słowach opowiedział moje dzieje.
— Słucham.
— Kiedym się rozstał z twoim poczciwym ojcem w Rochefort, powiedziałem sobie: „Słuchajno Piotrze Berthaut, nie ma co już myśleć we Francji o zacnem powołaniu korsarskiem; weźmy się do handlu.“ I tak tedy wyładowałem moje statki różnym towarem. Z tego to handlu żyłem trzy czy cztery lata i nadto zawiązałem stosunki z Ameryką południową. Tak, że kiedy tam wybuchła rewolucja, nie tusząc dobrze o Hiszpanji, narodzie pleśniejącym i zgrzybiałym, oddałem się na usługi Bolivarowi. Przeczułem w nim wielkiego człowieka.
— Więc ty, kochany ojcze chrzestny, jesteś jednym z oswobodzicieli Nowej Grenady, Venezueli i z tych co założyli Kolumbię?
— Szczycę się tem, synu. Jednocześnie tam zamierzyłem zrobić majątek w inny sposób. W okolicach Quito zauważyłem grunt ze złotemi ziarnkami, skrupulatnie obejrzałem miejscowość, poznałem naturę ziemi i zażądałem koncesji. W moc usług wyświadczonych Rzeczpospolitej, koncesja została mi udzieloną. Po sześciu latach wyzyskiwania, zebrałem skromną sumkę czterech miljonów, i sprzedałem rzeczoną koncesję za sto tysięcy piastrów, inaczej mówiąc za pięćkroć sto tysięcy franków dochodu rocznie. Zrobiwszy taką cesję, powróciłem do Francji, gdzie zamiarem moim jest umieścić się dogodnie z mojemi czterema miljonami, i żyć z moich pięciu kroć stu tysięcy franków dochodu. Czy zgadzasz się na ten zamiar chrzestny synu?
— Zupełnie.
— Owóż, nie mam dzieci, nie mam krewnych, nie ożenię się, cóż mam robić z majątkiem, jeżeli ty, do którego on należy z prawa...
— Kapitanie!
— Znowu!... jeżeli ty, do którego on, należy z prawa, zaczynasz od odrzucenia głupich trzydziestu tysięcy franków, które ci ofiaruję?
— Spodziewam się, że rozumiesz moją odmowę, ojcze chrzestny?
— Wyznaję, że nie rozumiem. Jestem bezżenny, jestem ogromnie bogaty, jestem twoim drugim ojcem, ofiaruję ci drobnostkę, a ty odmawiasz! Wiesz co, chłopcze, że jak na pierwsze widzenie się nasze, to wyrządzasz mi śmiertelną obelgę?
— Nie jest to moim zamiarem.
— Czy jest, czy nie jest, rzekł kapitan, niemniej sprawiłeś mi tem wielką przykrość! niemniej zraniłeś mnie w serce.
— Przebacz, kochany ojcze chrzestny, rzekł Petrus zmartwiony, ale tak niespodziewałem się podobnej ofiary, że nie byłem panem siebie, kiedyś mi ją uczynił, i może nie przyjąłem jej z całą wdzięcznością, na jaką zasługuje. W takim razie przepraszam cię z całego serca.
— I przyjmujesz?
— Tego nie mówię.
— Jeżeli odmówisz, wiesz co uczynię?
— Nie.
— To ja ci powiem.
Petrus czekał. Kapitan dobył z kieszeni surduta pugilares dobrze wyładowany i otworzył go. Pugilares przepełniony był biletami bankowemi.
— Wezmę trzydzieści trzy bilety z tego pugilaresu, w którym jest ich dwieście, zwinę je w kłębek, otworzę okno i wyrzucę na ulicę.
— A to dlaczego? zapytał Petrus.
— By ci dowieść, co ja sobie robię z tych świstków.
I kapitan zaczął zwijać w kłębek bilety, jakby miał do czynienia z bibułą. Poczem wstał, by z całą flegmą podejść do okna. Petrus zatrzymał go.
— No, no, rzekł, nie róbmy szaleństwa, ułóżmy się... — Trzydzieści trzy tysiące franków albo śmierć! rzekł kapitan.
— Nie trzydzieści trzy tysiące franków albowiem ja nie potrzebuję trzydziestu trzech tysięcy franków.
— Trzydzieści trzy tysiące franków, albo...
— E, sacrebleau! proszęż i mnie posłuchać z kolei, albo zacznę kląć jak marynarz, dowiodę, że jestem synem korsarza, do tysiąca kartaczów!
— A! dziecko powiedziało papa! zawołał Piotr Berthaut, Bóg jest wielki! Posłuchajmyż jego przełożeń.
— Tak, proszę posłuchać. Jestem w kłopotach, bo, jak powiedziałeś ojcze chrzestny, czyniłem szalone wydatki.
— Młodość powinna wyszumieć.
— Ale nie byłbym w kłopotach czyniąc te szalone wydatki, gdybym jednocześnie nie był próżnował.
— Nie można ciągle pracować.
— Postanowiłem znowu wziąć się do roboty.
— A miłość?
Petrus się zarumienił.
— Miłość i praca mogą iść wspólnie; postanowiłem więc zaprządz się...
— Dobrze, zaprzęgnijmy się. Anglicy, inaczej mówiąc wierzyciele, dopóki nie zarobimy coś pędzlem, żądać będą ażebyśmy ich podlali, jak się mówi terminem ogrodniczym.
— Właśnie.
— A więc, rzekł kapitan podając pugilares Petrusowi, oto jest podlewaczka mój chłopcze; nie ściskam ci ręki, bierz ile ci się podoba.
— Tak to zgoda! rzekł Petrus, stajesz się, ojcze, wyrozumiałym i widzę, że się porozumiemy.
Petrus wziął dziesięć tysięcy franków i zwrócił pugilares kapitanowi, który patrzył z pod oka.
— Dziesięć tysięcy, rzekł kapitan, pierwszy lepszy handlarz zajęczych skórek pożyczyłby ci tę sumę na sześć od sta... Ale!... dlaczegóż mi nic nie wspominasz o procentach?
— Poprostu dla tego, że byłoby to obrazą dla ciebie ojcze.
— Wcale nie, ja sam naznaczę ci procent.
— Dobrze.
— Przybyłem do Paryża wczoraj z zamiarem kupienia domu i zagospodarowania się, jak będzie można najlepiej.
— Dobrze.
— Ale nim sobie znajdę odpowiednią chałupę, zejdzie z tydzień.
— Przynajmniej.
— Nim się ten dom urządzi, zejdzie drugi tydzień.
— Dajmy dwa.
— Dajmy dwa, nie chcę się z tobą sprzeciwiać, to już trzy tygodnie.
— Dwadzieścia dwa dni.
— O! cóż będziesz się ze mną spierał o dwadzieścia cztery godzin! To ja cofam moją propozycję.
— Jaką?
— Tę, którą miałem uczynić.
— Dlaczego ją cofasz, ojcze?
— Bo widzę, że z takim charakterem przekornym jak twój, i z takim upartym jak mój, nie moglibyśmy żyć razem.
— Więc zamierzałeś żyć ze mną, ojcze? zapytał Petrus.
— Ha! ledwie wczoraj zamieszkałem w hotelu „Havre,“ a mam go już po same uszy. Chciałem ci więc powiedzieć: Mój kochany synu chrzestny, Petrusie, mój dobry chłopcze, czy masz jaki pokój, gabinet, izdebkę, o taki kącik, gdzieby można zawiesić hama? czy masz coś takiego dla biednego kapitana Berthat Monte-Hauban?
— Jakto?... zawołał Petrus uszczęśliwiony, że może także zrobić coś dla człowieka, który z taką prostotą oddał mu cały majątek do rozporządzenia.
— Tak, mówił kapitan, ale pojmujesz, że gdyby to pod jakimbądź względem miało ci być nieprzyjemnem, gdyby cię to w czemkolwiek narażało... to powiedz natychmiast.
— Jak u djabła możesz przypuszczać ojcze?
— O! bo widzisz, ze mną to tak albo nie, szczerość na ustach, serce na ręku.
— A więc że szczerością na ustach, z sercem na ręku, powiadam ci kochany ojcze chrzestny: nic nie ma dla mnie przyjemniejszego, jak twoja propozycja, tylko...
— Tylko co?
— Oto w dnie, kiedy będę miał zajęcie, posiedzenie...
— Rozumiem... rozumiem... Swoboda! „libertas!“
— Masz tobie, teraz znowu ojcze mówisz do mnie po arabsku.
— Mówię po arabsku? Doprawdy mimo wiedzy, tak jak pan Jourdain, kiedy mówił prozą.
— Teraz mi znów, ojcze, cytujesz Moliera. Doprawdy, twoja erudycja czasami mnie przeraża. Widzę, że cię musiano przerobić w Kolumbji. Ale wróćmy, jeśli łaska, do twojego życzenia, ojcze chrzestny.
— Dobrze, do mojego życzenia, do mojego gorącego życzenia. Nie nawykłem do samotności: zawsze miałem koło siebie z tuzin zuchów wesołych i żywych, i ani myślę pleśnieć w hotelu Havre. Lubię towarzystwo, a nadewszystko młodzieży. Ty mnsisz tu przyjmować artystów i literatów. Przepadam za uczonymi i za artystami, za pierwszymi dla tego, że ich nie rozumiem, za drugimi dlatego, że ich rozumiem. Widzisz, Petrusie, żeglarz, który nie jest całkowicie głupi, umie po trochu wszystkiego. Nauczył się astronomji przez Niedźwiedzicę Wielką i gwiazdę biegunową: muzyki przy poświście wiatrów i skrzypie lin; malarstwa przy zachodzie słońca. Będziemy więc mówili o astronomji, muzyce i malarstwie, a przekonasz się, że nie głupszy jestem od tych, co sobie z tego zrobili rzemiosło! O! bądź spokojny, wyjąwszy kilka zwrotów marynarskich, nie powstydzisz się ze mnie. A wreszcie, gdybym sobie zanadto pozwolił, to umówimy się o flagę, jaką ty wtedy wywiesisz, a ja zaraz język spuszczę na dno.
— Co też mówisz, ojcze!
— Prawdę. No, po raz ostatni: zgadzasz się!
— Przyjmuję z najwyższą radością.
— Brawo! Jestem więc najszczęśliwszym z ludzi. Ale pamiętaj? jak będziesz potrzebował być sam, jak przyjdą piękne modelki, albo wielkie damy, to ja schodzę z pokładu.
— Tak wypada.
— Zgoda!
Kapitan wydobył zegarek.
— Ho, ho! wpół do siódmej, rzekł.
— Tak, odpowiedział Petrus.
— Powiedz mi, gdzie zwykle jadasz obiad, mój chłopcze.
— Rozmaicie...
— Masz słuszność: nie trzeba umierać nigdzie. Czy zawsze dobrze dają jeść w Palais-Royal?
— Jak zwyczajnie... w restauracji.
— Vefour, Very, bracia Provencaux, czy to jeszcze istnieje?
— W pełnym rozkwicie.
— To idźmy tam na obiad.
— Więc ojciec dziś mnie zaprasza?
— Ja ciebie dziś, ty mnie jutro, tym sposobem się skwitujemy, mój panie uraźliwy.
— Niech zmienię surdut i rękawiczki.
— Zmieniaj, chłopcze, zmieniaj.
Petrus poszedł do swego pokoju.
— Ale, ale!... rzekł kapitan.
Petrus odwrócił się.
— Dasz mi też adres swojego krawca, chcę się odświeżyć. Potem, spostrzegłszy kapelusz przez uchylone drzwi od pokoju: Ha! ha! odezwał się, czy to już nie noszą kapeluszy a la Bolivar?
— Nie, teraz noszą a la Murillo.
— Zachowam ja jednak mój, na pamiątkę wielkiego człowieka, któremu zawdzięczam majątek.
— To oznacza dobre serce i wielki umysł, mój drogi ojcze chrzestny.
— Co! ty śmiejesz się ze mnie?
— Bynajmniej.
— Możesz, możesz sobie pozwolić. Mam ja dobre piecyk i udźwignę więcej, niźbyś mógł na nie władować. Ale powiedz mi nasamprzód, gdzie mnie umieścisz?
— Tuż podemną, jeżeli ojciec sobie życzy. Mam tam kawalerski pokoik gotowiuteńki.
— Zachowaj swój pokoik dla kogoś bardziej wymagającego, ja potrzebuję tylko kącika, w którym byłoby łóżko, kilka krzeseł, kilka książek i atlas, to dla mnie dosyć.. Pokoik ten zostaw sobie na schadzkę.
— Przedewszystkiem trzeba ci wiedzieć, mój ojcze chrzestny, że ja nie mam żadnych schadzek u siebie, a następnie, że mnie niczego nie pozbawiasz, zajmując mieszkanie dla mnie niepotrzebne i przeznaczone tylko na schronienie dla Jana Roberta w dniu jego pierwszych przedstawień.
— Aha! Jan Robert, poeta modny... Tak, tak, znam.
— Jakto! Znasz, ojcze Jana Roberta?
— Byłem na jego dramacie, tłómaczonym na język hiszpański, w Rio-Janeiro; znam go... Mój kochany chrześniaku, pomimo, że jestem wilkiem morskim, trzeba ci wiedzieć, iż znam wielu ludzi i wiele rzeczy... Więc tedy,, mieszkanie pod tobą...
— Jest do twojego rozporządzenia, ojcze.
— To cię w niczem nie krępuje?
— W niczem.
— Niech-że więc tak będzie.
— A kiedy ojciec obejmie je w posiadanie?
— Jutro... dziś wieczór.
— Może już od dzisiaj?
— Choćby, jeżeli ci to niebardzo nie na rękę.
— Doskonale! zawołał Petrus, chwytając za sznurek od dzwonka.
— Co ty robisz?
— Wołam służącego, żeby przygotował pokój.
Służący wszedł, a Petrus wydał mu stosowne rozkazy.
— Dokąd ma udać się Jan po rzeczy? zapytał kapitana.
— To ja z nim sam ułożę.
Służący wrócił.
— Mieszkanie już gotowe, rzekł, potrzeba tylko pościeli na łóżko.
— Doskonale, rzekł Petrus, to każ natychmiast zaprządz. Potem do kapitana: Przechodząc obok drzwi swego mieszkania, może ojciec zechce je zobaczyć? rzekł.
— I owszem; chociaż powtarzam, my starzy zamiatacze morza, jesteśmy mało wybredni.
Petrus poszedł pierwszy, ażeby pokazać drogę gościowi i otworzywszy drzwi wprowadził go do mieszkania, które wyglądało raczej na gniazdko elegantki, niż na przystań studenta lub poety.
Kapitan zdawał się być w ekstazie w obec tysiąca drobnostek stojących na etażerce.
— Ależ ty ofiarujesz mi mieszkanie królewskie.
— Ej! cóż to znaczy królewskie mieszkanie dla takiego nababa?
Po 10-ciu minutach, w ciągu których kapitan wciąż się unosił, służący oznajmił, że koń czeka.
Ojciec i syn chrzestny zeszli na dół pod rękę.
Stanąwszy przedłożą odźwiernego, kapitan zatrzymał się.
— Chodź-no tu, cerberze! rzekł.
— Co pan rozkaże? zapytał tenże.
— Bądź łaskaw zedrzeć wszystkie afisze o sprzedaży i amatorom, którzy przyjdą jutro, powiedzieć...
— A co, panie? zapytał odźwierny.
— Powiesz im, że mój chrzestny syn zatrzymuje cały swój sprzęt. W drogę!
I skoczywszy w faeton, który o mało się nie rozpękł pod jego ciężarem:
— Do Braci Provencaux! zawołał.
Petrus usiadł z kapitanem i faeton ruszył pospiesznie.
— Przez grzbiet „Kalypsy“, któryśmy przedziurawili, ojciec twój i ja, niby bańkę na wodzie, doskonałego masz konia, Petrusie, szkoda byłoby go sprzedawać!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.