Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1518

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A! dziecko powiedziało papa! zawołał Piotr Berthaut, Bóg jest wielki! Posłuchajmyż jego przełożeń.
— Tak, proszę posłuchać. Jestem w kłopotach, bo, jak powiedziałeś ojcze chrzestny, czyniłem szalone wydatki.
— Młodość powinna wyszumieć.
— Ale nie byłbym w kłopotach czyniąc te szalone wydatki, gdybym jednocześnie nie był próżnował.
— Nie można ciągle pracować.
— Postanowiłem znowu wziąć się do roboty.
— A miłość?
Petrus się zarumienił.
— Miłość i praca mogą iść wspólnie; postanowiłem więc zaprządz się...
— Dobrze, zaprzęgnijmy się. Anglicy, inaczej mówiąc wierzyciele, dopóki nie zarobimy coś pędzlem, żądać będą ażebyśmy ich podlali, jak się mówi terminem ogrodniczym.
— Właśnie.
— A więc, rzekł kapitan podając pugilares Petrusowi, oto jest podlewaczka mój chłopcze; nie ściskam ci ręki, bierz ile ci się podoba.
— Tak to zgoda! rzekł Petrus, stajesz się, ojcze, wyrozumiałym i widzę, że się porozumiemy.
Petrus wziął dziesięć tysięcy franków i zwrócił pugilares kapitanowi, który patrzył z pod oka.
— Dziesięć tysięcy, rzekł kapitan, pierwszy lepszy handlarz zajęczych skórek pożyczyłby ci tę sumę na sześć od sta... Ale!... dlaczegóż mi nic nie wspominasz o procentach?
— Poprostu dla tego, że byłoby to obrazą dla ciebie ojcze.
— Wcale nie, ja sam naznaczę ci procent.
— Dobrze.
— Przybyłem do Paryża wczoraj z zamiarem kupienia domu i zagospodarowania się, jak będzie można najlepiej.
— Dobrze.
— Ale nim sobie znajdę odpowiednią chałupę, zejdzie z tydzień.
— Przynajmniej.
— Nim się ten dom urządzi, zejdzie drugi tydzień.
— Dajmy dwa.
— Dajmy dwa, nie chcę się z tobą sprzeciwiać, to już trzy tygodnie.
— Dwadzieścia dwa dni.