Mohikanowie paryscy/Tom XIII/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Paweł i Wirginia.

Wtedy Ludowik przeszedł w poprzek ulicy i oparł się o dom naprzeciwko; ztamtąd wpatrywał się w jasne okna Róży, przez białe firaneczki.
Od czasu gdy miłość zawitała do jego serca, Ludowik codziennie marzył o Róży, a często nocami czuwał pod oknem dziewczęcia, tak jak Petrus przechadzał się przed drzwiami Reginy.
Była piękna noc letnia. W nieobecności księżyca gwiazdy rozlewały światło żywe i łagodne.
Ludowik z oczyma utkwionemi w okna Róży, z sercem kołysanem najsłodszemi wzruszeniami, wciągał w siebie niewymowne słodycze tej nocy. Nie powiedział Róży, że przyjdzie, nie było schadzki umówionej, lecz wiedziała, iż rzadko zdarzało się, ażeby koło dwunastej lub pierwszej młodzieniec nie przybył, przeto pewnym był, że Róża otworzy okno.
Jakoż niebawem zwolna się otworzyło, a Róża postawiwszy doniczkę z kwiatem na zewnątrz, rzuciła okiem na ulicę. Nie odrazu poznała Ludowika, w cieniu pod drzwiami przeciwległego domu. Ale Ludowik widział wszystko, a głos jego przebijając przestrzeń, odbił się w głębi serca dziewczęcia.
— Różo! rzekł.
— Ludowiku! odpowiedziała Róża.
Bo czyjże inny głos, niż Ludowika mógł zawołać na Różę tak słodko, jakby westchnieniem nocy? Ludowik jednym skokiem przebył ulicę.
Przed domem Brocanty był jeden z tych wysokich przymurków, jakie dziś napotkać można przy narożnikach starych domów w Marais. Ludowik wskoczył na ten przymurek. Stanąwszy na szczycie i wyciągając rękę, mógł uścisnąć obie ręce Róży. Ściskał je tak długo, nic nie mówiąc, prócz dwóch wyrazów:
— Różo! droga Różo!
Ona nie wymawiała nawet imienia młodzieńca, patrzyła, a pierś jej oddychała życiem i szczęściem. On spoglądał na nią w ekstazie, w jakiej pogrąża się dziecię lub starzec po raz pierwszy spostrzegając światło. Nareszcie przerywając milczenie:
— Ah! Różo! droga Różo! zawołał.
— Przyjacielu! odpowiedziała Róża.
A jakim ona tonem wymówiła ten prosty wyraz, przyjacielu! z jaką zachwycającą intonacją! Tego oddać byśmy nie potrafili. Ale wyraz ten w rozkoszny dreszcz wprawił Ludowika.
— O! tak, jestem twoim przyjacielem, Różo, przyjacielem najczulszym, najpoświęceńszym i najpełniejszym szacunku... Jestem przyjacielem twym, bratem, najukochańsza siostro.
Wymawiając te słowa, usłyszał szelest kroków; chociaż widocznie usiłowano go zgłuszyć, brzmiał jednak w ulicy pustej.
— Ktoś idzie! rzekł. I zeskoczył z przymurka.
A przeszedłszy prędko przez ulicę, skrył się w zaułku utworzonym przez ulicę Ulm i Pocztową. Zdała wtedy zobaczył dwa cienie.
Przez ten czas Róża zamknęła okno, ale zapewne stała za firanką.
Dwa cienie zbliżyły się: byli to dwaj ludzie zdający się szukać jakiegoś domu. Przybywszy przed dom Brocanty, zatrzymali się, popatrzyli na murek, potem na piąterko.
— Czego chcą ci dwaj ludzie pomyślał Ludowik, występując na ulicę i wślizgując się wzdłuż muru, by zbliżyć się jak najwięcej.
Szedł wolno, a krył się tak dobrze, że dwaj. nieznajomi nie spostrzegli go, i mógł usłyszeć, jak jeden mówił do drugiego:
— Tu z pewnością...
— Oho! co to ma znaczyć? pomyślał Ludowik, otwierając pudełko z narzędziami i dobywając najostrzejszy skalpel, ażeby mieć jaką taką broń w razie wypadku.
Ale zapewne ci dwaj ludzie widzieli wszystko, co mieli zobaczyć, i powiedzieli wszystko co mieli powiedzieć; gdyż odwróciwszy się, przecięli z kolei ulicę Ulm i oddalili się przez Pocztową.
— Oh! oh! wyrzekł z cicha Ludowik, czyby istotnie Róża narażoną była na niebezpieczeństwo, jak przepowiadała Brocanta.
Róża, jak powiedzieliśmy, cofnęła się i przymknęła okno, ale pozostała za firanką; z po za szyby widziała dwóch ludzi oddalających się przez ulicę Pocztową.
Po zniknięciu tych ludzi znowu otworzyła okno i ukazała się. Ludowik wlazł znowu na przymurek i ujął obie ręce dziewicy.
— Co to takiego przyjacielu? zapytała.
— Nic, droga Różo, odpowiedział Ludowik. Zapewne dwaj opóźnieni przechodnie spieszący do domu.
— Przelękłam się, rzekła Róża.
— Ja także, odezwał się półgłosem Ludowik.
— Ty także? rzekła dziewica, ty, przeląkłeś się? Ja, tu co innego, bo mi Brocanta nagadała...
Ludowik uczynił głową poruszenie znaczące: Ach, wiem o tem dobrze.
— Muszę ci powiedzieć, mówiła dalej Róża, że czytałam właśnie książkę, którą mi dałeś, „Paweł i Wirginia!u O! jakie to piękne! tak piękne 1 tak piękne, że nie mogłam się oderwać.
— Kochana Różyczko!
— A wiedziałam jednak, że masz przyjść, i nie szłam na górę... Ale o czem-że to ja mówiłam?
— Mówiłaś, drogie dziecię, że ci coś Brocanta nagadała.
— A! tak, ale teraz, kiedy ty jesteś przy mnie, niczego się nie boję.
— Mówiłaś też, iż tak cię zajął „Paweł i W irginia“, że nie poszłaś na górę.
— Nie, wyobraź sobie, zdawało mi się, że to sen i że ten sen odbywa się w epoce mojego życia, której zapomniałam. Powiedz mi, Ludowiku, ty, który wiesz tyle rzeczy, czy człowiek żyje wprzód nim przyjdzie na świat?
— O! biedne dziecię, dotykasz tej wielkiej tajemnicy, nad którą ludzie łamią głowy od sześciu tysięcy lat.
— Więc ty nie wiesz o tem? odrzekła Róża z minką smutną.
— Niestety! ale dlaczego pytasz mnie o to, Różyczko?
— Zaczekaj, zaraz ci powiem: oto, czytając opis kraju, w którym mieszkali Paweł i Wirginia, tych wielkich lasów, świeżych kaskad, wód przeźroczystych, nieba lazurowego, zdawało mi się, że w mojem pierwszem życiu, które przypomniałam sobie dopiero czytając „Pawła i Wirginię“, mieszkałam w okolicy podobnej, gdzie były drzewa o szerokich liściach, owoce duże jak moja głowa, lasy niezmierne, słońce złociste, morze barwy niebieskiej. I tak naprzykład, ja morza nie widziałam nigdy, a jednak kiedy zamknę oczy, zdaje mi się, żem zawieszona w hamaku, jak Paweł, i że kobieta, czarna jak Domingo, kołysze mnie i śpiewa piosenkę... O! mój Boże, tak mi się zdaje, że niewiele brak, ażebym sobie przypomniała słowa tej piosenki. Zaczekaj! Zaczekaj!
I Róża zamknęła oczy, szukając w najgłębszych zakątkach pamięci. Ale Ludowik uścisnął jej rękę uśmiechając się:
— Nie trudź się, siostrzyczko, rzekł, byłoby to daremne, i jak dobrze powiadasz, to sen: ty nie możesz sobie przypomnieć rzeczy, której ani widziałaś, ani słyszałaś.
— Może to sen, rzekła Róża smutno, ale w każdym razie widziałam we śnie bardzo piękny kraj.
I zapadła w głębokie a słodkie marzenie.
Ludowik pozostawił ją w tem marzeniu. Jednakże, ponieważ zdaniem jego marzenie to trwało zadługo:
— Więc Brocanta, rzekł, wystraszyła cię, biedne dziecko?
— Tak, szepnęła Róża, skinąwszy głową.
— Brocanta jest głupią, odezwał się Ludowik, ja sam ją skarcę.
— Ty? zapytała Róża ze zdziwieniem.
— Albo przez Salvatora, odrzekł młodzieniec nieco zakłopotany, bo on u was ma głos, nieprawdaż?
Zapytanie to do reszty wywiodło dziewczynę z marzeń.
— Oh! rzekła, wszystko co mamy należy do niego.
— Wszystko? Tak, wszystko: rzeczy i ludzie.
— Ty siebie nie zaliczasz ani do rzeczy, ani do ludzi spodziewam się, Różo? zapytał Ludowik.
— Przebacz mi, przyjacielu, odpowiedziała dziewczyna.
—Jak to! rzekł Ludowik, śmiejąc się, ty należysz do Salvatora, moja droga Różyczko?
— Niewątpliwie.
— Z jakiego tytułu?
— Czyż nie należymy do ludzi, których kochamy? Więc ty kochasz Salvatora?
— Więcej niż wszystkich.
— Ty!... wykrzyknął Ludowik z rodzajem zdziwienia które wyraziło się westchnieniem.
Rzeczywiście, to słowo kochać w ustach dziewczyny, stosujące się do kogoś innego, boleśnie ściskało serce Ludowika.
— Więc ty kochasz Salvatora więcej niż kogobądź na świecie? nalegał, widząc, że Róża mu nie odpowiada.
— Więcej! odrzekła.
— Różo! rzekł smutno Ludowik.
— Co ci jest, przyjacielu?
— Pytasz się co mi jest, Różo? zawołał młodzieniec, blizki wybuchnięcia płaczem.
— Pytam cię właśnie.
— Więc nie rozumiesz?
— Doprawdy, nie.
— Czyż nie powiedziałaś, że Salvatora kochasz nad wszystko na świecie?
— Tak, powiedziałam i powtarzam; dlatego ci to sprawia przykrość?
— Kochać jego nad wszystko, nie znaczyż to kochać mnie mniej niż jego, Różo?
— Ciebie! mniej niż jego!... co ty mówisz, mój Ludowiku?... Ależ ja kocham Salvatora jak brata, jak ojca... kiedy ciebie...
— Kiedy mnie, Różo?... mówił młodzieniec, cały drżąc z rozkoszy.
— Kiedy ciebie, przyjacielu, kocham... jak...
— Jak?... Słucham, powiedz, Różo; jak kochasz mnie?
— Jak...
— Dokończ!
— Jak Wirginia kochała Pawła.
Ludowik wydał okrzyk radości.
— O! drogie dziecię! jeszcze! jeszcze! Powiedz mi różnicę, jaka zachodzi między miłością, którą masz dla mnie, a wszystkiemi innemi! powiedz mi cobyś uczyniła dla Salvatora! powiedz cobyś uczyniła dla mnie!
— Więc posłuchaj mnie, Ludowiku: gdyby naprzykład pan Salvator umarł, byłabym bardzo smutną, bardzo nieszczęśliwą, nie pocieszyłabym się nigdy... Ale gdybyś ty umarł... gdybyś ty umarł... to i jabym umarła!
— Różo! Różo! droga Różo! wykrzyknął Ludowik.
A spinając się na palce i przyciągając do siebie ręce dziewczyny, zdołał zbliżyć je do ust i ucałował.
Od tej chwili nastąpiła pomiędzy nimi wymiana nie już słów, nie dźwięków, lecz czystych i rozkosznych wzruszeń. Serca ich biły, oddech łączył się. Trudno byłoby powiedzieć tym biednym dzieciom, która jest godzina. Minuty płynęły tak rozkosznie... A jednak odgłos daleko słabszy niż dźwięk bijących dokoła zegarów, ocucił nagle Ludowika.
Róża kaszlnęła. Zimny pot przeszedł po czole młodzieńca. O! poznał on ten kaszel, z którym walczył i który zwyciężał z takim trudem.
— Przebacz! przebacz, najdroższa Różo! zawołał.
— Co ja ci mam przebaczyć, Ludowiku? zapytała.
— Tobie zimno, drogie dziecię?
— Mnie zimno? rzekła zdziwiona i zarazem uradowana troskliwością Ludowika.
Biedne dziewczę! oprócz Salvatora nie słyszała nigdy, iżby kto o nią dopytywał się troskliwie.
— Tak, Różo, zimno ci, zakaszlałaś; późno już, musimy się rozstać, Różo.
— Rozstać! rzekła.
Wymówiła ten wyraz takim tonem, jak gdyby powiedziała: „Ależ ja myślałam, że my tu tak zostaniemy zawsze“. To też nie na wyraz, ale na myśl odpowiedział Ludowik:
— Nie, moja droga Różo, niepodobna! trzeba się rozstać. Przyjaciel ci to mówi, lekarz nakazuje.
— Bądź więc zdrów, niedobry lekarzu! rzekła smutno. Potem z najsłodszym uśmiechem dodała: Do widzenia, mój drogi przyjacielu!
I mówiąc te słowa, tak się przechyliła do Ludowika, że zwoje włosów dotknęły jego czoła.
— O! Różo, Różo! mówił z cicha Ludowik.
I znowu spinając się na palce, podniósł głowę, wy prostował się, a usta jego zetknęły się z czołem dziewczyny.
— Kocham cię, Różo! rzekł cicho, całując jej czyste czoło.
—Kocham cię! odrzekła dziewczyna, przyjmując pocałunek kochanka.
I znikła prędko, jakby uleciała.
Ludowik zeskoczył na ziemię, ale nie uszedł jeszcze trzech kroków, kiedy okno otworzyło się znowu.
— Ludowiku! zawołała słodkim głosem dziewczyna.
Ludowik skoczył napowrót i znalazł się na przymurku sam nie wiedząc kiedy.
— Różo, czy ci niedobrze? Nie, odpowiedziała, ale przypomniałam sobie.
— Co sobie przypomniałaś?
— Że żyłam wprzód nim zaczęłam żyć.
— O! Boże! rzekł Ludowik, czy ci w głowie się miesza? Nie! wiesz, w pięknym kraju, który widziałam niedawno w pamięci, kiedy byłam dzieckiem i wisiałam w hamaku, jak Wirginja, miałam mamkę, poczciwą murzynkę, która nazywała się jakoś śmiesznie... czekajno, ah!... Danae! Ona, kołysząc mnie, śpiewała.
I Róża, na nutę kołysanki, zaśpiewała jakoby z wielką trudnością wpadając na przypomniane wyrazy:

Dodo! dodo! piti monde à maman!
Maman chanter, maman cuit vous nanan...“[1]

Ludowik patrzył na Różę z głębokiem zadziwieniem, a dziewczyna tymczasem co kilka wierszy namyślała się i dośpiewała piosnkę do końca.
Daremnie chciał jej Ludowik przerywać, nie ustała aż z ostatnim wyrazem. Ludowik ledwie dyszał.
— Już koniec, rzekła.
— Wróć do pokoju, Różo, wróć, rzekł Ludowik, pomówimy o tem później. Tak, tak, przypominasz sobie, droga moja Różo, tak istotnie, jak mówiłaś przed chwilą, my żyliśmy już przed ukazaniem się na ziemi.
I Ludowik zeskoczył z przymurka.
— Kocham cię! rzuciła mu Róża, zamykając okno.
— Kocham cię! odrzucił jej Ludowik tak, że te oba wyrazy prawie spotkały się w drodze.
— Dziwna rzecz, mówił do siebie, wszak ona kreolską piosenkę śpiewała. Zkądże szło to biedne dziecko, kiedy je spotkała Brocanta!... Trzeba o tem pomówić z Salvatorem. Albo się bardzo mylę, albo Salvator wie o Róży więcej, niż mówi.
W tej chwili wybiła godzina trzecia, a lekki połysk białawy, ukazujący się na wschodzie, oznajmił, że dzień niebawem zaświta.
— Śpij spokojnie, drogie dziecię mojego serca, rzekł Ludowik. Do jutra!
Róża jak gdyby usłyszała te słowa, bo okno znów się.: otworzyło i rzuciła Ludowikowi:
— Do jutra!




  1. Jest to piosneczka piastunek w gwarze zepsutej francusczyzny jakiej używają murzyni w kolonjach franko-amerykańskich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.