Mohikanowie paryscy/Tom XI/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Noc posłańca publicznego.

Gdzie się znajdowali Justyn i Mina? W tem była rzecz cała.
Kiedy Mina oczekiwała narzeczonego w dniach umówionych, wtedy zwykle czekała na ławce, gdzie ją pierwszy raz Salvator ujrzał; lecz nie był to dzień umówiony!...
Salvator pobiegł do zamku. Generał z Justynem poszli razem.
Roland z głuchem mruczeniem zwracał ciągle do miejsca, gdzie był trup dziecka zakopany.
Przyszli tak nad brzeg stawu. Z tamtąd można było widzieć wszystkie okna i fasadę pałacu.
Salvator nastawił uszu: zdawało mu się słyszeć głos Justyna wołający Miny z zupełnie przeciwnej strony.
— Nieostrożny! myślał. Prawda, że nie wie... Zaczął biedz w stronę głosu, mówiąc swoim towarzyszom: Wracajcie tam, zkąd idziemy i, cokolwiek nastąpi, nie ruszajcie się z miejsca póki nie zawołam.
Salvator z Rolandem okrążyli staw, kryjąc się pod drzewami.
Człowiek i pies wbiegli w aleję poprzeczną, w chwili gdy Mina i Justyn rzucali się sobie w objęcia na powitanie. Mina podniosła oczy i spostrzegła generała.
— Nie bój się drogie dziecię, rzekł Justyn; to przyjaciel.
W tej chwili ukazał] się z drugiej strony Salvator z Rolandem.
— Baczność! wołał; nie mamy ani chwili do stracenia.
— Co się stało? zapytała Mina trochę przerażona.
— Stało się, droga Mino, że cię porywamy.
— Mina?... szepnął generał. To imię mojej córki?
— Cisza i pośpiech, rzekł Salvator. Opowiecie sobie wszystko w powozie. Dwa dni i dwie noce będziecie mieli czasu!
I z pomocą Justyna pociągnął dziewczę do parkanu.
— Wchodź na mur Justynie! rzekł.
— A co będzie z Miną? zapytał Justyn.
— Wchodź mówię ci, nie ma i minuty do stracenia, mówił Salvator.
Justyn posłuchał.
— Bądź zdrów, panie Salvatorze! bądź zdrów przyjacielu! szeptała młoda dziewczyna podając mu czoło do pocałunku.
— Bądź zdrowa siostrzyczko! rzekł Salvator.
I przyłożył usta do białego czoła Miny.
— A mnie pocałunek, dziecko kochane! rzekł generał.
Usta generała spoczęły na tem samem miejscu, gdzie Salvatora; następnie kładąc ręce na głowie Miny, mówił głosem łzami nabrzmiałym:
— Bądź szczęśliwą, dziecię! to ojciec, który piętnaście lat nie widział swej córki, błogosławi cię!... Bądź zdrowa!
Wymówił te wyrazy, jak modlitwę wyrażającą: „Polecam cię Bogu tak, jakbym polecał moją córkę“.
— Dalej, dalej, rzekł Salvator, każda minuta ma wartość godziny, każda godzina wartość dnia!
— Czekam, rzekł Justyn, siedząc już na grzbiecie muru.
— Dobrze! odpowiedział Salvator. I jednym rzutem umieścił się naprzeciw niego. Teraz, rzekł, weź generale dziecko na ręce i podnieś je do nas.
Generał uniósł Minę tak, jak Milon z Krotony uniósł jagniątko i podtrzymując przysunął do muru.
Kiedy Mina siedziała już na grzbiecie muru:
— A teraz zejdź Justynie, rzekł Salvator.
Justyn skoczył na drogę.
— Przystąp do muru, mówił dalej Salvator, i podaj plecy... Dobrze! Potem do Miny: Moje dziecko, dodał podnosząc ją twarzą do drogi, postaw nogi na jednem i drugiem ramieniu Justyna.
Dziewica wykonała wskazany ruch.
— Schyl się teraz nieco, Justynie.
Justyn zniżył się, potem zwolna ukląkł. Dziewica wciąż trzymana za ręce przez Salvatora, zsuwała się coraz niżej, aż nareszcie puścił jej ręce. Zeskoczyła na ziemię.
— Już ocalona jesteś Mino!
— Jeszcze nie! wyrzekł głos jakiś.
I dał się słyszeć wystrzał.
Poznawszy głos Loredana i usłyszawszy wystrzał, Mina wydała okrzyk.
— Jedźcie i szczęśliwej drogi! rzekł Salvator zeskakując z muru w park.
Generał już szedł w stronę skąd widział płomień wystrzału.
— Przepraszam, generale! rzekł Salvator odciągając pana de Premont, to do mnie należy. Generał ustąpił.
Salvator puścił się na miejsce zkąd wypadł strzał i spotkał się oko w oko z Loredanem de Valgeneuse.
— Aha! chybiłem cię pierwszy raz, krzyknął tenże, ale teraz już nie chybię!
I wymierzył pistolet, który prawie zetknął się z piersią Salvatora. Jeszcze sekunda, a kurek byłby się opuścił i młodzieniec zginął. Ale w tejże samej chwili, zwierz jakiś skoczywszy niby tygrys, schwycił hrabiego za gardło: był to Roland. W skoku zachwiał ręką trzymającą pistolet i wystrzał poszedł w górę.
— A! doprawdy, kochany panie Loredanie, rzekł Salvator, czy wiesz, że mało brakowało, byś nie uśmiercił swego stryjecznego brata?
Pchnięty przez Rolanda, hrabia de Valgeneuse padł w tył i wypuścił pistolet.
Ale Roland nie puścił gardła.
— Cóż to! wyrzekł broniąc się psu, czy pan chcesz, żeby mnie ten pies rozszarpał?
— Roland, tu! zawołał Salvator, bywaj!
Pies z wielkim żalem puścił hrabiego i warcząc usiadł przy panu.
Loredan powstał na jedno kolano i wydobył z kieszeni sztylet. Ale dzięki nowemu wypadkowi, hrabia nie miał czasu użyć broni; po prawicy jego stał Jan Byk, po lewicy Murzyn.
Kiedy Salvator mówiąc do Rolanda, zawołał: „Tu bywaj!“ dwaj ludzie biorąc to za umówione hasło, przybiegli. Przypomniawszy sobie, że Salvator nie kazał się im ruszać z miejsca, aż zawoła: „bywaj!“ Jan Byk, spostrzegłszy przy świetle księżyca broń w ręku Loredana, schwycił tę rękę powyżej pięści i ścisnął w taki sposób, że aż staw zachrzęścił.
— Puść-no to cacko młodzieńcze, odezwał się, na nic ci się ono nie przyda.
I podwoił ciśnienie.
Pod żelaznemi mięśniami cieśli, pan de Valgeneuse wydał krzyk podobny do tego, jaki musi wydawać chory przy operacji nadzwyczajnej. Palce jego zmuszone były się otworzyć i wypuściły sztylet.
— Podnieś, Toussaint, rzekł Bartłomiej Lelong; będzie nam służyć do wygrzebywania fajek.
Toussaint schylił się i podniósł sztylet.
— Teraz, mówił dalej Jan Byk zwracając się do Salvatora, co mamy zrobić z tym panem?
— Macie włożyć mu chustkę w usta, odrzekł Salvator z tymże samym spokojem, a związać mu ręce i nogi sznurem, który macie w kieszeni.
Toussaint-Louverture dobył chustkę z kieszeni, a Jan Byk sznur.
Podczas tej operacji, Jan Byk zmuszony był puścić rękę hrabiego, który skorzystał z chwili i uskoczył w bok, wołając:
— Na pomoc! Ale naprzeciw siebie zastał generała, dotąd niemego i nieruchomego.
— Panie, rzekł generał mierząc pistoletem w czoło Loredana, daję ci słowo honoru, że jeśli krokiem ruszysz się, jeśli wydasz najmniejszy okrzyk, strzelę ci w łeb, jak psu wściekłemu.
— Więc odezwał się Loredan, mam do czynienia z rozbójnikami?
— Nie, to pan używasz rozbójników do swych robót, a my jesteśmy uczciwi ludzie, i przysięgliśmy wydobyć z rąk twoich dziewicę, którąś podle uprowadził. A dając znak murzynowi i Janowi Bykowi: Dalej! chustkę i sznury! rzekł. Tylko kładźcie chustkę tak, ażeby się więzień nie udusił, a sznury ściągajcie tak tylko, ażeby nie mógł używać ani rąk, ani nóg. Ja wrócę za chwilę. Czy potrzebujesz pan mnie? zapytał generał Salvatora.
— Nie, pozostań pan i miej nadzór.
Generał skinął głową Salvator znikł.
Z przedziwną zręcznością Toussaint-Louverture zakładał hrabiemu chustkę na usta, gdy tymczasem Jan Byk wiązał go od stóp do głów i końce sznurów łączył z węzłem chustki.
Pan Lebastard de Premont spoglądał na to z rękami założonemi.
Po dziesięciu minutach, dało się słyszeć stąpanie konia przygłuszone wysokiemi trawami i ukazał się Salvator, trzymając ręką konia hrabiego, drugą kleszcze żelazne.
— Robota skończona, rzekł Jan Byk, i dobrze panie, ręczę za to!
— Nie wątpię, Janie, odrzekł Salvator. Teraz, póki my nie usadzimy tego pana na koniu, weź te kleszcze i otwórz kratę.
Zdjęto koniowi tręzlę i umocowano nią hrabiego.
— A teraz w drogę! rzekł Salvator.
Toussaint wziął konia za uzdę i poszli ku kracie.
Salvator zbliżył się.
— Znasz chatkę nad wodą? rzekł.
— Czy tę, gdzieśmy się zbierali przed dwoma tygodniami?
— Tę samą.
— O! znam jak dom własnej matki, panie Salvatorze.
— Otóż, tam delikatnie złożycie hrabiego.
— A jest tam nawet łóżko, będzie mu jak w niebie, wtrącił Jan Byk.
— Będziecie go pilnować, ty i Toussaint.
— Dobrze.
— W szafie jest posiłek na dwa dni: chleb i wino.
— Na dwa dni... więc mamy go pilnować dwa dni?
— Tak... Jeśli mu się zechce jeść lub pić, to wyjmiecie chustkę i rozwiążecie ręce.
— Oczywiście, każdy żyć przecie musi.
— Złe przysłowie, Janie Byku, otucha dla łotrów.
— O! jeżeli pan życzy sobie, ażeby nie żył, panie Salvatorze, odrzekł Jan Byk czyniąc gest taki, jakby wielkim palcem przyciskał gardło drugiemu, to dosyć powiedzieć jedno słowo i koniec.
— Nieszczęśliwy, przestań! zawołał Salvator, nie mogąc powstrzymać uśmiechu na myśl o tem ślepem poświęceniu.
— Jeżeli nie, to nie, nie ma o czem mówić, rzekł Jan Byk.
Salvator chciał podejść ku grupie otaczającej hrabiego na koniu, ale cieśla go zatrzymał.
— Ale, panie Salvatorze, rzekł.
— Cóż takiego?
— Kiedy go można wypuścić?
— Pojutrze o tej godzinie. Będziecie dbać zarówno o konia, jak o człowieka.
— Lepiej, niż o człowieka, lepiej, mówił Jan Byk, bo z pewnością człowiek nie wart tyle co koń!
— O północy niech koń stoi osiodłany przed drzwiami. Jeden z was rozwiąże sznury, drugi roztworzy drzwi. Wypuścicie więźnia i życzyć mu będziecie szczęśliwej drogi.
— Czy mamy wrócić do Paryża?
— Koniecznie do Paryża. Ty Bartłomieju, weźmiesz się do roboty, jak gdyby nigdy nic, i powiesz Murzynowi, ażeby uczynił to samo.
— I koniec?
— Koniec.
— To bardzo łatwa sprawa, panie Salvatorze.
— I uczciwa, kochany Bartłomieju. Sumienie twoje przeto może być spokojne.
— O! skoro pan do niej rękę przykłada, panie Salvatorze...
— Dziękuję ci poczciwcze!
— A więc jedźmy, panie hrabio, odezwał się Jan Byk.
— Dalej, mały! odezwał się Toussaint głaszcząc konia jedną ręką, a drugą prowadząc go przy pysku.
I dwaj Mohikanowie ruszyli, eskortując hrabiego do chaty nad wodą.
— A teraz, generale, odezwał się Salvator, zamknijmy kratę, i zajmijmy się panem Sarrantim.
Jakoż z pomocą generała Salvator zamknął kratę, potem zawołał Rolanda. Roland znikł, siłą nieprzezwyciężoną pociągnięty ku ławce.
Salvator zawołał go po raz drugi głosem rozkazującym, zowiąc go już nie Rolandem, ale Brezylem.
Pies ukazał się, wyjąc żałośnie; widocznem było, że mu się sprzeciwiano w najmilszych życzeniach.
— Tak, mówił z cicha Salvator, wiem dobrze czego chcesz, mój kochany Brezylu, ale bądź spokojny, przyjdziemy tam... Zostań Brezylu, zostań.
Generał zdawał się nie uważać tej rozmowy między Salvatorem i Brezylem, schylił głowę idąc w milczeniu za młodzieńcem.
Po przejściu ławki zwracającej uwagę Brezyla, Salvator zapuścił się w aleję wiodącą do zamku, idąc również w milczeniu.
Po kilkunastu krokach przerwał milczenie generał.
— Nie uwierzysz, panie Salvatorze, rzekł, jakiem wzruszeniem przejął mnie widok tego dziecka.
— Prawda, że to śliczna istota, odrzekł Salvator.
— Niestety! westchnął generał, ja także mam córkę w tym samym zapewne wieku... jeżeli tylko żyje jeszcze.
— Czy niewiadomo panu, gdzie się znajduje?
— W chwili odjazdu z Francji powierzyłem ją poczciwym ludziom, i zażądam jej od nich jak tylko będę mógł to uczynić publicznie. W swoim czasie pomówimy o tem, panie Salvatorze.
Salvator skłonił się na znak zgody.
— A co mnie nadewszystko wzruszyło, mówił dalej generał, chciałbym, ażebym moją Minę znalazł tak piękną i czystą jak twoja, panie Salvatorze.
I generał opuścił głowę na piersi, zamilkł skutkiem tego samego uczucia, które go do przemówienia skłoniło.
Obaj szli tak zadumani, aż Salvator przemówił pierwszy:
— Jedna mnie rzecz jeszcze niepokoi, rzekł.
— Jaka? zapytał machinalnie generał.
— Zamek ten zamieszkany był przez trzy osoby: Minę pana de Valgeneuse i pokojówkę.
— Minę powtórzył generał, jak gdyby przyjemnie mu było powtarzać to imię.
— Mina wyjechała z Justynem, pan de Valgeneuse jest w lęku Jana Byka i Murzyna, a oni go nie puszczą, ręczę za to. Pozostaje pokojówka.
— Więc co? zapytał z nieco większem zajęciem generał który domyślał się, że go Salvator sprowadza do sprawy, dla jakiej tu z nim przybył, a mającej na celu uniewinnienie pana Sarranti.
— Otóż, mówił dalej Salvator, jeżeli ona nie spała, to musiała słyszeć strzał, a jeżeli słyszała, to pewnie uciekła.
— Poszukajmy jej, rzekł generał.
— Na szczęście, mówił dalej Salvator, mam Brezyla, on nam dopomoże.
— Co to jest Brezy?
— To mój pies.
— Zdawało mi się, że Roland.
— Rzeczywiście generale, ale mój pies jest tak jak ja, ma dwa imiona: jedno, które nosi w obec wszystkich, drugie odpowiadające jego życiu przeszłemu; bo trzeba ci wiedzieć, panie generale, że Roland miał życie prawie tak burzliwe i tajemnicze jak moje.
— Jeżeli kiedy zyskam tyle przyjaźni twojej panie Salvatorze, ażebyś mi odkrył tajemnice twego życia, rzekł pan de Premont.
I zatrzymał się, uważając, że najmniejsze naleganie uczyniłoby go niedyskretnym.
— Jest to prawdopodobne, generale, rzekł Salvator, ale tymczasem musimy wybadać tajemnice życia Brezyla.
— Nie łatwo to, odpowiedział generał, a chociaż ja mówię siedmiu czy ośmiu językami, nie podejmuję się być panu tłumaczem.
— O! my z Brezylem nie potrzebujemy tłómacza, generale, zobaczysz jak się rozumiemy. Patrz, niedawno szedł niedbale, nieprawdaż? Zobacz pan, jak będzie się ożywiał w miarę zbliżania się do zamku. A wszak to nie z powodu światła ani hałasu. W zamku nie ma ani jednej zapalonej świecy.
I rzeczywiście, zbliżając się do zamku, jakkolwiek był ponury i niemy, Brezyl nadstawiał uszu, wietrzył, najeżał sierść, jakby gotował się do bitwy.
— Patrzaj, generale, mówił Salvator, zaręczam ci, że pokojówka jest jeszcze w zamku, czy w piwnicy, czy na strychu, znajdziemy ją, żeby się niewiedzieć gdzie schowała. Wejdziemy generale!
Nic też nie było łatwiejszego jak wejść. Wychodząc dla przejścia się po parku, Mina zostawiła drzwi otwarte, ale dom oświetlony był tylko zewnętrznem światłem księżyca.
Salvator wydobył z kieszeni latarkę głuchą, i zapalił.
Brezyl w przedpokoju obracał się naokoło tak, jakby rozglądał przedmioty i rozpoznawał miejscowość; nagle, jakby z pewnem postanowieniem, stuknął głową o nizkie drzwi zdające się prowadzić do dalszych części domu.
Salvator otworzył te drzwi. Brezyl zapuścił się w ciemny korytarz, w końcu którego, po ośmiu stopniach zszedł do rodzaju piwnicy, tam naprzód zawył tak żałośnie, że Salvator i generał zadrżeli, dwaj ludzie, których niełatwo było przerazić.
— Co tam Brezylu? zapytał Salvator, czy może mała Róża...
Pies jak gdyby zrozumiał pytanie, biegł coraz dalej tą samą drogą i znikł.
— Dokąd on idzie? zapytał generał.
— Nie wiem, odpowiedział Salvator.
— Gdybyśmy poszli za nim...
— Nie; gdyby chciał, ażebyśmy za nim poszli, toby odwrócił głowę w moją stronę. Nie uczynił tego, to znaczy, żebyśmy na niego tu czekali.
Salvator i generał czekali niedługo. Kiedy obaj patrzeli w stronę drzwi, okno poziome trzasło w kawałki, Brezyl wpadł pomiędzy nie, z oczyma zakrwawionemu, z wywieszonym językiem, potem kilka razy okręcił się po piwnicy, jakby szukając kogoś do rozszarpania...
— Róża, nieprawdaż? rzekł Salvator do psa; Róża?
Brezyl zawył z wściekłością.
— To tu, rzekł Salvator, usiłowano zabić Różę?
— Kto to jest Róża? zapytał generał.
— Jedno ze zniknionych dzieci, które jakoby pan Sarranti usiłował zabić.
— Usiłował? powtórzył generał, więc pan pewny jesteś, że zabójstwo nie zostało dokonane?
— Nie, na szczęście.
— A dziewczynka?
— Powiedziałem ci, generale, że dziewczynka żyje.
— Znasz ją pan?
— Znam.
— Dlaczegóżby jej nie wypytać?
— Bo nie chce odpowiadać.
— Cóż robić tedy?
— Pytać Brezyla! wszak on odpowiada, jak pan widzisz.
— Więc idźmy dalej.
— Naturalnie! odrzekł Salvator.
Powrócono do Brezyla, który drapał i gryzł ziemię z wściekłością.
Salvator z zamyśleniem spoglądał na psa.
— Tu ktoś musi być pochowany, rzekł generał.
Salvator potrząsnął głową.
— Nie, odpowiedział.
— Dla czego?
— Bo mówiłem panu, że dziewczynka żyje.
— Ależ chłopczyk?
— Nie tu pochowany.
— A wiesz pan gdzie?
— Wiem.
— Więc chłopczyk umarł?
— Umarł.
— Zamordowany?
— Utopiony.
— A dziewczynka?
— Dziewczynka miała być zarżnięta nożem.
— Gdzie?
— Tu.
— A kto przeszkodził temu morderstwu?
— Brezyl.
— Brezyl?
— Tak jest, wybijając okno, jak zrobił w tej chwili i zapewne rzucając się na mordercę.
— Czego on tak szuka teraz?
— On nie szuka, lecz odnajduje.
— A co?
— Patrz pan! Salvator zniżył latarkę i rzucił światło na płyty kamienne piwnicy.
— Aha! odezwał się generał, to wygląda jakby slady krwi.
— Tak jest, odrzekł Salvator, jest to dopuszczenie Boskie, ażeby plama krwi, która ciepła wychodzi z ludzkiego ciała, nie zatarła się nigdy. Ta krew, generale, przysięgam na niewinność pana Sarrantego, ta krew, jest krwią mordercy.
— Wszak pan mówiłeś, że dziewczynkę chciano zarżnąć nożem?
— Tak.
— Tu?
— Prawdopodobnie.
— Ależ Brezyl?...
— On się nie myli, bądź pan spokojny!... Brezyl! zawołał Salvator, Brezyl!
Brezyl zerwał się i przyszedł do pana.
— Szukaj, Brezylu! rzekł Salvator.
Brezyl obwąchiwał płyty i zbliżył się ku małemu lochowi wychodzącemu do parku.
Drzwi od tego lochu były zamknięte; drapał on po tych drzwiach smutno skomląc i w kilku miejscach lizał ziemię językiem.
— Widzisz pan różnicę, panie generale, rzekł Salvator. Tu spłynęła krew dziewczynki. Ona uciekła temi drzwiami, otworzę je, a pan zobaczysz, jak Brezyl pójdzie śladem.
Otworzył drzwi, Brezyl rzucił się do lochu, zatrzymawszy się parę razy, by dotknąć płyty językiem.
— Otóż, rzekł Salvator, tędy uciekała dziewczynka, kiedy Brezyl walczył z mordercą.
— Któż jest tym mordercą?
— Zdaje mi się, że kobieta... Dziewczynka w chwilach, obłąkania, (czasami biedne dziecko wpada jakby w obłąkanie) zawołała dwa czy trzy razy: „Nie zabijaj mnie I nie zabijaj mnie! pani Gerard!
— Cóż to za straszny labirynt, cała ta historja. zawołał generał.
— O! tak, odrzekł Salvator, ale trzymamy koniec jeden nici, i musimy przyjść do drugiego. Potem zawołał znowu: Brezyl! chodź!
Brezyl szukając w parku zatraconych śladów, przyszedł na zawołanie pana.
— Nie mamy już tu nic do roboty, generale, rzekł Salvator, wiem wszystko, co chciałem już wiedzieć, a ważną jest rzeczą, ażeby pokojówka nie uciekła.
— Szukajmy zatem pokojówki.
— Naprzód! Brezyl, naprzód! zawołał Salvator wracając po schodach do przedpokoju.
Brezyl szedł za panem. Przyszedłszy do przedpokoju, zatrzymał się chwilę: przez drzwi otwarte patrzał na lśniący staw, podobny do polerowanego zwierciadła, i coś go ciągnęło do niego.
Drugie zawołanie Salvatora wstrzymało go.
Wtedy poszedł po schodach, ale bez pospiechu. Przyszedłszy do sieni pierwszego piętra, popędził dość prędko, poczem zatrzymał się przed drzwiami i mruknął żałośnie i czule.
— Czyżbyśmy tu mieli znaleźć pokojówkę? zapytał generał?
— Nie sądzę, odrzekł Salvator, to będzie pokój jednego z dzieci. A wreszcie zobaczymy niebawem.
Pokój zamknięty był na klucz, ale zamek ustąpił i drzwi się otworzyły.
Pies wpadł do pokoju z radosnem szczekaniem.
Salvator nie omylił się; pierwszą rzeczą, która wpadła ma w oczy, była alkowa z dwoma podobnemi do siebie łóżeczkami dziecinnemi.
Brezyl radośnie chodził od jednego do drugiego, opierał przednie łapy na kołdrach i spoglądał na Salvatora z radością, na której nie można się było omylić.
— Widzisz, generale, rzekł Salvator, to był pokój dzieci.
Brezyl byłby tam pozostał, ale Salvator zmusił go do wyjścia, wołając nalegająco. Brezyl poszedł za panem z głową spuszczoną.
— Wrócimy tu, Brezylu, wrócimy, bądź spokojny! mówił Salvator.
A pies, jak gdyby zrozumiawszy, wszedł na schody prowadzące na drugie piętro. Zatrzymał się w sieni przez chwilę, a potem z okiem płomieniejącem, najeżoną sierścią, ze straszliwem warczeniem zbliżył się do drzwi.
— Ho, ho! rzekł Salvator, przyszliśmy snać przed pokój jakiegoś nieprzyjaciela. Zobaczymy.
Drzwi, tak samo, jak na pierwszem piętrze były zamknięte, i tak samo ustąpiły pod naciskiem ręki Salvatora.
Brezyl wszedł i natychmiast zawył w straszny sposób, patrząc na stojącą tam komodę.
Salvator próbował otworzyć ten sprzęt; szuflady były na klucz zamknięte.
Brezyl gryzł wściekle antaby.
— Czekaj, Brezylu, czekaj! rzekł Salvator, zobaczymy co jest w tych szufladach. Tymczasem, cicho!
Pies umilkł patrząc na pana, ale oczy jego iskrzyły się i piana występowała na pysk, a woda spływała kroplami z języka drgającego i jak krew czerwonego.
Salvator wydobył z kieszeni krótki sztylet i podważył nim zamek. Następnie, wsunąwszy rękę, wydobył stanik z czerwonej wełny.
Spostrzegłszy to Brezyl, schwycił stanik zębami i wyrwał z rąk Salvatora.
Stanik ten tworzył część narodowego stroju Orsoli.
Salvator rzucił się na psa, który darł materję z wściekłością i z wielkim trudem wydarł mu stanik z łap i paszczy.
— Nie myliłem się, rzekł, to kobieta usiłowała zamordować dziewczynkę, a tą kobietą jest pani Gerard, czyli raczej Orsola.
I trzymał w ręku szkarłatny stanik, do którego Brezyl zaczął skakać z szalonem szczekaniem.
Generał stał zdumiony tą wymianą myśli, jaka zachodziła między człowiekiem i psem.
— Widzisz sam, panie generale, że już nie może być wątpliwości.
Utwierdziwszy się w swem przekonaniu, schował napowrót stanik do komody.
Pies warczał tak, jakby mu odebrano najsmakowitszy kąsek.
— Dobrze, dobrze, odezwał się Salvator, dosyć. Domyśl się przecie, że my tu powrócimy jeszcze, mój dobry psie. Ale teraz najpilniejszą rzeczą jest pokojówka.
Pies wypchnięty z pokoju, wyszedł warcząc, ale będąc już w sieni, wziął się do poszukiwań i stanął przed ostatniemi drzwiami w głębi, wydając okrzyki.
— Otóż jesteśmy, generale, rzekł Salvator, kierując się ku drzwiom, przed któremi szczekał Brezyl. Potem odezwał się do psa: Wszak tam ktoś jest, Brezylu?
Pies odpowiedział, szczekając mocniej.
— Ha! rzekł Salvator, skoro policja nie pełni swych obowiązków, trzeba spełnić obowiązki policji. I podając światło generałowi: Weź tę latarkę, generale, dodał, i nie zaprzeczaj mym słowom.
Generał wziął latarkę, a Salvator opasał się białą szarfą, oznaką ówczesnych komisarzy policyjnych, urzędników i służby ministrjalnej.
A zastukawszy trzy razy do drzwi:
— W imieniu króla! wyrzekł.
Drzwi się otworzyły. Ukazała się kobieta mieszkająca w tym pokoju.
Wstała tylko w jednej koszuli, dla otworzenia, a spostrzegłszy dwóch ludzi, jednego z latarką ubranego czarno, drugiego opasanego białą szarfą, wzięła go za komisarza:
— Jezus Marja! krzyknęła.
— W imieniu króla, mówił dalej Salvator, kobieto, aresztuję cię.
Ta, ku której Salvator wyciągnął rękę, nie dotykając jej, wyglądała na starą pannę pomiędzy pięćdziesięciu a sześćdziesięciu laty; była ohydną w swem zbyt skromnem ubraniu. Przy niej Brocanta mogłaby udawać Wenus Milońską. Wydała okrzyk trwogi, na który Brezyl, snać rozdrażniony, odpowiedział żałośnem i przeciągłem wyciem.
Salvator usiłował schwycić w ciemności jakieś podobieństwo między tą obrzydłą istotą i wspomnieniami swego własnego życia.
— Proszę oświetlić tę kobietę, rzekł do generała, zdaje mi się, że ją znam.
Generał skierował na nie światło latarki.
— Tak, to ona, odezwał się Salvator, nie omyliłem się.
— O! mój dobry panie! zawołała pokojówka, przysięgam ci, że jestem uczciwą kobietą!
— Kłamiesz! rzekł Salvator.
— Mój dobry panie komisarzu! jęknęła stara.
— Kłamiesz! przerwał znowu Salvator. Ja ci powiem kto jesteś, zwiesz się „Cagnote.“
— O! panie, krzyknęła przerażona wiedźma.
— Jedna dziewczyna opuszczona, przez omyłkę zaprowadzona w miejsce haniebne, gdzie i twoja córka znajdowała się już ale nie przez pomyłkę, dziewczyna ta prześladowana, denuncjowana, zniesławiona przez ciebie, nie mogła przeżyć tego i rzuciła się do Sekwany!
— Panie komisarzu, upewniam pana... przysięgam...
— Przypomnij sobie Atenais, rzekł rozkazująco Salvator, a przestań kłamać i przysięgać! Przypominamy sobie, że Atenais, to imię, które nosiła córka trębacza Ponroy, wprzód nim Salvator przezwał ją Fragolą.
Jeżeli przenikniemy kiedy głębiej w tajemnice życia Salvatora, znajdziemy tam zapewne ślady tego wypadku, o którym napomknął mniemany komisarz policji.
Stara pochyliła czoło, jak gdyby skała Syzyfa spadła jej na głowę.
— Teraz odpowiadaj, rzekł Salvator, na zapytania, jakie ci będę zadawał.
— Panie komisarzu...
— Odpowiadaj, albo zawołam dwóch ludzi i każę cię zaprowadzić do więzienia.
— Odpowiadam, odpowiadam, panie komisarzu.
— Od jak dawna tu jesteś?
— Od niedzieli zapustnej.
— Kiedy dziewica porwana przez pana de Valgeneuse przybyła tu?
— W nocy z ostatniego wtorku na środę popielcową.
— Czy od czasu jak dziewica ta przybyła do zamku, pan de Valgeneuse pozwalał jej wychodzić?
— Nigdy.
— Jakiego gwałtu użył, ażeby nie wychodziła?
— Zagroził, iż oskarży jej narzeczonego i odda go na galery.
— Jak się nazywa ten narzeczony?
— Pan Justyn Corby.
— Ile ci płacił pan de Valgeneuse za dozorowanie?
— Panie komisarzu...
— Ile ci płacił? powtórzył Salvator tonem rozkazującym.
— Pięćset franków.
Salvator spojrzał naokoło, i spotrzegł sprzęt podobny do biurka, otworzył go i znalazł tam co potrzeba do pisania.
— Usiądź przy tem biurku, rzekł do kobiety, i napisz zeznanie.
— Nie umiem pisać, panie komisarzu.
— Nie umiesz pisać?
— Nie, przysięgam!
Salvator wydobył z kieszeni pugilares, poszukał w nim jakiegoś papieru, który rozłożył i podsunął pod oczy wiedźmy.
— Jeżeli nie umiesz pisać, to któż to pisał?
„Jeżeli mi dziś wieczór nie dasz pięćdziesięciu franków, to powiem, gdzie cię córka moja poznała, i wypędzą cię z magazynu, w którym pracujesz.

La Glouette.
11 listopada 1824 roku.“

Stara struchlała.
— Widzisz więc, że umiesz pisać, rzekł do niej Salvator, źle, to prawda, ale dosyć, by spełnić rozkaz, który ci powtarzam. Dalej, pisz natychmiast zeznanie.
Salvator podał jej pióro w rękę.
Generał świecił, a Salvator dyktował następujący dokument, który wiedźma pisała z masą błędów, stanowiących właśnie dowód autentyczności autografu.
Pominiemy błędy, sądząc, że dostatecznem będzie dla czytelników znać brzmienie dokumentu.
„Ja, niżej podpisana, z nazwiska Brabancon, z przydomku La Glouette, oświadczam, że przyjętą byłam do służby przez pana hrabiego Loredana de Valgeneuse, od ostatniej niedzieli zapustnej, dla dozorowania jednej panienki imieniem Mina, którą on wykradł z zakładu naukowego w Wersalu. Oświadczam przytem, że rzeczona panienka przybyła do zamku Viry w nocy z ostatniego wtorku na środę popielcową, grożąc panu hrabiemu, że będzie krzyczeć, wołać, uciekać; ale pan hrabia przeszkodził jej, mówiąc, że ma sposób wysłania jej narzeczonego na galery, a sposobem tym jest oskarżenie go o przywłaszczenie sobie dziewicy nieletniej. Pan hrabia miał nawet w kieszeni upoważnienie do aresztowania, które jej okazał.
Podpisano: Brabancon, zwana La Glouette, dan w zamku Viry, w nocy z dnia 23 maja 1827 r.“
Zmuszeni jesteśmy wyznać, że Salvator przykładał się do zredagowania tego dokumentu, ale ponieważ nie oddalał się od prawdy, spodziewamy się, że czytelnicy ze względu na intencję, wybaczą mu ten nacisk więcej literacki, niż moralny.
Salvator wziął zeznanie i schował do kieszeni, potem odwracając się do wiedźmy:
— Teraz, rzekł, możesz iść spać.
Stara wolałaby pozostać na nogach, ale usłyszała po lewej stronie głuche warczenie Brezyla, i rzuciła się na łóżko, tak jak rzuciłaby się była do rzeki dla uniknienia psa wściekłego.
Jakoż, zęby Brezyla zdawały się ją bardziej przestraszać, niż szarfa komisarza. Rzecz prosta: musiało jej się zdarzać ze dwadzieścia razy mieć do czynienia ze służbą sprawiedliwości, gdy tymczasem było pewnem, że nawet w snach najcięższych nie widziała psa takiego.
— Teraz, rzekł Salvator, ponieważ jesteś wspólniczką pana de Valgeneuse, który został aresztowany pod zarzutem wykradzenia i ukrycia dziewicy małoletniej, występku prawem przewidzianego, aresztuję cię i zamykam w tym pokoju, gdzie jutro rano pan prokurator królewski przybędzie cię wybadać. Tylko, ponieważ mogłaby ci przyjść myśl wymknięcia się, oświadczam, że w sieni stawiam jednego szyldwacha, a drugiego na dole, z rozkazem, ażeby strzelili, jeżeli otworzysz drzwi lub okno.
— Jezus, Marja! powtórzyła po raz drugi wiedźma, drżąc teraz jeszcze bardziej, jak za pierwszym razem.
— Czy słyszałaś:
— Słyszałam, panie komisarzu.
— A zatem, dobranoc.
I przepuszczając przed sobą generała i zamykając z sieni drzwi od pokoju na dwa spusty:
— Zaręczam ci, generale, że się nie ruszy z miejsca, i że możemy liczyć na noc spokojną. Potem, zwracając się do psa: W drogę, Brezylu! to dopiero połowa roboty.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.