Mohikanowie paryscy/Tom XI/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Wieczór posłańca miejskiego.

O godzinie oznaczonej, wieczorem, powóz podróżny zatrzymał się o pięćdziesiąt kroków od rogatki Coulebarbe. Pocztyljon przyjechał wyciągniętym galopem dziesięć minut przed terminem, i zdziwił się niesłychanie, nie zastawaszy nikogo. Po niejakim czasie ujrzał dwóch młodzieńców idących szybko.
Salvator i Justyn poprzedzani przez Rolanda, zbliżyli się do powozu. Salvator otworzył drzwiczki i powiedział Justynowi.
— Siadaj!
Usłyszawszy ten wyraz, pocztyljon obrócił się a poznawszy tego co mówił, zaczerwienił się z radości. U niósł kapelusza i powitał Salvatora z uszanowaniem.
— Dobry wieczór, przyjacielu! rzekł Salvator podając swoją arystokratyczną rękę pocztyljonowi; jak się miewa twój stary zacny ojciec?
— Wyśmienicie, panie Salvatorze! odrzekł pocztyljon; gdyby był wiedział, że to pan udaje się w podróż, byłby, pomimo siedmdziesięciu lat, sam pana powiózł.
— Bardzo dobrze; odwiedzę go w tych dniach. Czy zawsze mieszka w Bastylji?
— A któż ma więcej niż on, prawa do tego?
— Masz rację, rzekł Salvator, należy się zwycięzcy miejsce, które zdobył. Potem usiadł w powozie obok Justyna. Wsiądziesz Roland? zapytał psa swego.
Roland pokręcił głową.
— Nie? wolisz biedź?... Idź zatem Roland, idź!
— Gdzie mam jechać panie Salvatorze? zapytał pocztyljon.
— Drogą Fontainebleau... Sza! nie znasz mnie...
— Bez urazy, panie Salvatorze, chociaż to tajemnica, mógłbyś jednak powiedzieć przyjacielowi gdzie jedziesz?
— Tobie mogę, dobry chłopcze... Jadę do Cour-de-France.
— Tam się pan zatrzyma?
— Całą noc.
— Dobrze, nie będziesz pan szpiegowany, zaręczam!
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Nic: to już mój sekret, panie Salvatorze; spuść się pan na mnie! Czy trzeba popędzać konie?
— Nie Bernardzie, zwyczajnym kłusem; nie potrzebujemy być w Cour-de-France przed godziną dziesiątą.
— A więc małym truchtem... Nie takbym ja chciał wieść pana.
— Jakże to mój chłopcze?
— Tak jak wiozłem cesarza w roku 1815, pięć mil na godzinę. Dodał po cichu: Alboż nie jesteś naszym cesarzem, panie Salvatorze, czyż, gdybyś rzekł: „Do broni!“ nie stanęlibyśmy wszyscy pod bronią? gdybyś powiedział: „ W pochód“ nie poszlibyśmy?
— Dobrze, dobrze, Bernardzie!... rzekł Salvator z uśmiechem.
— Mam być cicho!... Ba! czyż ten pan co tam siedzi nie jest pańskim przyjacielem, a zatem i moim?
Bernard zrobił ręką znak masoński.
— Tak, przyjacielu, należę do was, odrzekł Justyn.
Ruszyli w drogę i zginęli w tumanie kurzu i cieniach nocy.
Nie będziemy powtarzać rozmowy dwóch przyjaciół; można się domyśleć, że pełna była nadziei na przyszłość.
Pani Corby i Celestyna zachwycone były tem co się stać miało. Rozłączenie konieczne obecnie, nie mogło być wieczne, zbiorą się wszyscy znów w kółku rodzinnem, ażeby się więcej nie rozłączać.
Zmieniono konie w Villejuif i pospieszono dalej.
Salvator spojrzał na zegarek: było wpół do dziesiątej.
Po godzinie czasu ujrzano sylwetki wodotrysków Cour-de-France, ozdobne w trofea i postacie geniuszów na piedestałach, prawdziwy typ architektury Ludwika XV-go.
Pocztyljon przystanął, zsiadł z konia i drzwiczki otworzył.
— Jesteśmy na miejscu, panie Salvatorze, rzekł.
— Jakto! to ty Bernardzie?
— Tak, to ja!
— Zrobiłeś dwie stacje?
— A tak...
— Myślałem, że to niewolno.
— Czy może być co niewolno dla ciebie, panie Salvatorze?
— Jakżeś sobie poradził?
— A to się tak stało: Powiedziałem sobie: „Pan Salvator poświęca się dla dobra sprawy: potrzebuje zatem człowieka głuchego i ślepego, lecz z silnemi plecami. Otóż ja jestem takim!“ W Yillejuif oto co zrobiłem. Powiedziałem Piotrowi Lengłume, który miał mnie zastąpić: „Piotrze, przyjacielu, mam mały romansik w Cour-de-France, ustąp mi miejsca, żebym mógł pogawędzić z moją dziewczyną, a z powrotem, postawię butelkę. Zgoda?“ „Zgoda! odpowiedział Lengłume“. A teraz panie Salvatorze, czy się omyliłem?
Salvator podał rękę Bernardowi.
— Nie sądzę bym cię potrzebował dzisiaj; lecz bądź spokojny, przyjdzie okazja, w której spotrzebuję twoje dobre chęci.
— Trzymam pana za słowo, panie Salvatorze.
— Siadaj na konia, jedź jeszcze pięćdziesiąt kroków i stań.
Bernard zrobił jak mu kazano, potem zsiadł znów z konia i otworzył portjerę.
Salvator wysiadł i poszedł w stronę fosy.
O dwadzieścia kroków od niego, podniósł się jakiś człowiek, i szedł prosto.
Był to generał Lebastard de Premont, Salvator zaprowadził generała do powozu, gdzie tenże zajął miejsce; potem wsiadając także, rzekł:
— Do Chatillon!
— Gdzie mam stanąć w Chatillon?
— W oberży pod Opatrznością.
Jakób Bernard świsnął biczem, a w dziesięć minut powóz stanął przed oberżą pod Opatrznością.
Salvator zaprezentował Justyna generałowi tylko, że generał wiedział kto jest Justyn, a Justyn nic a nic nie wiedział z kim ma do czynienia, a nadewszystko, jaką generał przysługę mu wyświadczył.
Pamiętamy, że Salvator w oberży pod Opatrznością naznaczył schadzkę z Janem Bykiem i z Toussaint-Louverture. Obydwaj Mohikanowie byli na stanowisku, i, rzecz nadzwyczajna, butelka stojąca pomiędzy nimi, nie była odkorkowana. Możnaby sądzić, że to już druga, lecz szklanki na stole suche, świadczyły o wstrzemięźliwości.
Powstali obydwaj ujrzawszy wchodzącego Salvatora, który obejrzał się czy są sami.
Jan Byk zrozumiał ostrożność nowo przybyłego.
— Mów śmiało panie Salvatorze, rzekł, nikt nie podsłuchuje.
— Wydaj rozkazy, odezwał się Toussaint-Louverture, będziemy posłuszni.
— Mogę was potrzebować dzisiejszej nocy, rzekł Salvator, a może nic z tego nie będzie; w każdym razie zabieram was z sobą.
— Jesteśmy gotowi.
— Umieszczę was tam, gdzie powinniście się znajdować, lecz nie wolno wam się ukazać, aż zawołam: „Do mnie“ Dajcie mi słowo na to...
— Słowo, rzekł Bartkelemy Lelong.
— Słowo, dodał Toussaint-Louverture.
— Czy znacie park Viry?
— Znamy, odrzekli obydwa.
— Idźcie zatem przez pole, a skoro ujrzycie wielki parkan murowany biały, prostolegle od drogi, ukryjcie się tam w pobliżu. Znajdę was w potrzebie.
— Zrozumiane, odpowiedzieli razem.
— Do widzenia zatem!
— Do widzenia, panie Salvatorze.
Obydwaj Mohikanowie wyszli.
Salvator poszedł do pozostałych w powozie, Justyna i generała.
Zawrócono na drogę Fontainebleau, aż do miejsca, gdzie prowadzi spadzisto do mostu Godeau, a z tamtąd do pałacu Viry.
Dojechali do parkanu białego, tam się zatrzymali i wysiedli w gęstym zagajniku obok drogi; powóz ukryto w cieniu.
Salvator poszedł naprzód drogą do zamku, za nim szedł Justyn i generał. Przybyli tak do znanej nam kraty, skręcili na prawo i dotarli do miejsca, przez które Justyn zwykle się przeprawiał.
Nauczono generała sposobu przeskakiwania parkanu, to jest Salvator stanął nachylony, Justyn wszedł mu na plecy i skoczył na drugą stronę, generał poszedł za jego przykładem.
Roland myślał, że na niego kolej przyszła, gotował się skoczyć, lecz wstrzymał go pan.
Salvator bowiem chciał jeszcze zobaczyć się z dwoma towarzyszami, przysłanymi tu pierwej.
Spotkał się z nimi, gdy dochodzili do miejsca przeznaczenia.
— Czekałem na was, rzekł, chodźcie za mną.
Zaprowadził ich tam, gdzie Justyn i generał przez mur przeskoczyli.
— To tutaj, rzekł.
— Trzeba przejść ten mur, jak się zdaje, powiedział Jan Byk.
— Zaraz ci pokażę przyjacielu, jak się to uskutecznia. Roland pójdź tu!
Roland podszedł pod mur i stanął na tylnych łapach. Salvator podniósł psa, który przedniemi łapami dostał się na grzbiet parkanu; potem sam skokiem gimnastycznym znalazł się na murze jak na koniu.
— Teraz na was kolej!
Węglarz oddał cieśli taką samą przysługę jak Salvator Justynowi i generałowi.
Jan Byk siedząc na murze, podał Toussaintowi sznur, ten chwycił go mocno, i za chwilę pociągnięty jak piórko, znalazł się obok towarzysza; następnie po tymże spuścił się do parku.
— Na mnie kolej, rzekł.
Lecz Salvator powstrzymał go.
— Posłuchaj, powiedział.
— Co takiego?
— Cicho! Z daleka dochodził tentent galopu końskiego, potem rżenie konia. Jeździec zbliżał się szybko.
— Na ziemię! Janie, na ziemię! zawołał Salvator, a sam zawisł na rękach u parkanu i patrzał na drogę.
Jeździec w płaszcz owinięty przejechał, lecz pomimo ciemności, Salvator poznał Loredana de Valgeneuse.
— To on! wyrzekł. Skoczył lekko na ziemię, mówiąc: W drogę! nie ma czasu do stracenia, jeżeli tylko nie zapóźno!
Salvator rzucił się w gęstwinę parku, za nim pobiegli Jan i Toussaint.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.