Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wydaj rozkazy, odezwał się Toussaint-Louverture, będziemy posłuszni.
— Mogę was potrzebować dzisiejszej nocy, rzekł Salvator, a może nic z tego nie będzie; w każdym razie zabieram was z sobą.
— Jesteśmy gotowi.
— Umieszczę was tam, gdzie powinniście się znajdować, lecz nie wolno wam się ukazać, aż zawołam: „Do mnie“ Dajcie mi słowo na to...
— Słowo, rzekł Bartkelemy Lelong.
— Słowo, dodał Toussaint-Louverture.
— Czy znacie park Viry?
— Znamy, odrzekli obydwa.
— Idźcie zatem przez pole, a skoro ujrzycie wielki parkan murowany biały, prostolegle od drogi, ukryjcie się tam w pobliżu. Znajdę was w potrzebie.
— Zrozumiane, odpowiedzieli razem.
— Do widzenia zatem!
— Do widzenia, panie Salvatorze.
Obydwaj Mohikanowie wyszli.
Salvator poszedł do pozostałych w powozie, Justyna i generała.
Zawrócono na drogę Fontainebleau, aż do miejsca, gdzie prowadzi spadzisto do mostu Godeau, a z tamtąd do pałacu Viry.
Dojechali do parkanu białego, tam się zatrzymali i wysiedli w gęstym zagajniku obok drogi; powóz ukryto w cieniu.
Salvator poszedł naprzód drogą do zamku, za nim szedł Justyn i generał. Przybyli tak do znanej nam kraty, skręcili na prawo i dotarli do miejsca, przez które Justyn zwykle się przeprawiał.
Nauczono generała sposobu przeskakiwania parkanu, to jest Salvator stanął nachylony, Justyn wszedł mu na plecy i skoczył na drugą stronę, generał poszedł za jego przykładem.
Roland myślał, że na niego kolej przyszła, gotował się skoczyć, lecz wstrzymał go pan.
Salvator bowiem chciał jeszcze zobaczyć się z dwoma towarzyszami, przysłanymi tu pierwej.
Spotkał się z nimi, gdy dochodzili do miejsca przeznaczenia.