Mohikanowie paryscy/Tom VIII/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Wtajemniczenie.

Dwaj przyjaciele weszli do sypialni Justyna.
— Teraz, rzekł Salvator opierając rękę na ramieniu Justyna, teraz, drogi przyjacielu, słuchaj z całą bacznością i nie strać ani słówka z tego, co ci mam powiedzieć.
— Słucham, bo domyślam się, żeś nie wszystko powiedział wobec matki mojej i siostry.
— Masz słuszność. Są rzeczy, których nie mówi się przed matką i siostrą.
— Mów, słucham!
— Justynie, ty nie odzyskasz Miny środkami zwyczajnemu.
— Tak, ale przez twoje pośrednictwo zobaczę się z nią, nieprawdaż?
— Zgoda! tylko musimy się naprzód dobrze porozumieć.
— Niech ją tylko zobaczę, niech wiem gdzie jest, reszta już do mnie należy.
— Mylisz się Justynie. Od tej chwili, wszystko do mnie należy. Tak, zobaczysz ją, skoro ci to przyrzekam, uprowadzisz ją, jest to rzecz podobna, a nawet łatwa; skryjesz ją tak, ażeby nikt jej nie znalazł, ale ciebie znajdą!
— I cóż potem?
— Znalezionego, przytrzymają cię i wtrącą do więzienia.
— Mniejsza o to! Jest przecież sprawiedliwość we Francji, prędzej czy później okaże się moja niewinność, a Mina ocaloną będzie.
— Prędzej czy później, powiedziałeś? Przyjmuję to wyrażenie „prędzej czy później“, chociaż w tym względzie nie jestem tego zdania, chodzi mi tylko o zabezpieczenie. Dajmy, że niewinność twoja wykaże się... ale wierzaj mi, że nie prędzej jak po roku... Cóż się przez ten rok z twoją rodziną stanie? Nędza wkroczy do twego domu, matka twoja i siostra poumierają z głodu.
— Nie! bo dobre serca przyjdą im w pomoc.
— A! jak ty się mylisz, dobry mój Justynie! Valgeneusowie mają sto rąk. Dość im będzie wyciągnąć jednę, by tobie otworzyć wrota więzienia; dziewięćdziesięciu dziewięciu pozostałemi zakreślą oni około twej rodziny obwód, którego miłosierdzie przekroczyć się nie ośmieli. Dobre serca przyjdą w pomoc matce twej i siostrze! Cóż ty rozumiesz przez dobre serca? Oto Jan Robert, poeta, który dziś bogatym jest jak pan Lafitte, a jutro uboższym może być od ciebie. Oto Petrus, malarz, fantastyk, który maluje obrazy dla siebie, a nie dla publiczności, który żyje nie z pędzla, ale ze szczątków, szczupłej ojcowizny. Ludowik, lekarz utalentowany, światły, genialny nawet, jeśli chcesz, ale lekarz bez klienteli. Ja biedny posłaniec uliczny, który żyję z dnia na dzień, i który nigdy nie mogę odpowiadać za jutro. Twoja matka i siostra są dobremi chrześciankami, i pozostanie im kościół? Ależ jeden z kardynałów najbardziej wpływowych dzisiaj, jest krewnym rodziny Valgeneuse. Biuro dobroczynności? Przewodniczącym tego biura jest właśnie jeden z Yalgeneusów.“
Udadzą się do prefekta Sekwany, do ministra spraw wewnętrznych? Otrzymują jednorazowe dwadzieścia franków i to jeszcze pytanie, czy je otrzymają, kiedy się pokaże, iż jedna jest matką druga siostrą człowieka, obwinionego o przestępstwo pociągające za sobą galery.
— Cóż tedy robić? wykrzyknął Justyn drżąc z gniewu Salvator silniej oparł rękę o ramię Justyna, i wpatrując mu się w oczy:
— Cóżbyś uczynił Justynie, zapytał, gdyby drzewo groziło ci spadnięciem na głowę?
— Ściąłbym to drzewo, odpowiedział Justyn, który zaczął poznawać przezorność przyjaciela.
— Cóżbyś uczynił, gdyby dziki zwierz wybiegł z menażerji, i biegał po mieście?
— Wziąłbym strzelbę i zabił dzikiego zwierza.
— A więc, rzekł Salvator, jesteś takim, jakem się spodziewał; posłuchaj więc.
— Zdaje się, że cię rozumiem, Salvatorze, rzekł Justyn.
— Zapewne, mówił dalej Salvator, ktoś coby dla pomszczenia krzywdy osobistej, wprowadził nieporządek do kraju, ktoś coby usiłował podpalić miasto dlatego, że się dom jego pali, byłby głupcem, warjatem, złym człowiekiem. Ale, Justynie, jeśli kto zgłębi rany społeczne i powie sobie: „Znam z gruntu złe, szukajmy lekarstwa“, ten więc może spełnić dzieło dobrego obywatela i być uczciwym człowiekiem. Ja jestem, Justynie, jednym ze znękanych członków tej wielkiej rodziny ludzkiej, uciśnionej przez kilku intrygantów. Za młodu nurzałem się głęboko w tym oceanie, który zwie się światem, i jak ów nurek Szyllera, wypłynąłem pełen przerażenia. Wtedy wszedłem w siebie i zacząłem rozmyślać nad nędzą bliźnich. Widziałem wszystkich ludzi rojących się po ziemi: jedni jako bydlęta robocze uginające się pod ciężarem przechodzącym ich siły;, drudzy jako barany prowadzone do rzeźni. Na ten widok wstyd mnie zdjął za moich bliźnich, za siebie samego: zdawało mi się, że jestem jako ów człowiek, który widząc jak innego w lesie napadają złoczyńcy, kryje się za drzewa i pozwoli go obedrzeć, okaleczyć, zasztyletować, nie dając mu pomocy. Głucho jęcząc, powiedziałem sobie, że prócz śmierci, lekarstwo jest na wszystko, i że sama śmierć nawet jest złem jednostkowem, na którem nie cierpi rodzaj cały. Raz, kiedy jeden umierający okazywał mi swe rany, zapytałem go: „Kto ci je zadał?“ „Społeczeństwo! bliźni!“ odpowiedział. Wtedy, powiedziałem mu: „Nie, to nie społeczeństwo, nie bliźni zadali ci te rany. Nie bliźniemi mojemi są ci co czyhają na ciebie w głębi lasu i wydzierają sakiewkę; nie są bliźniemi mojemi ci, co wiążą ci ręce i mordują. Są to ludzie źli, przeciwko którym trzeba walczyć, są to chwasty, które trzeba wydrzeć „Mogęż to uczynić?“ zapytał mnie zraniony. „Jestem sam jeden“. „Nie, odpowiedziałem, podając mu rękę, jest nas dwóch“.
— Przepraszam cię, Salvatorze, rzekł Justyn chwytając jego rękę, jest nas trzech.
— Mylisz się Justynie, jest nas pięćkroć sto tysięcy!
— Dobrze, rzekł Justyn, którego oczy zaiskrzyły się radością, i niech Bóg, który mnie słyszy, odrzuci mnie od siebie w dniu, w którym zapomnę lub wyprę się słów moich.
— Dobrze, Justynie!
— Niech idzie do szatana ten nędzny zbiór idjotów, intrygantów, jezuitów, który bezwstydnie nazwano Odnowieniem, a który jest tylko podmuchem obcym wiejącym na ziemię francuzką!
— Dosyć, rzekł Salvator, bądź u mnie o piątej i uprzedź swoich, że nie powrócisz na noc.
— Gdzie pójdziemy?
— Powiem ci o piątej.
— Czy trzeba wziąć broń?
— Nie trzeba.
— O piątej?
— O piątej!
Rozstali się.
Jak widzimy, dosyć im było jednej chwili dla porozumienia się w sprawie, w której obaj narażali głowy.
O piątej Justyn był już u Salvatora.
Salvator przedstawił go Fragoli.
— Przyrzekłem ci, rzekł, nauczyciela śpiewu dla Karmelity: oto jest to, co przyrzekłem. Przypomnij sobie Justynie, tę piękną dziewicę, którą widzieliśmy umierającą w Meudon na łożu boleści, ona cierpi: to siostra nasza. Przez usta Fragoli przyrzekłem jej pomoc twoją i pana, Millera.
Justyn odpowiedział uśmiechem oznaczającym, że życie oddaje do rozporządzenia Salvatora.
— A teraz, rzekł ten ostatni, chodźmy! Zwracając się do Fragoli, i całując ją jak ojciec, gdyż jakkolwiek młody, Salvator przez cierpienie miał w sobie coś poważnego i ojcowskiego; całując ją, powiadamy jak ojciec raczej, niż kochanek, zszedł po schodach pierwszy, nakazawszy niezadowolonemu Brezylowi, ażeby pozostał z Fragolą.
Justyn poszedł za nim w milczeniu. Przeszli, nic nie mówiąc, całą przestrzeń Paryża rozciągającą się do rogatki Fontainebleau. Przybywszy tam, i widząc, że Salvator puszcza się za rogatkę, Justyn przerwał milczenie.
— Dokąd idziemy? zapytał.
— Do Viry-sur-Orge, rzekł Salvator.
— Co to jest Viry-sur-Orge?
— Nie zgadujesz?
— Nie.
— To wioska, w której wczoraj widziałem Minę.
Justyn zadrżał.
— Pokażesz mi ją? wykrzyknął.
— Pokażę, odpowiedział Salvator uśmiechając się na widok bladości Justyna; znak radości, który trudno było odróżnić od znaku grozy.
— Kiedy mi ją pokażesz?
— Dziś wieczór.
Justyn podniósł obie ręce do oczu i zachwiał się, Salvator podtrzymał go.
— O! kochany Salvatorze, rzekł Justyn, gotoweś wziąć mnie za kobietę, i stracić do mnie zaufanie.
— Mylisz się, Justynie, bo jeśli słabym widzę cię w radości, za to silnym widziałem w boleści.
— O! wyrzekł Justyn z cicha, a matka, biedna moja, matka, która nie wie jak szczęśliwym będę!
— Jutro opowiesz jej wszystko, nie straci nic na poczekaniu.
— W chęci spieszniejszego przybycia do Viry, Justyn myślał wziąć powóz; ale Salvator oznajmił mu, że nie może inaczej zobaczyć się z Miną jak między jedenastą a dwunastą w nocy, że przeto nie ma po co przybywać o trzy lub cztery godzin wcześniej.
Justyn zgodził się na uwagę Salvatora. Postanowił nie tylko iść pieszo, ale nawet tak się urządzić, ażeby nie stanąć pod parkiem prędzej jak o jedenastej.
Minąwszy miasto Salvator rozpoczął rozmowę. Wytłómaczył Justynowi w szczegółach najskrytsze tajemnice stowarzyszenia carbonarów; wyjawił mu układ cały, powiedział cel jego, dowiódł że wolnomularstwo bierze początek na tysiące lat przed Chrystusem w Świątyni Salamona; zrazu jako strumyk, petem jako potok, następnie jako rzeka, jezioro, ocean.
Justyn, słysząc człowieka w wieku i pozycji Salvatora, wykładającego dzieje społeczeństwa w sposób tak wyczerpujący, słuchał słów jego z takim szacunkiem, jakby słuchał nauki apostoła.
Istotnie, Salvator obdarzony rzadką zdolnością wymowy i kombinacji, bardzo prędko skreślił dzieje i stan obecny społeczeństwa, w krótkim czasie i niewielu słowach rozłożył i złożył dzieje moralne ludzkości.
Teorja Salvatora była prostą bardzo: głęboka miłość dla ludzkości bez różnicy stanu i plemienia, zupełne zniesienie granic, zjednoczenie rodu ludzkiego w jedną i tąż samą rodzinę; spełnienie słów Chrystusa, zalecające braterstwo.
W jego szerokim na społeczeństwo poglądzie, wszyscy ludzie byli synami jednego ojca i jednej matki.
Była w nim resztka szlachetności i prawości dawnych rycerzy idących na bój do Palestyny. Byłby chętnie oddał życie, jak oni, za tryumf swej wiary, i ręczył za przyszłość narodów z tą samą wzniosłością i w tych samych słowach, które zdawały się być przywilejem księdza Dominika.
Wreszcie, dwaj ci młodzieńcy, z których jeden, nie wiedząc o tem, miał tak wielki wpływ na życie drugiego, ksiądz i posłaniec, nie w jednem byli do siebie podobni: była w nich taż sama miłość ludzkości, toż samo braterstwo powszechne, tenże sam cel, do którego zmierzali obaj, chociaż szli różnemi drogami i wychodzili z dwóch przeciwnych punktów.
Jakoż, ksiądz Dominik wychodził od Boga, i od Boga zstępował do ludzkości; Salvator w ludzkości dopatrywał tajemnicy Boga i wznosił się do niego od człowieka. Ludzkość, dla księdza Dominika, miała powód bytu tylko, jako stworzona, utrzymywana i kierowana przez potęgę wyższą; ludzkość, dla Salvatora, nie miała żadnego powodu bytu, jeśli nie była zupełnie wolną, jeśli nie była sama sobie swą siłą kierowniczą.
Zachodziła, słowem, między dwiema ich teorjami taż sama różnica, jaka zachodzi między arystokracją; a jednak powtarzamy, wychodząc z tych dwóch punktów przeciwnych, obaj dążyli do jednakowego celu, do braterstwa powszechnego.
Dla Justyna, tego biednego męczennika, od dzieciństwa walczącego z potrzebami materjalnemi życia, który nigdy nie miał czasu zapuścić wzrok w przepaść społecznych abstrukcyj, teorja Salvatora była olśnieniem, dochodzącem aż do zawrotu głowy.
Przybyli nareszcie do Cours-de-France o dziewiątej wieczór.
Trzeba było czekać dwie godziny.
Salvator przypomniał sobie małą rybacką chatę, w której jadł obiad przed siedmiu laty, w dniu, kiedy znalazł Brezyla. Spuścił się nad brzeg rzeki, weszli do owej chatki, a za pośrednictwem zażądanej butelki wina i jajecznicy, otrzymali gościnność.
Oczy Justyna co chwila zwracały się na zegar wiszący na ścianie; gdyby nie szelest wahadła, Justyn byłby przysiągł, że wskazówki się zatrzymały. Wybiła jednak dziesiąta, a potem jedenasta. Salvator widział niecierpliwość swego towarzysza i zlitował się nad nim.
— Chodźmy! rzekł.
Justyn odetchnął, poskoczył i znalazł się na progu drzwi.
Salvator podążył za nim z uśmiechem. Szedł, wskazując Justyn owi drogę.
Znaleziono mostek, aleję lipową, sztachety parku.
— Czy to tu? zapytał z cicha Justyn.
Salvator potwierdził skinieniem głowy. Potem na znak milczenia przyłożył palce do ust.
Obydwa szli wzdłuż muru, lekko i cicho, jak dwa cienie; potem, wtem samem miejscu, którędy wczoraj przełaził przez mur, Salvator zatrzymał się.
Justyn zmierzył oczyma wysokość muru. Mniej od towarzysza nawykły do ćwiczeń gimnastycznych, zastanawiał się, jak przezwyciężyć przeszkodę. Salvator oparł się o mur i podał Justynowi obie ręce, jako pierwszy szczebel.
— Więc mamy przeleźć? zapytał Justyn.
— Nie obawiaj się; nie spotkamy nikogo, rzekł Salvator.
— O! ja się nie o siebie obawiam, ale o ciebie.
Salvator uczynił ruch ramionami, którego nie kusimy się nawet wytłómaczyć.
— Wejdź! rzekł.
Justyn stanął nogami na rękach, potem na ramionach Salvatora, potem przestąpił przez mur.
— A ty? zapytał.
— Skacz na drugą stronę i nie turbuj się o mnie.
Justyn powolnym był jak dziecko. Gdyby nie na ziemię ale w ogień kazał mu skoczyć Salvator, postąpiłby tak samo. Skoczył, a Salvator usłyszał odgłos nóg jego na ziemi. Sam zaś ze zwykłą zręcznością, pięściami pochwycił się za grzbiet muru i w jednej sekundzie znalazł się w parku przy Justynie.
Trzeba było się zorjentować, ażeby nie robić bezpotrzebnych zakrętów, tak jak wczoraj, kiedy Salvator szedł za Rolandem. Młodzieniec chwilkę się zatrzymał, zebrał, wspomnienia i ruszył prosto przez park. Po pięciu minutach drogi zatrzymał się znów, zorjentował i zwrócił nieco na lewo.
— Już mamy! rzekł Salvator, oto jest drzewo. A do siebie zapewne dodał: I oto grób.
Obaj zapuścili się w gęstwinę i czekali. Po kilku sekundach, Salvator oparł rękę na ramieniu przyjaciela.
— Cicho! rzekł, słyszę szelest sukni.
— Więc to ona? rzekł Justyn drżąc.
— Zapewne, tylko pozwól, żebym ja się pokazał naprzód. Pojmujesz, jakie wrażenie mogłoby uczynić na tem dziecku twoje niespodziewane ukazanie się... Zbliża się, jest sama. Ukryj się tu, i nie pokazuj, aż dam ci znak. Otóż ona!
Była to Mina.
Szła istotnie sama jedna.
— O! mój Boże! szepnął Justyn.
I wyglądało jakby się chciał rzucić.
— Więc chcesz ją zabić? rzekł Salvator powstrzymując go.
Zrobił się w gęstwinie ruch, który ściągnął uwagę Miny. Zatrzymała się, spozierając niespokojnie i gotowa uciec, jak spłoszona gazeta.
— To ja, panienko, rzekł Salvator, nie obawiaj się niczego. I odsuwając gałęzie, ukazał się oczom Miny.
— A! to pan! rzekła. Jakżem szczęśliwa z twego przybycia, mój przyjacielu.
— Ja także, tembardziej, iż przynoszę ci wiadomości.
— O Justynie?
— O Justynie, o matce jego, o siostrze, o dobrym panu Millerze.
— O! ja niewdzięczna! Zapomniałam o wszystkiem, co nim nie jest. Cóż pan robiłeś od wczoraj? Opowiedz mi.
— Nasamprzód odszukałem twój zegarek.
— O! tem lepiej!
— Odwiedziłem całą twoją kochaną rodzinę, zaniosłem Justynowi zapewnienie o twojej miłości i otrzymałem wzajemne.
— O! jak pan dobry!... A czy Justyn był bardzo szczęśliwy?
— Pytasz pani o to? Dobrze, że nie zwarjował.
— Dziękuję, trzykroć dziękuję! Czy powiedziałeś mu pan gdzie jestem?
— Powiedziałem.
— A wtedy?...
— Wtedy, pojmujesz pani, żądał ażebym go tu przyprowadził.
— O! pojmuję, pojmuję!
— Ale pojmujesz pani także, iż pierwszą moją myślą było odmówić mu tego zadowolenia.
— O! nie, nie, panie, tego już nie pojmuję.
— Powiadam pani, pierwszą myślą moją.
— A... drugą? zapytała Mina wahająco.
— Druga była przeciwną pierwszej.
— Tak że?... zapytała Mina cała drżąca.
— Umówiłem się z Justynem że go tu przyprowadzę.
— A kiedy go pan przyprowadzi?
— Kiedykolwiek wieczorem.
— Kiedykolwiek! wyrzekła Mina z westchnieniem, i on zgodził się czekać?
— Nie.
— Jakto nie?
— Chciał przyjść zaraz... Wszak pani to pojmuje?
— O! doskonale. Ja sama uczyniłabym tak, jak on.
— I znowu moją pierwszą myślą było odmówić, rzekł Salvator śmiejąc się.
— A drugą? zapytała Mina, drugą?...
— Drugą... żeby go pani przyprowadzić jeszcze dziś wieczór.
— Zdawało mi się, panie Salvatorze, iż tu ktoś przed chwilą rozmawiał. To pan do niego mówiłeś, wszak prawda?
— Tak, panienko, on chciał się rzucić naprzeciw ciebie, a ja go powstrzymałem.
— O! gdybym go tak była od razu zobaczyła, byłabym umarła z radości.
— Czy słyszysz Justynie? odezwał się Salvator.
— O! słyszę, słyszę! zawołał młodzieniec wybiegając z gęstwiny.
Salvator ustąpił dla zrobienia miejsca przyjacielowi.
Justyn i Mina rzucili się sobie w objęcia. Naraz potem dwie ręce wyciągnęły się w stronę Salvatora i dwa głosy pełne radosnych łez wyrzekły zcicha razem:
— Niechaj ci to Bóg wynagrodzi przyjacielu nasz!
Salvator spojrzał na nich swym słodkim i poważnym wzrokiem, który jak wzrok bóstwa, zdawał się brać odpowiedzialność za przyszłość; potem ściskając rękę Justyna i w czoło całując Minę:
— A teraz, rzekł, jesteście pod okiem Pana. Niechaj Bóg, który mnie tu przywiódł, doprowadzi mnie do końca.
— Czy opuszczasz nas, Salvatorze? zapytał Justyn.
— Wiesz, Justynie, odpowiedział Salvator, że przypadkiem odkryłem Minę; wiesz, że nie jej szukałem dostawszy się do tego parku. Pozwólcie, bym kończył swoje dzieło bądźcie szczęśliwi: szczęście jest hymnem dla Boga!... Za godzinę powrócę do was.
I pożegnawszy ich znikł na zakręci alei prowadzącej do zamku.
Co przez ten czas mówili do siebie kochankowie zostawszy sami, nawet nie będę próbował opowiedzieć. Przypuśćcie czytelnicy, że macie ucho oparte o bramę nieba, słyszycie co mówią aniołowie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.