Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/877

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Więc chcesz ją zabić? rzekł Salvator powstrzymując go.
Zrobił się w gęstwinie ruch, który ściągnął uwagę Miny. Zatrzymała się, spozierając niespokojnie i gotowa uciec, jak spłoszona gazeta.
— To ja, panienko, rzekł Salvator, nie obawiaj się niczego. I odsuwając gałęzie, ukazał się oczom Miny.
— A! to pan! rzekł. Jakżem szczęśliwa z twego przybycia, mój przyjacielu.
— Ja także, tembardziej, iż przynoszę ci wiadomości.
— O Justynie?
— O Justynie, o matce jego, o siostrze, o dobrym panu Millerze.
— O! ja niewdzięczna! Zapomniałam o wszystkiem, co nim nie jest. Cóż pan robiłeś od wczoraj? Opowiedz mi.
— Nasamprzód odszukałem twój zegarek.
— O! tem lepiej!
— Odwiedziłem całą twoją kochaną rodzinę, zaniosłem Justynowi zapewnienie o twojej miłości i otrzymałem wzajemne.
— O! jak pan dobry!... A czy Justyn był bardzo szczęśliwy?
— Pytasz pani o to? Dobrze, że nie zwarjował.
— Dziękuję, trzykroć dziękuję! Czy powiedziałeś mu pan gdzie jestem?
— Powiedziałem.
— A wtedy?...
— Wtedy, pojmujesz pani, żądał ażebym go tu przyprowadził.
— O! pojmuję, pojmuję!
— Ale pojmujesz pani także, iż pierwszą moją myślą było odmówić mu tego zadowolenia.
— O! nie, nie, panie, tego już nie pojmuję.
— Powiadam pani, pierwszą myślą moją.
— A... drugą? zapytała Mina wahająco.
— Druga była przeciwną pierwszej.
— Tak że?... zapytała Mina cała drżąca.
— Umówiłem się z Justynem że go tu przyprowadzę.
— A kiedy go pan przyprowadzi?
— Kiedykolwiek wieczorem.
— Kiedykolwiek! wyrzekła Mina z westchnieniem, i on zgodził się czekać?
— Nie.